Niemal wszystko, o czym obecnie się pisze i mówi, było wyraźnie wskazane w prospekcie emisyjnym akcji w opisie czynników ryzyka - mówi w wywiadzie dla DGP Mariusz Kanicki, makler papierów wartościowych, autor bloga „Mój Giełdowy Punkt Widzenia”.
„Widziały gały, co brały”. Tak pan napisał na swym blogu o kupowaniu papierów GetBacku. Mocne stwierdzenie.
Z każdą inwestycją związane jest ryzyko utraty kapitału. Musimy zdawać sobie z tego sprawę. Jednak dzisiaj, ponad miesiąc po wpisie, pewnie użyłbym innych sformułowań.
Nie rozumiem. Zmienił pan zdanie?
Gdy ludzie wyrywają sobie włosy z głowy, mówienie im, że „widziały gały, co brały” nie jest dobrym pomysłem. Zresztą w swoim wpisie miałem na myśli przede wszystkim inwestorów instytucjonalnych i inwestycje w akcje. Teraz bowiem większość osób skupia się w dyskusji nad problemami indywidualnych obligatariuszy, ale kłopot przecież mają również akcjonariusze indywidualni i instytucjonalni.
Bo w GetBacku źle się działo nie od kilkunastu dni, lecz od ponad miesiąca, zgadza się?
Właśnie starałem się podkreślić, że niemal wszystko, o czym obecnie się pisze i mówi, było wyraźnie wskazane w prospekcie emisyjnym akcji w opisie czynników ryzyka. Te ryzyka niestety się ziściły. Początkowo mieliśmy do czynienia z negatywnymi zdarzeniami dla akcjonariuszy, po chwili dołączyły problemy obligatariuszy. Skala problemów obligatariuszy jest większa. Wiemy też, że większość obligacji spółka wyemitowała w drodze ofert prywatnych – bezprospektowych. Nie ma nic złego w ofertach bez prospektu, ale ryzyko jest wówczas większe. W marcu i na początku kwietnia wiele osób miało już powody, żeby być niezadowolonymi z tego, co się działo z notowaniami akcji i obligacji GetBacku. Dzisiaj same notowania to problem drugorzędny.
Na koniec marca zwołano walne zgromadzenie GetBacku w sprawie zgody na podwyższenie i pozyskanie kapitałów własnych. Zgodnie z przepisami walne zgromadzenie w spółkach publicznych musi być zwołane z 26-dniowym wyprzedzeniem.
Okazało się jednak, że niemal miesiąc nie wystarczył największym akcjonariuszom – przypominam – inwestorom instytucjonalnym, po których spodziewamy się profesjonalizmu, na przygotowanie się do walnego. OFE, TFI i akcjonariusz większościowy zgodnie głosowali za wielodniowymi przerwami. W sytuacji gdy spółce i interesariuszom zaczęło się palić się pod nogami, zawodowcy wydawali się bardzo zaskoczeni i nie wiedzieli, co mają myśleć. Zrobili więc sobie przerwy. Może nie czytali prospektu? A może siedzieli nie tyle za chińskimi murami, co w jakichś bunkrach i wiedza rynku o tym, że GetBack prowadzi agresywny zakup portfeli wierzytelności przy agresywnym zwiększaniu zadłużenia, po prostu do nich nie docierała?
Wróżeniem z fusów jest teraz zastanawianie się, czy doszłoby do zdarzeń z ostatnich dni, gdyby podczas walnego zgromadzenia podjęto szybkie, sensowne decyzje. Ale warto to pytanie postawić.
I warto też zwrócić uwagę, że gdy mówi się o spółkach, akcjach, obligacjach, niemal wszyscy dyskutują o zarabianiu pieniędzy i wspieraniu rozwoju gospodarki. Sfera corporate governance, czyli ładu korporacyjnego, jest demonstracyjnie lekceważona. I tu pojawia się kolejne pytanie bez odpowiedzi: jaka jest rola rady nadzorczej w spółkach takich jak GetBack? Czy można dziś obarczać winą jedynie zarząd, a zapominać o roli rady nadzorczej, wybranej głosami akcjonariusza większościowego? Zgodnie z prawem rada nadzorcza zobowiązana jest przecież do sprawowania stałego nadzoru nad działalnością spółki we wszystkich dziedzinach jej działalności. O znaczeniu ładu korporacyjnego zapominają emitenci, inwestorzy i media. Tyle się mówi o edukacji finansowej, koncentrując się na szkoleniach z obstawiania kursów i psychologii inwestowania. Nie przesadzając, wielu negatywnych zdarzeń udałoby się uniknąć, gdyby w Polsce przykładano większą wagę do ładu korporacyjnego – gdyby np. szkolono ludzi również w tym obszarze.
