Straszymy, bo się troszczymy – rządzący nami od lat duopol PO-PiS gorliwie wyznaje hasło z nienowej disnejowskiej kreskówki „Potwory i spółka”. W tej bajce monstra i koszmary pozyskiwały straszeniem dzieci energię potrzebną do życia w Monstropolis. Przyszedł jednak moment, by powiedzieć im, że w Polsce roku 2017 mamy już tego serdecznie dość.
Magazyn 25 sierpnia 2017 r. / DGP
W polskiej debacie publicznej ta specyficzna pedagogika strachu zagościła tak mocno, że zaczęliśmy ją traktować jako coś zupełnie zwykłego. Straszą nas? No, widocznie muszą. A może jednak nie muszą. Co jeśli zarządzanie lękami oraz poprzez lęki jest po prostu kluczowym narzędziem w arsenale politycznym obu stron rządzącego nami od ponad dekady postsolidarnościowego duopolu, bo brak w nim innych?
„Może nie jesteśmy idealni, ale chyba nie chcecie, żeby Polską zaczęli rządzi ci szaleńcy!” – ten argument przez lata służył obozowi liberalnemu za główną polityczną rację. Było to szczególnie widoczne w okresach, gdy PO ewidentnie brakowało pomysłów na rządzenie. Wtedy wyciągała z szuflady starą, sięgającą jeszcze lat 90. opowieść o ksenofobicznej, nacjonalistycznej, endeckiej, klerykalnej, zamordystycznej, autorytarnej i prostackiej prawicy. Co bardziej radykalni dorzucali jeszcze antysemityzm czy skłonności faszystowskie. I już strach był gotowy. Można go było pokazać i ogłosić: „Nie chcesz jego powrotu? To popieraj nas. Nawet jeśli nie jesteśmy doskonałym spełnieniem twojej prywatnej politycznej utopii”.
Prawica ten trik po swojemu skopiowała. Tak powstała pielęgnowana w obozie PiS przez całą minioną dekadę opowieść o „straszliwych liberałach”. Spadkobiercach wszystkiego, co najgorsze w polskiej historii, zdrajcach ojczyzny skłonnych zaprzedać dobro publiczne obcym mocarstwom w imię realizacji prywatnych interesów. Sytych i pustych w środku elitarystach, których jedynym programem jest bezmyślne kopiowanie zachodnich wzorców. Bez wyczucia lokalnej polskiej specyfiki.
Tak zarysowana polityczna narracja sprawia, że wybory nie są demokratyczną grą i rywalizacją na pomysły. Tylko wojną Dobra ze Złem. „Nie możesz już dłużej znieść tych potworów? To nas popieraj. Nawet jeśli nie jesteśmy doskonałym spełnieniem twojej własnej politycznej utopii”.
Jak to możliwe, że pedagogika strachu tak dobrze zakiełkowała na polskim gruncie? Mnie najbardziej przekonuje przypuszczenie, że to przez specyficzną genealogię polityczną PO i PiS. Oba ugrupowania wywodzą się wprost z jednej postsolidarnościowej formacji politycznej, a zwycięska walka ze schyłkową komuną wciąż pozostaje dla ich przywódców politycznych (Kaczyński, Tusk, Schetyna) czy liderów opinii doświadczeniem formacyjnym. Młodsze pokolenie niby też już jest na szczycie, ale wciąż raczej reprodukuje klisze suflowane im przez generację ojców założycieli. To sprawia, że dusza PO-PiS uformowana jest więc na rozegranej dekady temu walce. „Nas”, opozycji antykomunistycznej, z „nimi”. W tamtym układzie „my” mieliśmy rację absolutną: moralną (system był oparty na zakłamaniu), historyczną (upadł Związek Radziecki), a nawet ekonomiczną (PRL zbankrutował). A „oni” byli po prostu źli, głupi i zakłamani.
