Wielu młodych kurierów odchodzi już po kilku miesiącach: szybciej niż starym siadają im kolana i kręgosłup. Ci, którzy nie rezygnują, za kilka lat poczują, że zostali z niczym.
Magazyn 14 lutego 2020 / Dziennik Gazeta Prawna
Na początku Dawidowi i jego znajomym imponowało, że mając nieco ponad 20 lat, można od razu pójść na swoje. Niektórzy decyzję o wejściu w kurierkę podejmowali w jednej chwili. – Część z nas uwierzyła, że jak założysz działalność i zostaniesz swoim szefem, to twoje życie stanie się prostsze, z czasem zatrudnisz pracowników i zaczniesz zarabiać większe pieniądze. Po kilku miesiącach szukania pracy sam wybrałem podobną ścieżkę – wspomina Dawid. Ma na sobie znoszoną granatową kurtkę, wysłużone adidasy i za szerokie jeansy. – Zainwestowałem w studia z administracji publicznej 30 tys. zł. Chciałem pracować w urzędzie skarbowym, ale zaproponowali mi 1800 zł na rękę. W innym urzędzie przez pierwsze trzy miesiące miałem być stażystą za 600 zł. Niebawem miała urodzić się nasza córeczka, musiałem szybko znaleźć pracę, a do kurierki wchodzisz prosto z ulicy – wspomina swoje początki sprzed sześciu lat.
Jak przyznaje, przez pierwsze dwa lata bywało, że po zapłaceniu ubezpieczenia, podatku i pokryciu innych koniecznych wydatków brakowało mu pieniędzy na codzienne potrzeby. Czasem ratowały go napiwki, choć nie były normą. Przebąkuje, że Polska to ciągle dziki kraj, skoro haruje się tak za grosze. – Nawet jak w końcu zarabiasz te 4 tys., to po kilku latach nie możesz chodzić – podkreśla Dawid. Ludzie zamawiają 35-kilogramowe worki z karmą i ważące 50 kg meble, które trzeba czasem zanieść na czwarte piętro. Pamięta, że przez kilka miesięcy dostarczał do jednego z warsztatów 55-kilogramowe skrzynie biegów. Najgorsze są zimy, bo nie dość, że noszenie 50-kilogramowych paczek po oblodzonym chodniku nieraz kończy się wywrotką, to jeszcze jest dużo problemów z parkowaniem. Łatwo wtedy o mandat, który kurier musi opłacić ze swoich pieniędzy. – Urodziło się nam drugie dziecko, ale spójrz na mnie: mam 32 lata i nie mam kręgosłupa, a żeby wrócić do pełnej sprawności, musiałbym przejść operację. Nie stać mnie na prywatne leczenie, więc czekam już ponad rok na swoją kolejkę w NFZ – opowiada.
W ubiegłym roku na ekranach kin pojawił się film wybitnego brytyjskiego reżysera Kena Loacha „Nie ma nas w domu”, opowiadający o trudach pracy i życia rodzinnego kurierów na samozatrudnieniu takich jak Dawid. Główny bohater Ricky Turner kupuje na raty samochód dostawczy i zaczyna współpracę z firmą przewozową na zasadach franczyzy. Jest pod stałym nadzorem szefa, który za każdą przerwę w pracy, nawet z przyczyn losowych, karze go finansowo. Do nakręcenia filmu o pracy w dobie gig economy (czyli gospodarki opartej na fuchach) zainspirowała Loacha historia 53-letniego Dona Lane’a, zmarłego dwa lata temu na cukrzycę kuriera z Dorset. Od czasu, gdy firma przewozowa DPD, dla której wykonywał zlecenia, nałożyła na mężczyznę 150 funtów kary za wizytę u lekarza w godzinach rozwożenia paczek, ten odwoływał kolejne terminy konsultacji. W ciągu kilku następnych tygodni dwa razy stracił przytomność – w tym raz za kierownicą samochodu – a w końcu zmarł. Żona Ricka tłumaczyła później w mediach, że presja firmy na realizację harmonogramu dostaw była tak duża, że wszystko podporządkował pracy. W grudniu ubiegłego roku brytyjskie dzienniki donosiły z kolei o 42-letnim kurierze, który zmarł z przepracowania, rozwożąc w okresie przedświątecznym nawet 240 paczek dziennie przez 12 godzin.