Fakty są takie, że w sprawie GetBacku mamy co najmniej kilka tysięcy poszkodowanych obligatariuszy...
Potencjalnie poszkodowanych. Na dziś poszkodowanych wcale nie jest tak dużo. GetBack spóźnia się ze spłatą na ok. 90 mln zł – tyle wiemy dziś. Dla większości osób – z formalnego punktu widzenia – nic się nie zmieniło. Dopiero gdy nadejdzie termin zapadalności kolejnych obligacji i GetBack nie wykupi papierów, będzie można mówić o szkodzie tysięcy obligatariuszy. Choć oczywiście minorowe nastroje obligatariuszy nie dziwią. Brak spłaty wobec wierzycieli na stosunkowo niewielką kwotę niedobrze wróży.
Ludzie już planują składać pozew zbiorowy. Mają szanse?
Nie wiem. Dużo zależy od tego, w jaki sposób sprzedawano im obligacje. Jeśli dochodziło do misselingu, jeżeli niektórzy tzw. doradcy klienta (w praktyce – sprzedawcy) pomijali informowanie o ryzykach inwestycyjnych lub mówili nieprawdę – być może część obligatariuszy ma szanse. Ale moim zdaniem dziś taka dyskusja jest przedwczesna. Wszyscy już pogrzebali GetBack, ale gdyby spółka szybko otrzymała zastrzyk prawdziwych pieniędzy na poziomie 300–400 mln zł, możliwe, że by sobie poradziła z najpoważniejszymi trudnościami. To jest najkorzystniejszy wariant dla wszystkich interesariuszy, a nie postępowanie restrukturyzacyjne.
Unia Europejska zdecydowała, że przy ofertach publicznych o wartości do 1 mln euro rocznie prospekt emisyjny będzie zbędny. Państwa członkowskie mogą zdecydować o większej kwocie, u nas to ma być do 5 mln euro.
Oferta publiczna bez prospektu, czyli hulaj dusza, piekła nie ma. Nie rozumiem tego działania. I nie podzielam radości niektórych komentatorów. Unijni decydenci skupiają się na mówieniu o rozwoju przedsiębiorczości, o łatwiejszym inwestowaniu. Ale sprawa GetBacku pokazuje, że trzeba skupić się na zapewnieniu odpowiedniego poziomu informacji. Akurat w przypadku GetBacku mieliśmy do czynienia z ofertami prywatnymi – bez prospektu i z ofertami publicznymi – z prospektem. Procedura zatwierdzenia prospektu jest kosztowna i zniechęcająca mniejszych emitentów do pozyskiwania kapitałów na szerokim rynku. I dobrze! Wielu z tych emitentów nie nadaje się do funkcjonowania na rynku publicznym. Jeśli nadmiernie ułatwimy emisje w drodze ofert publicznych, to za 3–4 lata, może nie będziemy mieli tak spektakularnych przypadków jak GetBack, ale gdy dodamy do siebie wszystkich przyszłych małych, niewypłacalnych emitentów, to skala wyjdzie podobna.
Pan jest specjalistą. Pan rozumie, co jest napisane w prospekcie emisyjnym. Wielu indywidualnych inwestorów tego nie rozumie. I z ich punktu widzenia prospektu mogłoby wcale nie być.
Kiedy ćwierć wieku temu po raz pierwszy zainteresowałem się giełdą, najważniejsze dla mnie były liczby i szybki, łatwy zysk. Dzisiaj za ważniejsze uważam słowa i treści, liczby są na dalszym miejscu. Przyznaję, zrozumienie informacji zawartych w prospektach wymaga sporo wysiłku. Przygotowując wspomniany przez pana wpis „Widziały gały, co brały”, początkowo chciałem po prostu zacytować kilka ryzyk z prospektu GetBacku. Mimo że mój wpis zawiera cytaty, to w większości są one ograniczone do tytułu ryzyka. Sam opis czynnika ryzyka zawarty w prospekcie to zdania wielokrotnie złożone z wielokrotnymi zastrzeżeniami, po kilku słowach łatwo zgubić wątek. We wszystkich prospektach jest podobnie. Prospekt emisyjny to 400–500 stron drobnym druczkiem. Ale jeśli nie rozumiemy, w co właściwie chcemy zainwestować pieniądze, to może warto trzy razy się zastanowić, czy na pewno powinniśmy to zrobić. A jeśli odpowiemy tak, warto wtedy sobie zadać pytanie, które prawie 100 lat temu zadał Konrad Tom: „A ile można na tym stracić?”.