Ten polityczny manicheizm (białe jest białe, czarne jest czarne, nie ma szarości) w czasie wojny oczywiście pomaga, bo uwalnia od różnego rodzaju dylematów (może „tamci” nie są jednak złem wcielonym). Prawda o wojnie jest jednak taka, że po wyjściu z okopów bardzo trudno jest wrócić do normalnego życia w społeczeństwie. Zwłaszcza demokratycznym, gdzie manicheizm powinien ustąpić miejsca pluralizmowi. Patrząc na nasz postsolidarnościowy PO-PiS, widzimy wyraźnie, że ten nie ustąpił. I gdy wróg został pokonany (porażka postkomuny w wyborach 2005 r.), PO-PiS szybko zwrócił swój manichejski zapał przeciwko sobie. Tworząc opisane powyżej zjawisko pedagogiki strachu.
Niestety to rządzenie przez straszenie poczyniło wielkie spustoszenia w naszej debacie publicznej. Uderzając w i tak słaby w Polsce poziom wzajemnego zaufania. Który jest spoiwem każdego dobrze zorganizowanego społeczeństwa. Bez zaufania nie będzie sensownego państwa dobrobytu, niezależnego (ani od polityków, ani od klas uprzywilejowanych) sądownictwa i mediów ani sensownych związków zawodowych.
Ale nie tylko o zaufanie chodzi. Rządzenie przez straszenie prowadzi również do alienacji obywateli. To trochę jak w biznesie, w którym każdy podręcznik zarządzania zaczyna się od klasycznej już teorii X i Y psychologa społecznego Douglasa McGregora. Głosi ona, że jeśli menedżer chce być naprawdę skuteczny, to musi wyjść poza motywowanie swoich pracowników ciągłym straszeniem i stawianiem coraz to nowych, niemożliwych do realizacji celów. Takie zarządzanie (owa teoria X) jest najłatwiejsze, ale krótkowzroczne. Zadziała jedynie na najbardziej bierną część załogi. Ich faktycznie zmobilizuje. Pozostałych jednak zdemotywuje. I to mocno. McGregor radził więc, by poszerzyć wachlarz środków motywacyjnych o teorię Y, która zakłada, że na pokładzie są również osoby ambitne i pełne inwencji. Ich straszyć nie wolno. Trzeba ich raczej zachęcać, usuwając z drogi przeszkody utrudniające pełną samorealizację. Wtedy nie braknie im zapału. Pod koniec życia McGregor pracował jeszcze nad teorią Z. Idącą ponoć dalej i stawiającą na zespołowość, zaangażowanie pracowników w sprawy firmy i dbałość o dobry przepływ informacji.
Niestety, patrząc na polską politykę roku 2017, widzimy wyraźnie, że nasza klasa rządząca (i ich medialni sprzymierzeńcy) zatrzymali się na etapie teorii X, której pedagogika strachu doskonale odpowiada. Dla igreków i zetów zaś nie przewidują w swoich rachubach żadnego miejsca. W tym sensie PO-PiS jest niestety potwornie anachroniczny.
Co robić? Można oczywiście siedzieć z założonymi rękoma, oczekując na naturalną zmianę pokoleniowa w polityce. To może jednak nie wystarczyć. Bo patrząc, jak wewnętrzne mechanizmy obu bloków premiują młodszych wyznawców rządzenia przez straszenie (Ziobro, Szydło, Petru, Gasiuk-Pihowicz), istnieje realne zagrożenie, że pedagogika strachu nam się zreprodukuje. A duchy postsolidarności będą nas straszyć jeszcze długo po odejściu ojców założycieli na zasłużoną emeryturę.
Może więc należy bić w pedagogikę strachu z dużo większym impetem? Taki efekt może przynieść na przykład detronizacja lęków. Nie chodzi oczywiście o to, by w polityce brakowało krytycznej analizy posunięć przeciwników. Rzecz w tym, by figura „tylko my możemy zablokować tamtych” nie była jedynym i najważniejszym uzasadnieniem istnienia politycznych aktorów. Jak to zrobić? Zakwestionować strachy po obu stronach PO-PiS-owego duopolu.
