Zobowiązanie ma być wzorowane na rozwiązaniach stosowanych w krajach UE. Może być kilkuprocentową oddzielną stawką pobieraną od dochodu najbogatszych.
Nad stworzeniem projektu daniny resort finansów pracuje z Ministerstwem Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej. Jednocześnie zastanawiają się, jak zebrać pieniądze i nad tym, jak mają być wydawane. W resorcie finansów prace nadzoruje minister Teresa Czerwińska. – Jesteśmy gotowi, ale czekamy, by ze swoją częścią gotowy był resort pracy. Rząd chce pokazać obie strony tego rozwiązania, dochodową i rozchodową – mówi nam urzędnik resortu finansów.
Rząd boi się spalenia pomysłu, dlatego nie ma przecieków. Chce uniknąć powtórki z projektem jednolitej daniny, gdzie wiele nieprecyzyjnych informacji na jej temat w mediach utopiło ideę. Gdy w końcu koncepcja była gotowa, to nie było już politycznej woli, by ją wdrażać.
Obawia się też, że inni ministrowie mogą próbować podłączyć się pod nowe źródło dochodów. Decyzja o tym, kiedy rząd przedstawi pomysł, należy do premiera Mateusza Morawieckiego.
Dlaczego ma to być danina, a nie podatek lub składka? – Aby nie było podstaw do oczekiwania ekwiwalentnych świadczeń, jak jest np. w systemie emerytalnym. A nie może być podatkiem, żeby opozycja nie mogła powiedzieć: mieliście nie podnosić podatków, a podnosicie. Te fundamenty są nienaruszalne – mówi osoba z rządu.
Choć pierwotnie koncepcję mieliśmy poznać do połowy maja, niewykluczone, że ten termin się przesunie.
Z rozmów z członkami rządu wynika, że aby nowa danina miała sens, muszą być spełnione cztery warunki.
Powinna być znaczona
Zebrane pieniądze powinny być przeznaczone na konkretny cel. Będzie można prześledzić ich drogę od poboru do wydania. To odstępstwo od ogólnych zasad budżetowych, gdzie dominuje reguła podatkowa, to znaczy pieniądze wpadają do wspólnej kasy i stamtąd są przeznaczane na poszczególne wydatki. Dlatego nie można powiedzieć, że np. kultura jest finansowana z PIT, edukacja z VAT, a wojsko z zaciągania długu.
Nie będzie też stosowana zasada ubezpieczeniowa, gdzie płacący składki, jak np. zdrowotną czy na ZUS, nabywają prawa do określonych świadczeń.
W przypadku daniny będziemy mieli nową sytuację. Transfer pieniędzy będzie następował z grupy podatników o wysokich dochodach do osób niepełnosprawnych. Nieco podobna sytuacja jest dziś w przypadku Funduszu Pracy, na który pracodawcy płacą składki, ale są one przeznaczane, przynajmniej oficjalnie, na aktywizację bezrobotnych. Choć finansowane z niego są także kolejne cele, najnowszym mają być dopłaty na PPK. Ale w przypadku dochodów osobistych nie mamy takich rozwiązań.
– Mam zastrzeżenia do polityki fiskalnej, która przypisuje jedno źródło dochodu do konkretnego wydatku. To nie jest racjonalne podejście, rząd powinien mieć większą elastyczność w decydowaniu, ile wyda z budżetu na różne cele – uważa Michał Myck z CENEA.
Dobrze wycelowana
Obowiązkiem płacenia daniny mają być objęte osoby o najwyższych dochodach. Nie będzie ona podatkiem majątkowym. Musieliby nią być objęci wszyscy płatnicy PIT, zarówno ci odprowadzający podatek według skali podatkowej, jak i ci płacący 19-proc. podatek liniowy. Inaczej byłoby to niesprawiedliwe, bo już dziś liniowcy o wysokich dochodach mają znacznie niższe obciążenia. Chodzi nie tylko o stawki, ale także o oskładkowanie obu typów opodatkowania. Osoby zatrudnione na etat płacą składkę od swoich pełnych dochodów, chyba że przekroczą próg tak zwanej trzydziestokrotności, to liniowcy płacą składki na ZUS jak pozostali przedsiębiorcy, do wartości 60 proc. przeciętnego wynagrodzenia.
Najlepiej tę różnicę pokazują dane o podatnikach, których dochód przekroczył 1 mln zł. W 2016 r. było ich 20 tys., a 80 proc. z nich rozliczało się według stawki liniowej.
Z nieoficjalnych informacji z rządu słychać, że daninę mieliby płacić głównie milionerzy.
Ale nie symboliczna
Nowa danina powinna zapewnić co najmniej kilkaset milionów złotych wpływów, a najlepiej kilka miliardów. Według rządu spełnienie postulatów niepełnosprawnych i podwyżka renty socjalnej do poziomu najniższej ZUS-owskiej renty dla osób niezdolnych do pracy to 500 mln zł. Tego rzędu dochody można uzyskać, wprowadzając wysoką stawkę podatku lub opodatkowując duże grono osób. Żeby otrzymać pół miliarda złotych, wspomniana wyżej grupa milionerów powinna zapłacić przeciętnie 25 tys. zł podatku. Czyli dla dochodu 1 mln zł rocznie oznaczałoby to stawkę daniny 2,5 proc. Można się spodziewać, że będzie ona oscylować wokół tej wartości.
Nie powinna pogłębić patologii na rynku pracy
Pomysłodawcom zależy, by przed nową daniną nie można było uciec, stosując inne formy zatrudnienia. Dziś liniowy PIT i płacenie przez przedsiębiorców ryczałtowych składek na ZUS powoduje, że osoby najbogatsze unikają płacenia wyższych podatków i składek. Inną formą takiej ucieczki są umowy cywilnoprawne, zwłaszcza o dzieło, gdzie niższe koszty i brak składek pozwalają na wyższy dochód niż przy zatrudnieniu na umowę o pracę. To problem, z jakim rząd się zetknął już podczas propozycji zniesienia limitu opłacania składek na ubezpieczenia społeczne (czyli tak zwanej 30-krotności). Objęcie nową daniną tylko np. umów o pracę czy podatników rozliczających się według skali podatkowej napędziłoby ucieczkę od umów etatowych. To oznaczałoby mniejsze wpływy do ZUS, a zapewne także niższe wpłaty PIT.
Za skomplikowane
Te cztery warunki pokazują, że nowa danina powinna być zupełnie nowym rozwiązaniem w naszym systemie podatkowym. Podobne, działające na Zachodzie, ostatnio przypomniała firma PWC. Cały czas w Portugali i Grecji (a do niedawna i we Włoszech) obowiązują kilkuprocentowe podatki, tzw. solidarnościowe, mające pomóc złagodzić skutki kryzysu. W Portugalii taki podatek ma wysokość 2,5–5 proc. i płacą go osoby osiągające dochody powyżej 80 tys. euro. W Niemczech nadal pobierany jest podatek 5,5 proc. dochodów na pokrycie kosztów zjednoczenia.
Danina solidarnościowa będzie zapewne nową jakością w polskim systemie podatkowym, co oznacza wzrost jego skomplikowania. – To nie jest optymalny sposób prowadzenia polityki fiskalnej. Podatek solidarnościowy w Niemczech był uzasadniony olbrzymimi kosztami zjednoczenia. Zamiast wprowadzać dodatkowy element systemu, by zebrać kolejne 2 czy 3 mld zł, lepiej jest nieco go zmienić, by otrzymać o tyle samo wyższe wpływy – komentuje Michał Myck z CENEA.