Proszę sobie wyobrazić, że wkłada mi Pan szanowny nos do d... I ja mam nos w d... i Pan ma nos w d... Ale to przecież wcale nie jest to samo”. Powtarzam dykteryjkę Franca Fiszera, którą czytelnik znajdzie także we wstępie do książki Tomasza Szymona Markiewki. Który pokazuje, że przez ostatnich kilka dekad słowa takie jak „wolność” były hasłem powtarzanym niemal bez ustanku przez zwolenników liberalizmu gospodarczego. Jednak ich „wolność” to nie było to samo, o co walczył lud Paryża sześć razy w XIX w. wychodząc na barykady. Zupełnie nie to samo.
ikona lupy />
Tomasz Szymon Markiewka, „Język neoliberalizmu”, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, Toruń 2017 / Dziennik Gazeta Prawna
ikona lupy />
Magazyn 29 grudnia / Dziennik Gazeta Prawna
Choć Markiewka jest akademickim filozofem, to nie mnoży przed odbiorcą trudności i nie buduje muru z ekskluzywnych pojęć. Pisze o języku. O podstawowym narzędziu komunikacji i budowania świata wokół nas. Interesuje go nie język sam w sobie, lecz jego praktyczne zastosowanie. A konkretnie to, w jaki sposób powstał język neoliberalizmu.
Bo neoliberalizm nie byłby tak potężny, gdyby nie zawładnął słowem. Jeszcze w połowie XX w. wolność była żelaznym elementem słownika politycznego ówczesnej lewicy. Socjalistów, komunistów i wszelkiej maści ruchów progresywnych. Znaczyła wyzwolenie od przemocy ekonomicznej, które jest warunkiem każdej dalszej emancypacji. Krytycy lewicy powiedzą pewnie, że komuniści sami sobie odebrali prawo do reprezentowania ducha wolności, idąc torem brutalnego eksperymentu radzieckiego czy chińskiego. To oczywiście prawda. Ale ledwie jej część. Bo w międzyczasie doszło również do wykradzenia wolności ze skarbczyka demokratycznej i niesowieckiej lewicy. Już w latach 80. za jedynych prawdziwych wolnościowców zaczęli się uważać liberałowie. I tak jest do dziś. Przy czym liberalne rozumienie wolności jest zupełnie różne od lewicowego. Dla liberałów wolność to zazwyczaj prawo najsilniejszych i najbardziej zaradnych do odrzucania wszelkich zobowiązań, które próbują im narzucić słabsi. Podatków, solidarności czy troski o dobro wspólne.
To wszystko nie stało się natychmiast. Język neoliberalizmu wykuwał się długo. W akademii, w publicystyce, w mediach, w szkołach. Ale zatriumfował. I neoliberalną prozą zaczęli mówić prawie wszyscy. Często nawet o tym nie wiedząc. W Polsce nie jest inaczej. Można nawet powiedzieć, że zjawisko neoliberalizacji języka zaszło u nas wyjątkowo daleko. Markiewka dowodzi tego na przykładach wziętych z pogłębionej lektury liderów opinii: Maziarskiego, Gadomskiego, Wróblewskiego, Wielowieyskiej, Majcherka czy księdza Stryczka. Ludzi wpływowych, których ulubionym trikiem było przedstawianie własnego spojrzenia na politykę, ekonomię i społeczeństwo nie tylko jako najlepszego z dostępnych. Ale w gruncie rzeczy jako jedynie słusznego.