Kiedy opowiadam te historie Dawidowi, robi wielkie oczy, na jego twarzy pojawia się smutek. Nie wyobraża sobie podobnych sytuacji, ale dobrze wie z doświadczenia, co to znaczy harować bez odpoczynku po kilkanaście godzin na dobę i jak to wpływa na zdrowie. W tej pracy, jak masz zakwasy, słabo się czujesz albo masz zły dzień, to i tak nie zwalniasz tempa. Nikt się nad tobą nie zlituje. Jesteś cały czas obserwowany przez system, jest robota i trzeba ją wykonać.
Fizyczne zmęczenie szybko odbija się psychicznie. – Ja przez pierwsze pół roku byłem wrakiem człowieka, klienci często dają ci odczuć, że jesteś na samym dole społeczeństwa. Jeśli bierzesz to sobie do głowy, to zaczynasz się kurczyć i już jest po tobie – opowiada.

Przywilej urlopowy

30-letniego Pawła z Ukrainy poznaję przy bramie głównej Uniwersytetu Warszawskiego, gdy pakuje kartonowe pudła na platformowy wózek, jednocześnie rozmawiając przez telefon i zapisując coś w tablecie. Po namowach na rozmowę w końcu proponuje, bym następnego dnia pojechał z nim w trasę. – Dzisiaj mam 96 paczek, więc jakoś damy radę – mówi. O 8 rano wjeżdżamy wózkiem z przesyłkami do niewielkiej księgarni, stamtąd ruszamy do podziemi jednej z warszawskich galerii handlowych. Jest duży hałas, nakładają się na siebie odgłosy parkujących samochodów i wózków platformowych. Paweł ładuje kilkanaście kartonów, sprawdza szybko, czy zgadzają się faktury, i wchodzimy do labiryntu złożonego z dużych korytarzy i towarowych wind. – Gdy jest się tutaj pierwszy raz, łatwo się zgubić. Teraz znam te przejścia na pamięć, ale przez pierwsze kilka tygodni chodziłem z narysowaną w zeszycie mapą – wspomina. Z galerii jedziemy do biurowców, w których Paweł każdego dnia dostarcza firmowe paczki. W windzie spotykamy kolejnych kurierów ze skrzynkami świeżych owoców. Następni w kolejce są prywatni klienci w najdroższych w stolicy apartamentowcach. Zachowania klientów bywają dla Pawła przykre, ale przekonuje, że ma silną psychikę i nie zwraca na nich uwagi. – Ja mam dostarczyć paczki, a to, co oni o mnie myślą, w ogóle mnie nie interesuje – podkreśla. Narzeka tylko na tych, którzy potrafią pięć razy przesuwać termin odbioru przesyłki. Na samą pracę się nie skarży. – Jest ciężko, ale która praca nie jest? – pyta retorycznie.
Dawid melduje się na bazie o 6 rano, układa adresami paczki i przygotowuje w głowie trasę. Najdłużej pracuje we wtorki i czwartki. Każdego dnia pierwsze kółko z paczkami kończy o 14, potem robi dogrywkę z klientami, którzy przed południem nie mogli odebrać przesyłek. Zdarza się, że kończy między 18 a 19. – Nie ma czegoś takiego jak chorobowe na własnej działalności, chorujesz – nie zarabiasz. Jak masz dobrego kolegę, który obrobi twój rejon, kiedy się leczysz, to możesz przez moment odetchnąć. Ja przez te wszystkie lata najdłużej nie pracowałem trzy dni – mówi Dawid.
Podobne doświadczenia ma Aneta, która wraz z mężem pracuje w kurierce od 2007 r., kiedy miała 19 lat. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich dowiedzieli się w firmie, było to, że nikogo nie interesuje ich zdrowie, a urlop jest tematem, na który się nie rozmawia. Rozwożą paczki w 100-tysięcznym mieście na Dolnym Śląsku, każde z nich ma swój rejon. Był okres, kiedy za pomocą aplikacji liczyli, ile dziennie robili kroków. Średnio wychodziło 25 tys. Ostatni raz wyjechali na urlop siedem lat temu. Potem jeszcze dwa razy składali wniosek urlopowy i zawsze otrzymywali negatywną odpowiedź. – W tym roku planujemy złożyć kolejny, mamy nadzieję, że wreszcie wyjedziemy gdzieś na kilka dni, przydałoby się trochę odsapnąć, choć urlop nie jest płatny, nie jeździmy z przesyłkami, to nie zarabiamy – tłumaczy Aneta.
