Stało się. Przez wiele miesięcy analitycy i inwestorzy zastanawiali się, czy państwo i największego polskiego ubezpieczyciela na to stać. Odpowiedź nadeszła w ostatni czwartek. PZU kupuje Bank Pekao, drugi bank w Polsce pod względem wielkości aktywów, wchodząc w tę inwestycję wspólnie z państwowym Polskim Funduszem Rozwoju. Niektórzy nazywają to nacjonalizacją, choć moim zdaniem to słowo tak mocno kojarzy się z powojenną grabieżą majątku prywatnego przez komunistyczne państwo, że lepiej mówić o upaństwowieniu.
felieton
Jest to na pewno jedno z najważniejszych wydarzeń ekonomicznych 2016 r., o ogromnym znaczeniu praktycznym i symbolicznym. Powstaje gigantyczna grupa finansowa, której aktywność może mieć efekty makroekonomiczne. A polityka gospodarcza wkracza na zupełnie nowe tory centralno-rynkowego planowania. Polska tym samym próbuje budować model rozwojowy podobny do tego, jaki stosowały niektóre kraje azjatyckie, w tym Korea Południowa. Tam duże krajowe grupy kapitałowe, prywatne, ale znajdujące się pod bardzo dużym wpływem państwa, były filarem rozwoju gospodarczego. Rząd za pomocą miękkich środków sterowania mobilizował je do rozwoju technologicznego i ekspansji zagranicznej, co przynosiło całkiem niezłe rezultaty. Z tego wzięły się tak wielkie i znane marki jak Samsung, LG czy Hyundai.
Czy nam taki model rozwoju się powiedzie? Trzymam kciuki, ale jestem skłonny sądzić, że nie. Rozumiem przesłanki stojące za przejęciem Pekao. Dominacja kapitału zagranicznego w sektorze bankowym sprawia, że wiele decyzji kredytowych jest podejmowanych w innych krajach, a w Polsce nie buduje się najważniejszych kompetencji menedżerskich. Chęć budowy silnych grup krajowych wydaje się naturalna dla rozwiniętego społeczeństwa.
Ale ryzyka dominują nad szansami. Szczególnie warte podkreślenia są trzy zagrożenia. Po pierwsze, ryzyko systemowe. Budowana jest instytucja, która będzie zbyt duża, by upaść, której problemy finansowe natychmiast mogą przełożyć się na całą gospodarkę poprzez połączenia finansowe z całym systemem gospodarczym. Po drugie, ryzyko italianizacji gospodarki, czyli budowy relacji opartych na więzach politycznych, a nie rynkowych. Jest to typowe dla niektórych społeczeństw południowej Europy. Banki skupione w portfelu PZU mogą być skłonne finansować projekty o znaczeniu politycznym, co może pogorszyć dostęp do finansowania niektórym firmom niemającym relacji z politykami oraz narazić portfele tych banków na straty. Po trzecie, zwykłe ryzyko budowy złego modelu biznesowego. Na świecie nie ma przykładu udanej fuzji między ubezpieczycielem a bankiem, a ostatnio widać nawet przypadki rozwodów po nieudanych małżeństwach (jak ING i Nationale Nederlanden). W przypadku PZU nie dochodzi do pełnej fuzji, zachowana jest odrębność biznesów, ale mimo wszystko jest to połączenie dwóch odrębnych i nieprzystających światów.
Ktoś powie, że w Korei Południowej wielobranżowe behemoty, na wpół sterowane przez państwo, dały radę, więc i u nas może się to powieść. Trzeba jednak pamiętać o ogromnych różnicach między Polską a Koreą. W Korei silna jest konfucjańska tradycja profesjonalizmu urzędniczego, w której urzędnik jest osobą przede wszystkim bardzo dobrze wykształconą o bardzo wysokiej pozycji społecznej, w Polsce zaś silna jest importowana z Rosji tradycja urzędników realizujących swoje własne interesy. W Korei władze, jeszcze za czasów dyktatora Park Chung-hee, traktowały duże przedsiębiorstwa jako wehikuł budowy konkurencyjnej globalnie gospodarki eksportowej, w Polsce władze traktują spółki państwowe jako wehikuł realizacji krótkookresowych interesów (vide sprawa ratowania deficytowych kopalni przez spółki energetyczne). Trzeba też pamiętać, że ingerowanie państwa w działania firm w Korei odbywało się do lat 80. w warunkach systemu autorytarnego i niosło ze sobą ogromne koszty uboczne w postaci budowy korupcyjnych relacji, które do dziś są dla tego kraju ogromnym problemem. Korea jest też krajem o relatywnie niskiej produktywności pracy (wysoki PKB jest generowany w dużej mierze przez długi czas pracy) oraz kulturze ogromnego poświęcenia dla pracy – sondaż przeprowadzony przez Samsunga pokazał kiedyś, że trzy czwarte Koreańczyków uważa, że praca doprowadziła ich do depresji.
Nie byłbym więc pewien, czy model koreański jest w ogóle wart naśladowania. A nawet jeżeli jest, to istnieje ryzyko, że zamiast do Seulu podążymy ścieżką do Rio de Janeiro. Brazylijski model rozwojowy w dużej mierze opierał się na państwowym wsparciu finansowym dla firm, sterowanym przez państwowy bank rozwoju BNDES. Bank był jednak instytucją dla znajomych królika, co skończyło się dla gospodarki tragicznie – znajduje się ona w największej od 40 lat recesji. Rola banku rozwojowego nie jest może w tej recesji kluczowa, ale to na pewno ważny element układanki.
Dani Rodrik, ekonomista, którym wicepremier Mateusz Morawiecki bardzo się inspiruje, twierdzi, że w gospodarce rynkowej jest miejsce na ingerencję państwa. Ale wskazuje on też, że częste porażki latynoamerykańskiego modelu rozwojowego wynikają m.in. z niedostatecznego egzekwowania przez państwo dyscypliny finansowej od firm, które uzyskiwały państwowe wsparcie. Koreańczykom udało się to dużo lepiej, potrafili dawać firmom bodziec do rozwoju, ale też pociągać do odpowiedzialności za porażki. Czy my będziemy potrafili zachować taką równowagę? Chciałbym, żeby tak było. Ale nie postawiłbym na taki scenariusz swoich pieniędzy. Zbyt często w przeszłości się to nie udawało.
Najpierw należało spróbować zmienić te porażki w sukces na aktywach już posiadanych, zanim dokupiło się nowe.