Na drożyznę narzekamy często, jednak 2012 r. był wyjątkowy. Nie dlatego, że ceny żywności pięły się do góry bardzo szybko, bo, wręcz odwrotnie, inflacja zaczęła hamować. W grudniu 2012 r. do tego samego okresu rok wcześniej ceny były „tylko” o 3,9 proc. wyższe. A jednak to zły rok, bo choć wydawaliśmy na jedzenie więcej, realnie kupowaliśmy mniej. Nasze zarobki zahamowały bowiem jeszcze wyraźniej.
Na mniej było nas stać. Według GUS – do naszych koszyków z zakupami mogliśmy już włożyć mniej. W stosunku do kiepskiego już 2011 r. spadek był jeszcze mało odczuwalny, ale w stosunku do 2010 r. – widoczny. Spadek realnej siły nabywczej domowych dochodów wynosił już prawie 2 proc. Nic dziwnego, że udział żywności w domowych budżetach podniósł się z 25 do 25,1 proc. Niby nic, ale daje się odczuć. Im ten udział jest bowiem większy, tym jesteśmy biedniejsi.
W tym roku według prognoz Instytutu Ekonomiki Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej ceny żywności wzrosną o 2–3 proc. Zarobki wielu z nas – niekoniecznie. Proces ubożenia wielu grup społecznych może się więc pogłębiać, pasa zacisnąć trzeba będzie jeszcze bardziej. Produkty spożywcze staniałyby tylko wtedy, gdyby na polskie artykuły załamał się popyt za granicą, lepiej jednak, żeby tak się nie stało.
Od samego początku transformacji były lata lepsze i gorsze, ale przy dokładniejszych rachunkach okazywało się, że wprawdzie jest drożej, ale nie gorzej. Za średnią pensję mogliśmy bowiem kupić coraz więcej, zwłaszcza żywności. Obecnie tej tezy już nie da się obronić. W każdym razie jeśli chodzi o jedzenie. Kiedy bowiem naukowcy z IERiGŻ zaczęli liczyć siłę nabywczą przeciętnego miesięcznego wynagrodzenia, okazało się, że w ciągu ostatnich trzech lat wyraźnie zbiednieliśmy. Jeszcze w 2010 r. za średnią pensję mogliśmy kupić 1789 kg mąki poznańskiej, w minionym roku już tylko 1573 kg. Podobnie stopniała wartość naszych zarobków w przypadku innych artykułów spożywczych. Schabu środkowego z kością mogliśmy przed trzema laty kupić 249 kg, teraz – 239 kg. Kiełbasy toruńskiej – 246 kg, po trzech latach – 239 kg. Z 540 kg świeżych kurcząt patroszonych zrobiło się już tylko 493 kg. Zamiast 1675 litrów świeżego mleka 2–2,5 proc. za średnią pensję możemy dostać 1567 litrów. Mniejszej siły nabywczej naszych pieniędzy nie zrekompensujemy sobie twarogiem półtłustym, którego wyjątkowo możemy kupić nieco więcej. Już nie 285 kg, ale 292 kg. Niestety, różnica nie jest oszołamiająca. Wyraźnie tańsze są ziemniaki. Za średnią w 2010 r. stać nas było na 2683 kg (to był wyjątkowo zły rok), w 2012 r. – na 4842 kg.
Najbardziej w tym czasie zdrożały cukier oraz olej rzepakowy. Ceny pierwszego zawdzięczamy nieudanej unijnej reformie rynku cukru, drugiego biopaliwom. W rezultacie mogliśmy kupić 1258 kg cukru albo 587 litrów oleju, a obecnie już tylko 942 kg cukru albo 534 litry oleju. Cukier mógłby stanieć, gdyby zniesiono kwoty produkcyjne, ale protestują przeciwko temu plantatorzy i producenci, także w Polsce. Ceny oleju się obniżą, gdy Unia zrezygnuje z produkcji biopaliw, nad czym Komisja Europejska zaczęła się w końcu zastanawiać. Proces decyzyjny jest jednak we Wspólnocie długi.
Ekonomiści twierdzą, że nasz kryzys ma także podłoże psychologiczne. Zaciskamy pasa i rezygnujemy z zakupów, bo tracimy wiarę w szybki powrót do czasów, gdy gospodarka rozwijała się o wiele szybciej. To prawda. Trudno nam też oswoić się z szybkim tempem wzrostu kosztów utrzymania mieszkania, pochłaniającym już 20,4 proc. naszych domowych budżetów. Niewiele pociesza więc to, że są też rzeczy, które systematycznie tanieją. Na przykład odzież i obuwie czy domowa elektronika. Pewnie dlatego, że nowy telewizor czy pralkę kupujemy raz na kilka lat, a po zakupy żywności udać się trzeba kilka razy w tygodniu. Powodów do frustracji przybywa.

Wydatki na jedzenie zajmują coraz większą część naszych domowych budżetów. Tak źle jeszcze nie było.