Polska przyjmuje brytyjską postawę wobec Unii Europejskiej. Ostatni sondaż OBOP pokazał, że zaledwie 13 procent z nas chciałoby zamiany złotego na euro, zdecydowanie najważniejszego (choć kontrowersyjnego) projektu integracji. Sceptyczne podejście do unii walutowej zagościło u nas na dobre: pod koniec grudnia podobna ankieta amerykańskiego dziennika „Wall Street Journal” przyniosła tylko minimalnie lepszy (16 procent poparcia) wynik.
W krajach Unii, które pozostają poza strefą wspólnego pieniądza, nie jesteśmy wyjątkiem. Już tylko 15 procent Duńczyków opowiada się za porzuceniem własnej waluty, chce tego 12 procent Szwedów i ... 3,5 procent Brytyjczyków.
Powody są oczywiste. Od wielu miesięcy z programów telewizyjnych i portali internetowych płyną katastroficzne doniesienia z Eurolandu. Jeszcze niedawno najpoważniejsi ekonomiści przewidywali, że unia walutowa w ogóle się rozpadnie, a miliony Europejczyków stracą życiowe oszczędności. To ryzyko nieco się oddaliło, ale w mediach pojawiła się niewiele lepsza perspektywa: pompowanie setek miliardów euro z kieszeni podatników w czarną dziurę upadłego greckiego państwa.

Trwanie przy złotym oznacza funkcjonowanie na marginesie Europy

Euro nie wszędzie jest jednak w równym stopniu znienawidzone. Przeciwnie: w krajach, gdzie wspólna waluta jest używana na co dzień, poparcie dla niej pozostaje paradoksalnie wielokrotnie większe niż w pozostałej części Unii. 66 procent Hiszpanów i 68 procent Włochów, wedle wspomnianego sondażu WSJ, za nic nie wróciłoby do pesety i lira. To można jeszcze wytłumaczyć strachem przed „grecką perspektywą niekontrolowanego bankructwa”. Ale już bardziej zastanawiające jest to, iż wciąż 57 procent Niemców, 58 procent Francuzów i 70 procent Holendrów chce, aby ich kraje pozostały częścią unii walutowej. Jak to jest, że społeczeństwa państw, które w mediach występują w roli dojnej krowy, i ofiary oszustw Grecji nadal chcą być skazane na takie katusze?
Masochizm? Chyba jednak nie. Bilans unii walutowej jest bardziej złożony, niż to wynikałoby z nagłówków gazet. Wielka Brytania, Rumunia czy Węgry, choć nie należą do strefy euro, przechodzą przecież przez równie poważne kłopoty, co państwa unii walutowej. To pokazuje, że mamy do czynienia nie tyle z kryzysem euro, ile z kryzysem długu: zapaścią spowodowaną życiem ponad stan, utrzymywaniem nadmiernych przywilejów socjalnych i załamaniem konkurencyjności gospodarki. Z euro czy bez niego kraje południa starej Unii i tak doszłyby z tego powodu do ściany.
W przeciwieństwie do Estonii czy Słowenii, które mimo kryzysu zdecydowały się na przystąpienie do unii walutowej, Polski rząd całkowicie zarzucił plany akcesji do Eurolandu. Nikt nie stara się przekonać Polaków do tak długoterminowych korzyści z przynależności do drugiej największej strefy walutowej świata jak szybszy napływ inwestycji zagranicznych, niższe koszty kredytów czy łatwiejsze planowanie strategii rozwoju przedsiębiorstw.
Zmiana nastawienia do euro polskiej opinii publicznej, której odwrócenie zajmie lata, a może dziesięciolecia, jest jednak niepokojąca przede wszystkich ze względów politycznych. Nie mamy ani potencjału gospodarczego, ani specjalnych relacji ze Stanami Zjednoczonymi, ani położenia geograficznego i broni atomowej, które pozwalają Wielkiej Brytanii na luksus utrzymywania chłodnych relacji z Brukselą. Polska, która wybiła się na niepodległość niespełna ćwierć wieku temu, wciąż musi dbać o to, aby pozostać integralną częścią zjednoczonej Europy i nie wypaść na jej margines.
Bez przyjęcia w dłuższej perspektywie euro nie da się tego zrobić. Kryzys otworzył przed naszym krajem niespodziewaną szansę. Okazało się, że zbudowana w gronie starej piętnastki konstrukcja Wspólnoty załamała się i trzeba ją tworzyć na nowo. Tym razem powinno to być także z naszym udziałem. Do stołu rokowań zostaną jednak zaproszone tylko te kraje, które związały swój los ze wspólną walutą.
Proces budowy nowej Unii już się zresztą zaczął. Jednym z jego fundamentalnych elementów jest pakt fiskalny, czyli system wzajemnej kontroli budżetowej suwerennych dotąd pod tym względem państw. Innym ważnym elementem jest nowa rola Europejskiego Banku Centralnego, przez którego konta zaczynają być transferowane miliardy euro z bogatych do biedniejszych państw Unii. Na kolejne etapy pewnie nie będzie trzeba długo czekać: prace nad projektem wspólnego podatku od zysku przedsiębiorstw i emisją euroobligacji posuwają się w Brukseli szybko.
To prawda: za prawo do udziału w budowie nowej Unii trzeba na razie słono zapłacić. Polska, pozostając poza tym procesem, oszczędza wiele miliardów euro, które musiałaby przekazać na pomoc dla Grecji, Portugalii czy Irlandii. Jednak nawet jeśli rząd uznałby dziś przystąpienie do strefy euro za absolutny priorytet, nie znaleźlibyśmy się tam wcześniej niż przed 2015 – 2016 rokiem. A więc w momencie kiedy, miejmy nadzieję, najgorsza faza kryzysu byłaby już poza nami, a Grecja i niektóre inne peryferyjne kraje albo dawno porzuciłyby euro, albo stanęłyby o własnych siłach. Tak naprawdę chodzi więc na razie o stosunkowo niewiele: wiarygodny kalendarz akcesji do unii walutowej, który da nam możliwość dalszego rozwoju w sercu Europy.