To, co i jak myślimy o przyszłości, determinuje to, co robimy dzisiaj. Jeśli uważamy przyszłość za możliwą do przewidzenia, to jesteśmy analfabetami - mówi Riel Miller.
Riel Miller ekonomista związany z OECD i UNESCO, pionier badań nad wykorzystaniem analizy przyszłości w projektowaniu programów publicznych. Gościł w Warszawie na konferencji „Masters and Robots” organizowanej przez fundację edukacyjną Digital University, fot. Materiały prasowe / DGP
Cieszę się, że trafiłem na speca od przyszłości.
Ależ ja nim nie jestem.
Jak to? W pańskiej nocie biograficznej czarno na białym stoi, że para się pan „analizą przyszłości”. Zajmował się pan tym dla OECD i UNESCO. Ktoś się pomylił?
(Śmiech) Nie jestem futurystą ani wróżbitą. Nie wiem, co się wydarzy jutro.
Czyli nie powie mi pan, jakich języków – oprócz angielskiego – powinna uczyć się moja córka? I czy wybór chińskiego to naprawdę dobry pomysł?
Byłbym kłamcą, gdybym śladem wielu „ekspertów” zapraszanych do telewizji twierdził, że posiadłem tajemną wiedzę o tym, co się zdarzy i próbował pana do tego przekonać. Nie wiem, czy język chiński będzie tak przydatny, jak się sądzi.
Jestem rozczarowany.
Analizowanie przyszłości dotyczy tak naprawdę tego, jak ludzie budują swoje wyobrażenia na jej temat. Bo myślenie o przyszłości cały czas się zmienia. Inaczej postrzegano ją 10 tys. lat temu, inaczej 200 lat temu i dekadę temu. Interesuje mnie, co sprawia, że jedni widzą przyszłość w jasnych, a inni w ciemnych barwach, jedni jako wynik zaplanowanego działania, inni jako rezultat przypadku, że dla niektórych przyszłością rządzi determinizm, inni widzą zaś sporo przestrzeni dla wolnej woli.
Nie przyda się pan więc ani mediom, ani politykom. Tu chcą pewników, konkretów.
To powszechny błąd. Dam panu przykład. Zaczynałem karierę w 1982 r. jako ekonomista Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju. OECD była wtedy najważniejszą instytucją zajmującą się prognozowaniem gospodarczym. W tamtym czasie sprawdzaliśmy wyniki naszych wcześniejszych prac poprzez zderzanie ich z prawdziwymi wskaźnikami. Okazało się, że nasze prognozy były bardzo niedokładne i to zwłaszcza w aspektach najistotniejszych dla formułowania polityk gospodarczych, czyli np. w szacowaniu faz końcowych i początkowych danych trendów. Byłem zszokowany, gdy szefowie państw członkowskich OECD poinformowani o tych niedokładnościach, mimo wszystko decydowali się z naszych prognoz korzystać dalej, jakby były w 100 proc. trafne.
Świadomie decydowali się kłamać?
Powiedziałbym, że dostarczali to, czego ich obywatele od nich oczekiwali.
Czyli?
Poczucie pewności. Ludzie chcą, żeby przyszłość była przewidywana.
To chyba nie dziwi. Czy potrzeba pewności nie jest naturalna?
Nie. Ona – podobnie jak poziom apetytu na ryzyko – ewoluuje i jej siła może się znacznie zmieniać. Pokolenie, które przeżyło wojny światowe, było pewne, że wkrótce wybuchnie trzecia – atomowa, i takie oczekiwanie determinowało ich wybory polityczne i życiowe. Wiedzieli, że ich plany będą nieustannie burzone przez zewnętrzne siły. Ich dzieci widziały, jak imperia, takie jak ZSRR, które miały trwać wiecznie, padają – i także zaczynały rozumieć, że przyszłość jest zaskakująca. A dziś milenialsi i kolejne pokolenia są przyzwyczajone do względnej stabilności, dającej złudzenie, że przyszłość da się wpisać w przewidywalne schematy. Tak jest zwłaszcza na Zachodzie, bo w Polsce, kraju transformacji, ludzie raczej są świadomi zmienności świata. Jeszcze w 1988 r. mieliście socjalizm, w rok później już kapitalizm i czołowe zderzenie z nowymi technologiami.
W latach 90. w połączeniach telefonicznych pośredniczyły jeszcze telefonistki w centralach, dzisiaj każdy ma komputer wielkości dłoni.