Zacznijmy od rządu PiS. Czy należy się go bać? Nie, nie należy. I to z kilku powodów. Po pierwsze – wydarzenia ostatnich miesięcy (prezydenckie weto) pokazują, że jest to środowisko, które jednak mimo wszystko ma wbudowane demokratyczne bezpieczniki. Warto to zauważyć i docenić. Nawet jeśli nie pasuje popularnej w obozie anty-PiS-u opowieści, że PiS to PiS. Zły i koniec. I nie ma co dzielić włosa na czworo. Po drugie – PiS nie jest wszechpotężny. Rządzi dwa lata, mając samodzielną parlamentarną większość, której nie miał dotąd nikt w historii III RP. I co? I zdołał uchwalić tylko kilka kluczowych swoich zamierzeń. A wiele utknęło na legislacyjnych i organizacyjnych mieliznach. I to nawet nie z powodu oporu opozycji, bo przed nią PiS z przyczyn prestiżowych nie klęka nigdy. Wiele reform zostało wstrzymanych albo z powodu nieudolnego przygotowania (finansowanie mediów publicznych, podatek sklepowy), albo w wyniku oporów grup lobbingowych (jednolity podatek, prawo łowieckie, opłata paliwowa). Znów przeczy to popularnej narracji o partii Jarosława Kaczyńskiego, która konsekwentnie i demonicznie realizuje plan rozłożenia na łopatki polskiej demokracji. Po trzecie – o czym często zapominają PiS-ożercy, ugrupowanie to nie spadło z księżyca. To partia, która reprezentuje pewien typ wrażliwości i potrzeb naszego społeczeństwa, i bardzo dobrze, że został on wciągnięty do współrządzenia krajem. Inaczej o demokracji (rozumianej jako zarządzanie dobrem wspólnym razem, a nie tylko przez część obywateli) nie mogłoby być w Polsce mowy.
Wszystkie te przyczyny, dla których PiS bać się nie należy, nie oznaczają wygaszenia krytyki tego ugrupowania. Chodzi tylko o to, by nie podlewać jej za każdym razem hasłami w stylu: „Przecież wiadomo, że oni są wrogami demokracji”. Przecież można być przeciwnikiem zaproponowanej przez PiS reformy sądownictwa i robić to bez histerii; mało tego – nawet przyjąć do wiadomości, że sądy świętymi krowami nie są i że skoro wielu Polaków domaga się zmian w ich funkcjonowaniu, to demokracja musi dać im taką możliwość.
A opozycja? Straszenie nią też nie ma sensu. Jest zaskakująco słaba programowo, to fakt. Ale i w Platformie czy Nowoczesnej kiełkuje przekonanie, że powrót do tego, „by było tak, jak było”, nie jest pożądany. Zresztą późna Platforma wiele z takich reform III RP sama rozpoczęła (poprawa ściągalności podatków, deprywatyzacja OFE). Wiele z tych zmian PiS po prostu kontynuuje. Choć bardzo lubi wmawiać opinii publicznej, że stąpa po zupełnie dziewiczym gruncie. My jednak nie musimy dać się oszukiwać.
Na koniec mała uwaga pod adresem opozycji pozaparlamentarnej. Na przykład raczkującej protolewicy (Razem). Ona też czasem daje się wpuścić w kanał „straszymy, bo się troszczymy”. Budując część swojej politycznej opowieści na lęku przed jeszcze straszniejszą prawicą na prawo od PiS. Takie obawy, nawet jeśli mają podbudowę historyczną, to nie powinny dominować politycznego przekazu. No, chyba że nowa lewica chce wpaść w te same koleiny, co dzisiejszy duopol.
W tym wszystkim nie chodzi o wielkie „kochajmy się”. W demokracji sporów nie należy zamazywać. Idzie o to, by zaakceptować prostą rzecz. Demokracja jest również wtedy, gdy raz na jakiś czas w ramach demokratycznej higieny rządzą niekoniecznie ci, z którymi nam po drodze. Nie należy od razu popadać w tony wprost z pieśni „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”.