Tradycyjnie kończę grudzień przyznaniem mojego subiektywnego tytułu Ekonomisty Roku 2018. Tym razem otrzyma go dobrze znany (choć w Polsce bardzo nielubiany) brodaty autor „Kapitału”.
To nie pierwszy raz, gdy tytuł trafia do postaci nieżyjącej. Już w pierwszej edycji nieformalnego konkursu (2013) uhonorowałem nim zmarłego w 1970 r. Michała Kaleckiego. Potem laureatami byli: Thomas Piketty (2014), Janis Warufakis (2015), Dani Rodrik (2016) oraz Anthony Atkinson, Simcha Barkai i Branko Milanovic (2017). Z odbiorem nagrody nie ma zazwyczaj problemu, bo nie wiąże się ona z żadnymi apanażami. Dla bezpieczeństwa staram się też nie kłopotać nimi samych nagrodzonych. No, chyba że czytają DGP. Ekonomista roku to wyróżnienie dla tego autora, którego teksty najmocniej inspirowały niżej podpisanego oraz innych dziwaków śledzących na bieżąco nowinki ekonomicznej debaty po obu stronach Atlantyku.
Pretekstem do nagrodzenia Marksa była 200. rocznica jego urodzin, która przypadła 5 maja. Wydarzenie to odbiło się w mediach ekonomicznych dość szerokim echem. Teksty zazwyczaj utrzymane były w tonie, że pogłoski o śmierci Marksa i marksizmu – głoszone wraz z upadkiem bloku wschodniego i rzekomym końcem historii – okazały się mocno przesadzone. Po kryzysie 2008 r. Marksowska analiza sprzeczności tkwiących w samej konstrukcji kapitalizmu nabrała na aktualności. Co ciekawe, chodziło tu o samego Marksa i jego klasyczne XIX-wieczne teksty. A nie o dorobek jego kontynuatorów – zwłaszcza tych popularnych na Zachodzie po II wojnie światowej (Gramsci, Mouffe, Laclau), którzy coraz bardziej odciągali marksizm od ekonomicznych korzeni i pchali go w kierunku sfery kulturowej.
Weźmy choćby „Wprowadzenie do krytyki ekonomii politycznej”, niedokończony tekst z 1858 r. Dziś spokojnie broni się on jako wizja społeczeństwa funkcjonującego w systemie maszyn, w którym ludzie są tylko przystawkami. Oto intelekt powszechny – wiedza, umiejętności, zdolności inkarnowany zostaje w automaty. Przecież to dzisiejsze rozważania o sztucznej inteligencji. Co więcej, Marks wcale się tego nie boi. Pisze, że droga do przełamania kapitalizmu wiedzie wyłącznie przez pełną automatyzację produkcji. W przeciwieństwie do socjalistów utopijnych nigdy nie postulował, by ludzie wyrzekli się cywilizacji i zamieszkali w lasach. Uważał, że maszyny powinny nas zastąpić we wszystkich bezsensownych i alienujących pracach. I dopiero wtedy człowiek – wyzwolony z kieratu przymusu ekonomicznego – będzie mógł być w pełni człowiekiem.
Marks wszystkim kojarzy się z „Kapitałem” czy z „Manifestem Komunistycznym”. Ale to też takie teksty, jak „18 brumaire’a Ludwika Bonaparte”. Pokazuje tam, jak liberałowie i burżuazja w obawie przed ruchem ludowym nie są w stanie zaakceptować prawdziwej demokracji. To dobry sposób na czytanie historii Polski po 1989 r. Solidarność, która doszła do władzy pod wpływem słusznego ludowego gniewu i nadziei na zrzucenie kajdan, robi wtedy dwa kroki wstecz. To moment, w którym upodmiotowienie klas podporządkowanych zostaje stłumione w imię racjonalności ekonomicznej. Jej strażnikiem był konsens polityczny między wszystkimi siłami politycznymi głównego nurtu. Pojawił się też straszak populizmu.
/>
Ale Marks to przede wszystkim opowieść o kapitalizmie bez lukru. Odtrutka na wiele mitów, w które wierzą również ekonomiści. Choćby taki, że ustanowione reguły gry, nierówności i wyzysk są naturalnym stanem. Albo obietnica, że jeszcze trochę wysiłku, a zaraz wejdziemy do wyczekiwanej normalności. Fałsz tego dostrzegamy dobitnie, gdy przychodzi kryzys. W „Economistach” i „Financial Timesach” zawsze piszą potem, że to był właśnie ostatni kryzys. A Marks przekonuje, że to nie wypadek, a reguła. Kapitalizm nie umie się obyć bez kryzysów. On sam je tworzy. By potem bohatersko zwalczać kolejnymi terapiami szokowymi.