Bo świat jest zawsze dziwniejszy, niż nam się wydaje, i prawda bywa bardziej zaskakująca niż scenariusze filmowe. Zmiana, ewolucja – także szoki – są wpisane w naturę systemu społecznego i to dzięki nim nasz gatunek się rozwija. Powinniśmy walczyć z arogancją, która każe nam sądzić, że wszystko wiemy, w zamian powinniśmy być bardziej otwarci na tę cudowną złożoność nieustannie ewoluującego i pełnego niespodzianek wszechświata.
Ale świadomość zmienności i nieprzewidywalności nie wszystkich prowadzi do takich wniosków. Jak to wytłumaczyć?
Zjawiskiem, które nazywam future illiteracy, analfabetyzmem w korzystaniu z przyszłości. To, co i jak myślimy o przyszłości, determinuje to, co robimy dzisiaj. Jeśli uważamy przyszłość za możliwą do przewidzenia, to jesteśmy analfabetami nierozumiejącymi, że pewna w świecie jest tylko niepewność. Dlatego próbujemy podbijać, zarządzać, kolonizować przyszłość przez precyzyjne określanie nadchodzących zdarzeń. To błąd. Oczywiście nie chodzi o to, by w ogóle nie myśleć o jutrze, bo zastaniemy pustą lodówkę i umrzemy z głodu, ale o to, że szczęście, dobrobyt czy sens w życiu to kwestie, nad którymi nie możemy mieć kontroli. Nie można ich osiągnąć racjonalnym planowaniem. Wierząc w takie złudzenie, paradoksalnie stajemy się pesymistami, wszędzie dostrzegając zagrożenia. Na poziomie politycznym widzę to w międzynarodowych debatach, których wspólnym mianownikiem jest strach.
Co to będzie, co to będzie?
Na dodatek, żeby uniknąć tych nadchodzących zagrożeń, formułuje się często recepty z użyciem starych narzędzi, które nie mogą być skuteczne w XXI w. Dziś mówi się o przemyśle 4.0, a przecież samo słowo przemysł jest już archaizmem, tak jak słowo „rolnictwo” stało się przeżytkiem w XIX w. Wyobrażanie sobie, że stare pojęcia mogą być wciąż pomocne, prowadzi do ślepego naśladownictwa i klęski. Chiny czasów Mao Zedonga chciały się uprzemysłowić, nie zauważając, że Zachód z modelu opartego na przemyśle przechodzi na model rozwoju, którego głównymi silnikami są usługi i kapitał ludzki.
Nie tylko komunizm chce uczynić przyszłość przewidywalną. UE stworzyła strategię lizbońską mającą zwiększyć naszą konkurencyjność, w Polsce mamy rozpisany przez premiera Mateusza Morawieckiego plan gospodarczych działań. Pokusa, by zaplanować, jest silna. Czy wszystkie te propozycje są bezsensowne?
Oczywiście, że nie. To nie jest kwestia zero-jedynkowa: że albo przyszłość zaplanujemy, albo pozwolimy się jej naturalnie wykluć i dopasujemy się do niej. Chodzi o relację między tymi dwoma podejściami. Jeśli przyjmiemy model, w którym chcemy kogoś naśladować, np. starszego brata…
Albo Irlandię.
…to zamykamy się w przestarzałym schemacie. Będziemy chcieli działać jak ktoś, kto nie jest taki jak my. Owszem, starszy brat czy Irlandia mogą dopingować do działania, ale w XXI w. pytanie, na które odpowiedź może ułatwić sukces w mierzeniu się z przyszłością, brzmi: co to znaczy być sobą? Jaki jest mój charakter – czy to jako jednostki, czy jako państwa albo narodu? Dopiero wiedząc, kim jesteśmy, możemy znaleźć model postępowania, który nas usatysfakcjonuje. Byłem niedawno w Maroku i pewien młody człowiek narzekał, że chciałby, aby jego kraj był jak Francja, ale „pewnie nigdy nie będzie”. Zgadzam się, nie będzie. Ale czy to źle? To właśnie przyjęcie założenia, że Maroko powinno być jak Francja wywoływało u niego ten smutek, bo patrzył na wskaźniki gospodarcze czy społeczne obu państw, porównywał je i widział przepaść. Ten człowiek wykorzystywał myślenie o przyszłości w bardzo wąski, kontrproduktywny sposób, ustawiając siebie w opozycji do świata, w sprzeczności z wymogami XXI w. Powinien zaś najpierw poznać dogłębnie własny kraj, jego doświadczenia, atuty i słabe punkty, a potem, używając wyobraźni, napisać jego historię w odważny, pełny nadziei sposób. Rolą rządów dzisiaj nie jest mówienie ludziom, co i jak mają robić, żeby osiągać sukces, a wyposażanie ich w konieczne instrumenty i danie wolności działania. Uczymy obywateli pisać i czytać, zachęcamy do wykorzystywania tych umiejętności i obserwujemy, co z tym zrobią. Jedni będą pisać poezje, inni traktaty polityczne, a jeszcze inni będą tworzyć instrukcję budowania bomb. Wyobraźnia i otwartość to warunki konieczne, by nie umrzeć z głodu jak ślepiec w krainie obfitości. Wróćmy jednak na chwilę do pańskiej córki…
A jednak. Dziękuję.
