Zmotywowani do działania europejscy politycy po szczycie UE 28 – 29 czerwca będą chcieli pokazać coś godnego kryzysu. Przygotowane naprędce lekarstwo może być jednak gorsze od choroby.
Południe UE ma kłopoty ze wzrostem gospodarczym, a budżety państw straszą pustkami. Nagromadzonych zaniedbań nie da się odwrócić w ciągu kilku miesięcy. Dynamika wydarzeń wskazuje, że jeśli nic nie zostanie zrobione, strefie euro nie zostało dużo czasu. Na szczęście natychmiastowe rozwiązanie problemów nie jest niezbędne.
Zasadnicza przyczyna pogarszającej się sytuacji jest inna. Szukać jej należy w specyficznym związku łączącym banki i rządy, który powoduje, że kryzys przenosi się od jednych do drugich. Polega on na tym, że banki posiadają obligację kraju, w którym mają siedzibę, a rządy gwarantują depozyty.
Widać to doskonale na przykładzie Włoch: tamtejsze banki są zasadniczo zdrowe za wyjątkiem tego, że mają w aktywach włoski dług. Ze względu na straty, jakie może przynieść bankom posiadanie włoskich papierów, nie chcą im pożyczać banki zagraniczne, a Włosi, idąc śladem Greków i Hiszpanów, przenoszą depozyty na północ UE. W rezultacie banki mają trudności z płynnością, boją się pożyczać przedsiębiorcom, co prowadzi do pogorszenia sytuacji gospodarczej i osłabienia zarówno rządów, jak i instytucji finansowych.

Unia fiskalna

Pierwszym pomysłem na wyrwanie się z tej sytuacji jest unia fiskalna: solidarna odpowiedzialność państw strefy euro za zaciągane długi oraz koordynacja polityki budżetowej. Dzięki takiemu rozwiązaniu – argumentują jego zwolennicy – strefa euro natychmiast zacznie być postrzegana jako wypłacalna. Zagregowany poziom zadłużenia w relacji do PKB w tym roku będzie niższy niż w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii czy Japonii. Jeżeli kraje uznawane za bezpieczne udzielą swojej wiarygodności kredytowej krajom Południa, koszty obsługi długu znacząco spadną.
Pomysł unii fiskalnej ma kilka wad. Do tego, by wspólny rynek długu mógł działać, potrzebne są nieprzekraczalne reguły. A wetowanie budżetów przez Komisję Europejską nie jest po myśli nawet entuzjastów integracji. Unii fiskalnej uparcie sprzeciwiają się też Niemcy, które nie chcą odpowiadać za cudze długi ani płacić wyższych niż obecnie odsetek.
Uwspólnienie długów jest groźne także dlatego, że może prowadzić do całkowitego ujednolicenia polityki fiskalnej tak, że znikłyby potencjalne korzyści wynikające z konkurencji w tym obszarze. Nie wiadomo przecież dokładnie, jak wysokie powinny być podatki, w jaki sposób powinny być pobierane, na co wydawane i jaka część wydatków ma być finansowana długiem publicznym. Bez możliwości eksperymentowania i porównywania wyników cała Europa skończy z systemem budżetowym średniej jakości oraz ze zbyt wysokimi podatkami jak na potrzeby krajów rozwijających się, takich jak Polska.
Doraźna potrzeba przełamania kryzysu nie powinna dyktować kształtu instytucji, które mają przecież służyć Wspólnocie przez dekady

Unia bankowa

Z tych powodów wielu polityków wskazuje inną drogę do rozwiązania kryzysu. Miałaby być nią unia bankowa. Pod tym pojęciem kryje się jeden dla całej UE system gwarancji depozytów, za którym stałyby solidarnie wszystkie rządy Wspólnoty. Taki system pociąga za sobą ujednolicenie nadzoru bankowego – nie może być przecież tak, że inny podmiot płaci za straty, a inny pilnuje, by do nich nie doszło.
Dzięki unii bankowej problem mógłby zostać rozwiązany, bo los banków byłby powiązany z losem UE. Obywatele unii nie musieliby martwić się o pieniądze zgromadzone w bankach nawet wtedy, gdyby zbankrutował kraj, w którym mieszkają. W sytuacji gdy depozyty gwarantowałaby Wspólnota, nawet taki upadek nie musiałby prowadzić do opuszczenia przez kraj strefy euro. Banki doprowadzone do upadłości przez niewypłacalność rządu byłyby dokapitalizowane przez UE i mogłyby dalej działać, umożliwiając klientom zamianę depozytów na gotówkę i udzielając kredytów przedsiębiorstwom.
Unia bankowa także napotyka – moim zdaniem słuszny – sprzeciw. Obawy Brytyjczyków budzi głównie skrępowanie londyńskiego City europejskimi regulacjami, ale opór wobec wspólnego nadzoru bankowego niekoniecznie musi być podyktowany narodowym interesem. I w tej sferze potrzebna jest bowiem konkurencja. Ponieważ nawet najlepsi regulatorzy mogą się mylić (vide kryzys subprime czy kryzys w sektorze bankowym strefy euro), musi istnieć możliwość korekty błędów. Jeżeli cała Europa będzie miała identyczne regulacje, nie można będzie nawet stwierdzić, w którym miejscu coś poszło nie tak.

Nie za szybko

Doraźna potrzeba odepchnięcia kryzysu nie powinna dyktować kształtu instytucji, które mają służyć Wspólnocie przez dekady. W obecnych warunkach lepiej oprzeć się na rozwiązaniach krótkoterminowych (takich jak wsparcie EBC), a na wypracowanie wizji pozostawić sobie więcej czasu. Być może spokojny namysł pokaże, że Europa mająca dług znacznie mniejszy niż obecnie i pilnująca poziomu zadłużenia z pomocą narzędzi, o których mówi pakt fiskalny, nie wymaga ani unii fiskalnej, ani bankowej.
Nadmierny pośpiech z kolei może zaszkodzić zwolennikom szybkiej integracji. Niechęć do likwidacji kompetencji państw narodowych jest widoczna nie tylko w dotkniętych kryzysem krajach Południa, lecz także w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Na Wyspach przeprowadzono w zeszłym roku sondaż, z którego wynika, że 49 proc. mieszkańców Wysp opowiada się za opuszczeniem UE, podczas gdy jedynie 40 proc. jest odmiennego zdania. 80 proc. Niemców z kolei jest przeciwnych euroobligacjom, a prawie połowa chce wyrzucenia Grecji ze strefy euro. Wywieranie presji na rządy do przyjęcia ambitnych planów ponad głowami obywateli może natrafić na bunt, który doprowadzi nie tylko do rozpadu strefy euro, lecz nawet samej UE.

Maciej Bitner