W kwietniu, wrześniu i grudniu każdy dzień w jej domu wygląda podobnie. Wychodzą z mężem przed 6 rano, wracają dopiero przed 22. – Zamawiamy szybki obiad. Wymieniamy dwa słowa z synem i idziemy spać. W tym roku pierwszy raz od kilku lat zdążyliśmy wrócić na wigilię – opowiada Aneta. Od kilku miesięcy starają się nie pracować w weekendy, zatrudnili nawet pracownika, żeby mieć więcej czasu dla dziecka, ale sobota to najlepszy moment, żeby wziąć do warsztatu samochód. Najgorzej wspomina pierwsze lata, kiedy widziała się z synem tylko w weekendy, bo od poniedziałku do piątku opiekowała się nim babcia. – Musieliśmy być na bazie o 6 rano, a przedszkole działało od 6.30. Ale byliśmy w kiepskiej sytuacji materialnej, czasem nie mieliśmy co włożyć do garnka i żadne z nas nie mogło zostać w domu. To jest praca na okrągło, nie każdy się do tego nadaje – przyznaje Aneta.
Nie ma poczucia, że jako kobieta jest traktowana przez kolegów czy klientów ulgowo – największe wsparcie ma od męża. – Dostarczałam kiedyś do banku 10 dużych kartonowych pudeł z papierami, każde z nich ważyło 18 kg. Drzwi otworzył mi uprzejmy pan w garniturze, po czym wskazał drogę do biura. Musiałam sama zanieść te wszystkie pudła do pokoju – śmieje się Aneta.

370 mln i wciąż rośnie

Bogdana po raz pierwszy spotykam na początku grudnia w okolicach warszawskiego placu Trzech Krzyży, gdy szuka miejsca do parkowania. – Ostatnie dni to jakieś szaleństwo, nie pamiętam jeszcze czegoś takiego – ucina. Grudzień to jeden z najcięższych miesięcy dla kurierów, dostarczają wtedy po 200, a nawet i więcej przesyłek dziennie. Co potwierdzają wpisy i zdjęcia ekranów tabletów z liczbami zleceń, które wrzucają do mediów społecznościowych: „doręczone 118”, „do doręczenia 300”, „pobrane 246”, „do doręczenia 221, awizowane 13”.
Namawiam Bogdana na spotkanie na początku stycznia, tydzień po świętach. – W tej pracy trzeba być wytrzymałym fizycznie i psychicznie. Kiedy zaczynałem, był to dla mnie zupełnie nowy świat. Na tle poprzedniego – brutalny. Ludzie, z którymi musiałem się jakoś oswoić i nieustająca pogarda ze strony klienta. On ma pieniądze i to on jest panem, więc traktuje cię z buta. Trzeba zachować spokój i pokorę, w przeciwnym razie tracisz pracę. Mój organizm przez te wszystkie lata jakoś przyzwyczaił się do wysiłku, ale zdarza się, że wracam do domu wycieńczony i padam na pysk.
Bogdan trafił do kurierki z dużej, międzynarodowej firmy, w której w latach 90. zajmował stanowisko kierownicze. Z tego okresu pamięta głównie wyścig szczurów, wysokie zarobki i nieoczekiwany koniec. – Zostałem z dnia na dzień bez pracy. Nigdy nie chciałem się w bawić w kurierkę, ale nic sensownego na rynku nie było. Przyszedłem na trzy miesiące, a zostałem 16 lat. Miałem na utrzymaniu żonę i małą córeczkę – tłumaczy.
Ze względu na nie najlepszą atmosferę pracy Bogdan swoje początki wspomina jako trudne, choć pozytywnie ocenia warunki, jakie oferowano na wstępie. Jego zdaniem w ostatnich latach pod tym względem jest znacznie gorzej. Reguła to praca po 13–14 godzin, w okresie przedświątecznym – nawet 16. – Wielu młodych odchodzi już po kilku miesiącach, im szybciej niż starym siadają kolana i kręgosłup. Większość nie doczeka emerytury. Reszta pracuje na czarno albo na umowy zlecenia, nie opłacając żadnych składek albo minimalne. Za kilka lat poczują, że zostali z niczym. Mówiłem im, żeby o tym pamiętali. U nas jest dziki kapitalizm. Na Zachodzie ludzie inaczej traktują kurierów, którzy pracują na etatach, mają swoje związki zawodowe – mówi Bogdan. Pamięta historie dwóch kurierów, którzy pracowali nawet z nogami w gipsie. – Te wszystkie umowy cywilnoprawne to jest niewolnictwo. Właśnie na przykładzie młodych widać najlepiej, że w życiu najważniejsza jest ekonomia i na jak wiele jesteśmy w stanie się zgodzić.