Myślenie o przyszłości na poziomie indywidualnym powinno się opierać na świadomości, że skoro nie wiemy, co może nam się przydać, to dostrzegamy, że potencjalnie wszystko może nam się przydać. Powinniśmy doceniać rolę przypadku. Chiński, niemiecki, rosyjski – nauka wszystkich tych języków może, ale nie musi być przydatna. Nie musi mieć pan 100 proc. przekonania, że najlepszy dla córki będzie mandaryński, by posłać ją na kurs. Róbmy więc różne rzeczy, bo nie wiemy, do czego przydadzą się nam w przyszłości, zamiast zajmować się obliczaniem finansowego zwrotu z każdego działania, które podejmujemy. Każda porażka wpędza nas w depresję, gdyż jedyne, co widzimy, to straty i złe inwestycje.
Nie powinniśmy liczyć strat? Oglądać się za siebie?
Każde działanie pochłania zasoby, więc jeśli okazuje się nieskuteczne, trudno nam pogodzić się z tym, że już ich nie odzyskamy. Stoisz na przystanku i autobus spóźnia się pięć minut. Czy czekać dalej? Autobus może nie przyjechać i zmarnujesz kolejne minuty. Decyzja należy do ciebie, bo ta podróż ma swój konkretny jednostkowy kontekst. Tak czy siak, nawet jeśli ten autobus nie przyjedzie, czas spędzony na czekaniu może nie być zmarnowany. Możesz poświęcić go na lekturę artykułu w gazecie, który może zainspiruje cię do zrobienia czegoś, czego inaczej byś nie zrobił. Możesz też po prostu rozejrzeć się wokoło. Problemem naszych czasów jest oderwanie od materii życia i całkowita koncentracja na bieżącym zadaniu. Ponowne połączenie się ze światem, chociażby przez uważną i świadomą obserwację przydrożnego drzewa czy przechodniów, pomaga pozbyć się tych klapek z oczu i otwiera nam przestrzeń dla nowych doświadczeń, uruchamia ukryty potencjał. Przecież wiele wynalazków powstało w drodze zabawy, w wyniku przypadkowej obserwacji, a nie metodycznych prac. Potrzeba nam więcej improwizacji i spontaniczności.
Mało ekonomiczne to stwierdzenia jak na ekonomistę. Za mało o PKB, inflacji, inwestycjach. Ludzie, koniec końców, zwracają się ku tym, którzy oferują im konkret.
Dziennik Gazeta Prawna
Myślenie w kategoriach wskaźników nie jest właściwym podejściem, gdy mowa o przyszłości – i dobrze by było, gdyby zrozumieli to rządy i ekonomiści. Gdy to podejście było dominujące, utarło się, że te same rozwiązania są dobre dla wszystkich. To dlatego Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy promowały więc polityki z gatunku „jeden rozmiar dla wszystkich” w kwestii instytucji ekonomicznych. Teraz już lepiej rozumieją, że nie jest to dobre podejście. Po II wojnie światowej w Bretton-Woods osiągnięto porozumienie w sprawie kształtu globalnego systemu pieniężnego i narzucono je światu. Dzisiaj coś takiego nie jest możliwe. Stare struktury się kruszą. Nie tylko zresztą te międzynarodowe, ale i narodowe. Same państwa nie są już do końca spójne z kierunkiem, w którym ewoluuje społeczeństwo. XXI w. potrzebuje systemu opartego na współzależności, ale nie w rozumieniu społecznej homogenizacji.
Czy to właśnie strach przed homogenizacją nie jest jednym ze szwów spajających nas z tą odchodzącą epoką?
Tak, ale jest bezzasadny. Jesteście jako Polacy od 30 lat zaprzęgnięci w proces globalizacji. Czy wasza kuchnia jest bardziej czy mniej różnorodna niż w 1989 r.?
Bardziej.
