Czy globalizacja się kończy? Jeśli pytanie dotyczy jej obecnej, skrajnie liberalnej wersji, to miejmy nadzieję, że tak!
Od pewnego czasu trwa głośne bicie na alarm: Ratunku, Brytyjczycy wychodzą z Unii Europejskiej! Pomocy, TTIP nie zostanie domknięty do czasu nowych wyborów w USA! Co to będzie, co to będzie, jak strefa euro w końcu pęknie?! Tym lamentom towarzyszy silne przekonanie wielu polityków, analityków i komentatorów, że zaczęliśmy już kurs po równi pochyłej. A przed nami już tylko same nieszczęścia: zamykanie granic, powrót protekcjonizmu, wojny celne oraz walutowe, a w konsekwencji pewnie jakiś duży konflikt zbrojny.
Rowerzyści boją się zwolnić
Tych, którzy najgłośniej podnoszą dziś te lęki, można nazwać frakcją rowerową. Nie, inspiracją dla tego określenia nie jest bynajmniej głośny wywiad ministra Waszczykowskiego dla „Bild Zeitung”. „Rowerzyści”, o których mówię, są dużo, dużo starsi i zawdzięczają nazwę pierwszemu przewodniczącemu Komisji Europejskiej, Niemcowi Walterowi Hallsteinowi. To było dawno temu, bo jeszcze pod koniec lat 50. Zaraz po podpisaniu traktatów rzymskich, powołujących do życia EWG (protoplastę dzisiejszej UE). Hallstein powiedział wtedy, że integracja europejska jest jak rower. To znaczy jej koła muszą cały czas kręcić się do przodu, inaczej pojazd się zatrzyma, a zaraz potem niechybnie przewróci.
Przez następnych kilkadziesiąt lat europejscy politycy trzymali się tej zasady bardzo mocno. Rower jechał więc dalej, a jego kierowca zatykał po drodze kolejne słupy milowe integracji: jednolity rynek, Unię Europejską, obszar wspólnego pieniądza, Schengen czy wreszcie rozszerzeniowy „big bang”. Z teorią rowerową jest tylko jeden problem. Póki droga była szeroka i wiodła z górki (druga połowa XX w. to dla kapitalistycznego Zachodu czas względnej koniunktury i ideowego triumfu nad realnym socjalizmem), wszystko było w porządku. Ale gdy w początkach XXI w. pojawiły się na niej pierwsze poważne zakręty i wertepy (kryzys 2008 r. i wielka stagnacja), „rowerowcy” przestali panować nad sytuacją. I tak jest do dziś. Z jednej strony panicznie boją się, że gdy tylko rower zwolni albo gwałtownie zmieni kierunek, zaraz się wywróci. Z drugiej jednak nie sposób nie zauważyć, że siedzących na bagażniku i na ramie pasażerów już mocno wytrzęsło. I wielu z nich powoli zaczyna powątpiewać w to, czy ci trzymający kierownicę aby na pewno mogą się wylegitymować ważną kartą rowerową.
Teoria rowerowa do pewnego stopnia opisuje to, co się działo na szerszym planie całego procesu drugiej globalizacji (pierwsza to ta z lat 1870–1945). Globalizacja, która nas dziś otacza, nie była projektem aż tak mocno zinstytucjonalizowanym jak eurointegracja. Można jednak powiedzieć, że i ona toczyła się wedle logiki rowerowej. A jej koła kręciły się w takt znanej melodii konsensu waszyngtońskiego (liberalizacja kolejnych barier w międzynarodowym przepływie towarów, usług oraz kapitału). A gdy ktoś próbował się przeciwstawić jej logice, natychmiast nadziewał się na argument rowerzystów głoszący, że chyba nikt nie chce, by pojazd się przewrócił.
Jednak i tutaj pojawiły się kłopoty. W pierwszej fazie zaczęto stawiać pytania o to, czy aby na pewno liberalna globalizacja przynosi zauważalne profity wszystkim stronom. I czy nie jest tak, że jej logika prowadzi do utrzymania wyzysku krajów pierwszego świata nad światem drugim (np. dawny blok wschodni) i trzecim. Argumenty padające w drugiej, obecnej, fazie są jeszcze mocniejsze. Przebija z nich bowiem wątpliwość, czy domniemani zwycięzcy globalizacji, czyli bogaty Zachód, są zwycięzcami faktycznymi. Czy może raczej zwyciężył zachodni kapitał, który może hasać sobie dziś po świecie w sposób właściwie nieograniczony. A jednocześnie lwia część zachodnich społeczeństw utrzymująca się z pracy na globalizacji straciła.
Neoliberalny szantaż
W gruncie rzeczy zarówno na polu globalizacji dużej, jak i małej doszliśmy w połowie drugiej dekady XXI w. do punktu, w którym argumentacja rowerowa utraciła już swoją wszechpotężną moc. O czym mogą świadczyć wspomniane na wstępie fakty polityczne: Brexit, fiasko rokowań TTIP oraz kolejne kryzysy nawiedzające strefę euro. Co dalej? Rowerzyści mówią, że będzie już tylko gorzej. Warto jednak zauważyć, że w opozycji do nich kwitnie nowy typ argumentacji dowodzący, iż może właśnie mamy do czynienia z punktem zwrotnym w dziejach globalizacji.