Pogorszenie warunków pracy, jak twierdzi Bogdan, to efekt m.in. rosnącej liczby przesyłek, intensywniejszego tempa pracy i świadomości bycia ciągle obserwowanym przez system. Na dodatek ze związanym z tym stresem idą w parze niskie zarobki. – Coraz trudniej jest człowiekowi wiązać koniec z końcem. Kiedy zaczynałem 16 lat temu, dominowały przesyłki firmowe, dzisiaj jest dużo prywatnych, ale takie zmiany mają charakter strukturalny – opowiada Bogdan. Polski rynek kurierski jest jednym z najszybciej rosnących w Europie. Jak wynika z danych Urzędu Komunikacji Elektronicznej, w 2018 r. dostarczono u nas ok. 370 mln przesyłek, a szacuje się, że ten rok branża zamknie nawet na poziomie 500 mln sztuk. Według portalu Wynagrodzenia.pl firmy Sedlak & Sedlak mediana zarobków kurierów to ok. 3670 zł brutto, na rękę – 2647 zł. Jedna czwarta badanych dostaje 2251 zł netto.

Rodzina na włosku

– Kilka razy myśleliśmy na poważnie o tym, żeby rzucić kurierkę, ale zawsze się jakoś motywowaliśmy, dając słowo, że jeszcze miesiąc pociągniemy. No i tak cały czas pracujemy. Zawsze zostaje pytanie, a co ja będę robić później, gdzie ja pójdę. Tutaj mamy przynajmniej oswojony rejon – mówi Aneta. – Możemy sobie pozwolić na trochę więcej niż małżeństwo, w którym pracuje jedna osoba. Na pewno chcielibyśmy jeszcze popracować od 5 do 10 lat, marzy nam się kupno domu jednorodzinnego. Gdybyśmy uzbierali przynajmniej połowę, moglibyśmy przejść na zmiany ośmiogodzinne.
Aneta przyznaje, że obecnie ich życie rodzinne nie jest idealne, ale przynajmniej codziennie, będąc w trasie, rozmawiają z mężem kilka godzin przez telefon. Tylko w domu czują się jak w hotelu. W firmie, w której oboje pracują, jest jeszcze jedno małżeństwo, oboje po sześćdziesiątce. Aneta zna jednak historie kobiet, które rozwodziły się z mężami kurierami z powodu pracy. – Jak chłopa nie ma od 5 rano do 20 wieczorem, to człowiekowi trudno się pogodzić z takim życiem. Wraca zmęczony, wypompowany psychicznie, tak naprawdę jest zawsze nieobecny – podkreśla.
– Ja nie narzekam na relacje rodzinne. U nas zawsze było pełne zrozumienie co do warunków i okoliczności, w których żyjemy – twierdzi Bogdan. Po momencie dodaje: – Ale im dłużej człowiek jest poza domem, tym większe prawdopodobieństwo rozpadu małżeństwa. Znam to z relacji innych kurierów.
Dawid marzy, by wyjść o 8 do pracy i wrócić o 16 – wtedy można by spędzić czas z rodziną. Na razie to niemożliwe. – Żona pracuje teraz na trzy czwarte etatu na kasie w markecie, ale jakoś udaje nam się odbierać dzieci ze szkoły – wyjaśnia. Kiedy pytam go o emeryturę, macha ręką, mówiąc, że i tak jej nie dożyje, jak wielu z jego pokolenia. A nawet jeśli, to dostanie grosze, bo opłaca najniższe składki.
Paweł myśli o tym, żeby odłożyć pieniądze i kupić drugi samochód. Wtedy mógłby przejść na swoje i zatrudnić pracownika. Przyznaje, że zastanawiał się, czy nie wyjechać z dziewczyną do Anglii albo do USA – to jego marzenie. Jest gotowy zaryzykować i pracować na czarno, żeby więcej zarobić, ale nie chce zostawiać dziewczyny. – Na spokojnie będziemy sobie żyć w Polsce, ale co dalej – tego tak bardzo nie planujemy.