Pomysł nacjonalizacji albo konsolidacji podmiotów pod skrzydłami państwa wraca jednak jak bumerang. Z reguły ma być receptą na „coś”. Tu wkracza pełna paleta opcji: od wzmocnienia konkurencji do prowadzenia działań o charakterze nierynkowym/niekomercyjnym. Nie zapominajmy przy tym o partyjnym zasobie kadrowym, klasycznie żądnym stołków – i to w ilościach hurtowych.

Teraz jest Krajowa Grupa Spożywcza, kiedyś był Krajowy Operator Telekomunikacyjny

Już na początku XXI wieku dyskutowano o powołaniu KOT-a (Krajowego Operatora Telekomunikacyjnego). Miał on zostać zbudowany przez małych operatorów, kontrolowanych przez państwo przy istotnym wsparciu budżetowym i regulacyjnym struktur administracji. Cel, jak zawsze, był szczytny – wytworzenie konkurencji dla największego w kraju operatora (niegdyś państwowego) i inwestowanie w obszarach, o których z góry wiadomo, że nie poskutkują rentownością i będą trudne do skomercjalizowania. Nie przez przypadek potencjalni inwestorzy i operatorzy nie ustawiali się tam w kolejkach do budowy swoich sieci.

Temat wrócił w czasach ośmioletnich rządów PiS, a lista argumentów została wzbogacona o kwestie związane z kontrolowaniem infrastruktury krytycznej. W tym miejscu należy przypomnieć, że najwięksi operatorzy telekomunikacyjni od lat są wpisani na listę tzw. podmiotów o szczególnym znaczeniu. Ale najwyraźniej kontrola poprzez utworzenie skazanego na strukturalną nierentowność podmiotu i obsadzenie go osobami (zapewne) szerzej nieznanymi na rynku telekomunikacyjnym nadal kusi. Okazało się bowiem, że pomysł powołania państwowego operatora telekomunikacyjnego wrócił i teraz, w 2025 roku. Zapewnienie dostępu do internetu dla 99 proc. gospodarstw domowych do 2030 roku (aktualnie poziom ten wynosi 85 proc.) oraz usług dla instytucji publicznych w sytuacjach kryzysowych jako pomysł brzmi szczytnie. Sęk w tym, że będzie to nadzwyczaj droga impreza, za którą oczywiście zapłacimy my wszyscy, jako podatnicy, a bawić się będą nieliczni.

Polecam lekturę wyników finansowych KGS. Byle nie przed snem

W ostatnich tygodniach pojawiła się kolejna perełka z opisywanego wyżej gatunku. Od momentu pojawienia się w mediach informacji, że polska część sieci Carrefour jest przygotowywana do sprzedaży, to tym kąskiem, składającym się z 800 sklepów i centrów handlowych, zainteresowało się Ministerstwo Rozwoju Wsi i Rolnictwa. Ostatnie dni to ping-pong między Ministrem Rolnictwa a Ministrem Aktywów Państwowych. Pierwszy wydał rekomendację co do przejęcia sieci przez Krajową Grupę Spożywczą (KGS), a drugi słusznie zauważył, że rzeczona KGS wymaga przeprowadzenia działań sanacyjnych. Chętnym polecam lekturę wyników finansowych KGS, byle nie przed snem.

Uczestnicy dyskusji zdają się zapominać o jednej z przyczyn, dla których Carrefour planuje wyjście z Polski. Przypomnę: spadająca sprzedaż, niska rentowność i strata netto (ponad 53 mln zł) przy przychodach ponad 9,3 mld zł w 2024 roku. Tym samym potencjalny zakup sieci Carrefour Polska w połączeniu z koniecznością dokapitalizowania państwowej KGS oznacza zaangażowanie ogromnych środków (liczonych w miliardach, a nie milionach) na działalność prowadzoną na bardzo konkurencyjnym rynku. W tym kontekście jakże realistyczny robi się dowcip z lat 90., gdy Carrefour i inne sieci pojawiły się w Polsce. Ojciec tłumaczył w nim synkowi, że za czasów komuny w sklepach na wszystkich półkach był tylko ocet. Zdziwienie dziecka wyrażone w pytaniu „w Carrefourze???” polecam tym, którzy bezrefleksyjnie zapominają, do czego prowadzi gospodarka ręcznie sterowana. Na szczęście od 1989 roku o tym, co i za ile chce kupić klient, decyduje on sam.