Właśnie. Ludzie chcą być traktowani jako unikatowe indywidua i potrzeba tylko, żeby zrozumieli, jakiego typu myślenie o przyszłości i jaki system organizacji polityczno-społecznej będzie najlepiej służył ich rozwojowi. Stworzenie takiego systemu wymaga jednak ogólnej zmiany mentalności całego społeczeństwa. Na razie uczy się nas w szkołach, że odpowiedzi są na półce i wystarczy po nie sięgnąć, a w miejscu pracy – że w razie wątpliwości wiedza znajduje się w pokoju menedżera. To mentalność z ery przemysłowej.
Uczy się nas też – chociażby w bajkach, a więc uczą już tego nasi rodzice – że przyszłość to raczej zagrożenie i należy się przed nią ubezpieczyć. Trzy świnki budują trzy domki, ale tylko najmądrzejsza i najbardziej pracowita z nich stawia taki, który wytrzymuje atak złego wilka. Czy z tego, co pan mówi, nie wynika, że ten podziw jest na wyrost?
To świetny przykład. Już na poziomie przedszkolnym wykształcamy u dzieci postawę oczekiwania od przyszłości konkretnych, najczęściej przerażających, zdarzeń. Przyszłość jest dla nas tym, przed czym już teraz powinniśmy się ubezpieczyć. Te świnki, zamiast budować sobie trzy osobne domki, powinny być może zamieszkać razem i stworzyć wspólny system żywienia złych wilków z okolicy, żeby te dały im spokój? Jesteśmy jak te świnki nauczeni powtarzać to, co robili nasi dziadowie. Taka strategia jest coraz mniej użyteczna w świecie, w którym mamy coraz więcej wolności i sposób na wyrażenie samych siebie. Często nas to przeraża, chcemy, by ktoś nam pokazał drogę…
I głosujemy na liderów „z wizją”.
Tak. Kiedyś – wraz z postępem nauki i popularyzacją pisma – ludzie porzucili pogląd, że świat jest płaski. Dla wielu był to szok, bo runął stary porządek. Takie osoby są podatne na strach. Dzisiaj także jesteśmy w okresie przejściowym: z ery wielkiego stabilnego przemysłu do ery nieustannych przemian.
Ery „twórczej destrukcji” na sterydach?
Dlatego wytrzymały system to ten o dużej elastyczności, o zdolności do ewoluowania, pozwalający na narodziny i śmierć, na rotację i zmianę. Systemy proste, zależne od alokacji władzy, oparte na hierarchii, nie potrafią się adaptować. Obecnie dominuje przekonanie, że istnieje jakiś model, do którego należy dążyć i jak się już go osiągnie, będzie on trwał przez pokolenia. To niemożliwe, bo warunkiem rozwoju i przetrwania jest zdolność do adaptacji i kwestionowania własnych założeń. Czy gdybym wybudował podziemny bunkier, odporny na wszystkie możliwe zdarzenia, włączając w to inwazję kosmitów, byłby pan skłonny w nim zamieszkać? Nie sądzę. Budowa systemu fortec to całkowicie chybiona idea polityczna. Zaryzykuję tezę, że myślenie w kategoriach kontrolowania przyszłości jest częściową przyczyną problemów, które dzisiaj wymagają globalnych skoordynowanych zadań: od walki z ociepleniem klimatu po nierówności społeczne. Nie kwestionuję tego, że są to problemy realne, ale raczej to, jak chcemy je rozwiązywać. Czy wykorzystujemy w tym celu naszą wyobraźnię odpowiednio? A może jesteśmy ofiarami imaginacyjnego ubóstwa i wciąż w starym stylu chcemy się bawić w Boga i władać przyszłością.
Kiedyś ludzie porzucili pogląd, że świat jest płaski. Dla wielu był to szok, bo runął stary porządek. Takie osoby są podatne na strach. Dzisiaj także jesteśmy w okresie przejściowym: z ery stabilnego przemysłu do epoki nieustannych przemian
Jesteśmy na konferencji „Masters and Robots”, mnóstwo tu ludzi zafascynowanych nowymi technologiami, a jednocześnie obawiających się o wpływ tych technologii na naszą cywilizację. Sztuczna inteligencja i roboty według niektórych mogą nie tyle pomóc ludziom, ile po prostu uczynić ich zbędnymi. Edukacja nie leczy z pesymizmu?
Nie taka, jaką mamy teraz. Imaginacyjne ubóstwo może dotknąć nawet ludzi po uniwersytetach. Zresztą, mówiąc szczerze, bogate społeczeństwa mają większe trudności z porzuceniem starych schematów działania, bo to dzięki nim stały się bogate. Trudniej im zrozumieć, że zastąpienie lekarza przez robota, który lepiej diagnozuje pacjenta i nie trzęsą mu się ręce przy zabiegach, pozwala lekarzowi zająć się tym, co stary system zaniedbywał – np. emocjonalnym dobrostanem pacjenta, i tym sposobem jeszcze mocniej zwiększyć efektywność kuracji. Ludzkości nigdy nie zabraknie zajęć. Jednak w wyniku naszego imaginacyjnego ubóstwa mamy trudności z wyobrażeniem sobie sposobów na zaadaptowanie się do zmian, wolimy się przed nimi bronić albo się przed nimi zabezpieczać. Brak nam jako społeczeństwom pewności siebie, że znajdziemy właściwe rozwiązania.
A znajdziemy? Optymizm to dobra cecha, ale czasami może zamienić się w ślepą wiarę. Drugą pokaźną grupę uczestników konferencji stanowią osoby upatrujące w technologii rozwiązania wszystkich problemów ludzkości. Pan do nich należy?
Proszę nie dyskredytować ślepej wiary oraz szalonego entuzjazmu. Ludzkość potrzebuje przesady i skrajnego poświęcenia, bo dzięki nim tyle osiągnęliśmy. W tym wszystkim nie można jednak zapomnieć, że to nie technologie napędzają rozwój, ale raczej sposób ich wykorzystania. To my jako ludzie sprawiamy, że nóż raczej kroi chleb, niż zabija. Kolejna rzecz, że technologie, jak wszystko, podlegają modom. Te zaś przychodzą, odchodzą i powracają. Kiedyś nieustannie mówiło się o klonowaniu, dziś jest moda na nieustanne mówienie o robotach i sztucznej inteligencji, choć dużo z tych technologii powstało jeszcze w latach 60. i 70. XX w., np. uczenie maszynowe i rozpoznawanie wzorców czy algorytmy adaptacyjne. Prawda jest taka, że nie wiemy, która z nowych technologii i które z jej zastosowań przyniesie prawdziwą trwałą zmianę.
Gdybym był premierem Polski i uwierzył w to, co pan mówi, musiałbym spalić swój plan w kominku. Opiera się on przecież na krytykowanych przez pana założeniach: że istotne i korzystne zmiany można nie tylko wychwytywać, ale też wzmacniać. Czy wymaganie od polityków bierności nie jest zbyt ambitnym, przynajmniej w demokracji, podejściem?
Te założenia wpisują się w patologię myślenia starymi kategoriami przemysłowego determinizmu. To, że zatrudnienie w rolnictwie spadło w ciągu 150 lat z 70 proc. do kilku procent, nie wynikało z decyzji angielskiego monarchy czy amerykańskiego prezydenta. To był spontaniczny proces, któremu rządy chciały przeciwdziałać. Zakładanie, że państwa w rozumieniu scentralizowanych organizmów mogą być kapitanami korzystnych zmian w gospodarce, wynika z niezrozumienia naturalnej ewolucji systemu, który zmierza w stronę rozczłonkowania i rozwiązań oddolnych. Na całym świecie ludzie eksperymentują z własnymi możliwościami, wprowadzają własne rozwiązania, dopasowane do lokalnej historii. To małe transformacje prowadzą do dużej zmiany. Im dane państwo bardziej sprzyja, jak ja to nazywam, eksperymentalizmowi, tym lepiej. Dzisiaj, jeśli chcemy się rozwijać, nie budujmy mostu, ale pozwólmy na to, by po rzece pływało tysiąc różnych łodzi. Bo wielka strategia jest wynikiem skoordynowanych małych strategii. Czasami rząd staje im na drodze, ale one i tak koniec końców wygrywają. Weźmy płatności P2P – idea ta pojawiła się na przełomie tysiącleci, ale rządy i banki centralne uznały ją za groźną i zahamowały jej rozwój.
Ale PayPal, bo jak rozumiem o nim mowa, sobie poradził. A dzisiaj dodatkowo mamy rozwiązania jeszcze dalej idące, czyli kryptowaluty.
Rzeczywistość wymaga od rządów elastyczności, a nie tworzenia sztywnych planów opartych na matematycznej analizie, która mogłaby mieć zastosowanie w epoce uprzemysłowienia. Wielkim wyzwaniem dla wszystkich jest redefinicja reguł współpracy międzyludzkiej, opracowanie nowych kodów kulturowych. Na razie często tworzą się niespójne ze sobą, równoległe rzeczywistości – istnieją miejsca na świecie, w których ludzie nie podają sobie ręki, lecz są znajomymi na Facebooku. Jak budować zaufanie, podstawę kreatywnej współpracy, w takim świecie?