Autorem, który najlepiej wyraża dziś to nastawienie, jest gwiazda harwardzkiej ekonomii Dani Rodrik. W swoich kolejnych pracach dowodzi, że dotychczas handlem międzynarodowym rządziła niebezpieczna logika. Działająca wedle zasady: ja obniżę ci cła i bariery, jak ty obniżysz mi swoje. To by miało sens, gdyby państwa były wyłącznie kupcami, których obchodzi tylko sprzedanie towarów. A tak przecież nie jest! Każdy kraj ma do zrealizowania wiele innych zadań. Na przykład dostarczyć obywatelom wiele usług publicznych. Tylko jak ten cel osiągnąć, gdy umożliwiamy naszym najbogatszym korporacjom uciekanie z produkcją tam, gdzie jest taniej albo gdzie mogą liczyć na niższe podatki? To z kolei sprawia, że na globalizacji nie mogą w pełni skorzystać te gospodarki, do których kapitał ucieka. Każdy kraj na dorobku zna przecież na pamięć neoliberalny szantaż: „Spróbujcie tylko podnieść podatki albo zabrać nam przywileje czy tanią pracę! Natychmiast uciekamy do kraju, który ma więcej oleju w głowie!”. Taki splot okoliczności tworzy więc – zdaniem Rodrika – chorą logikę globalizacji, na której przegrywają i kraje bogate, i biedne. Wygrywa kapitał, który się podzieli, jak będzie miał ochotę.
Czy jest wyjście z tej matni? Rodrik twierdzi, że tak. Nazywa ją nawet „wymianą politycznego pola manewru”. Działa to tak: kraje przestają sobie zawracać głowę porozumieniami służącymi głównie interesom korporacji, jak choćby TTIP. Kierują się zasadą obopólnej korzyści. Z jednej strony nowe porozumienia handlowe nie będą już odbierać biednym możliwości chronienia swoich rynków, a zwłaszcza dziedzin, na których szczególnie im zależy, ale lokalni gracze nie są jeszcze gotowi, by podjąć konkurencję z zagranicznymi wyjadaczami. W zamian biedni nie grają dalej w nieuczciwą konkurencję podatkowo-płacową. Nie starają się przyciągnąć inwestorów ulgami ani perspektywą nieświadomej swoich praw siły roboczej. Dzięki temu erozja miejsc pracy na Zachodzie zostaje wyhamowana, co pomaga tam rozwiązać problem rosnących nierówności i zaniku klasy średniej. Dopiero na tym fundamencie budujemy logikę globalizacji dalej.
Oczywiście o podejściu Rodrika można powiedzieć, że jest nadmiernie teoretyczne. I że sporo bilionów dolarów pohula jeszcze po świecie, zanim jego pomysły będzie można przełożyć na język politycznej praktyki. Możliwe. Warto jednak dostrzec pierwsze skowronki zmian, które widać w toku debaty o mechanizmie ISDS (Investor State Dispute Settlement), czyli mechanizmie rozstrzygania sporów pomiędzy kapitałem zagranicznym a krajem przyjmującym inwestycję. Początkowo ISDS to była oferta, którą zasobny w kapitał Zachód nęcił kraje na dorobku. Szybko się jednak okazało, że ISDS to narzędzia do dyscyplinowania krajów ośmielających się sprzeciwić liberalnej logice globalizacji. W toku debaty o układzie TTIP pojawił się nowy mechanizm Międzynarodowego Sądu Rozjemczego (ICS). Komisja Europejska, będąca jego autorem, przekonuje, że to mechanizm, w którym podwyższony został mur pomiędzy prywatnymi arbitrami a wielkim biznesem. A państwom już na początku traktatu obiecano, że zachowają „prawo do regulacji”. I choć dla przeciwników to ciągle zmiany ledwie kosmetyczne, to uczciwie trzeba powiedzieć, że przynajmniej pojawił się ożywczy ferment kontestujący zastane rozwiązania.
Ciekawe wieści napływają także spoza Unii. I tak na przykład rząd Indii po serii pozwów – skarżył je m.in. przez swoją holenderską spółkę córkę, koncern Vodafone, kontestując konieczność zapłacenia 2 mld dol. podatku z tytułu przejęcia jednego z konkurentów – zabrały się do wypracowania zupełnie nowego modelu. Zmiana polega na tym, że jeśli kapitał zagraniczny chce ich skarżyć, to musi najpierw wykorzystać wszystkie ścieżki przed hinduskimi sądami.
Kolejność wychodzenia
Innym polem, na którym może dojść do przełomu w pojmowaniu globalizacji, są podatki. Dotychczas było tak, że opinia publiczna albo naukowcy ujawniali raz na jakiś czas, ile to miliardów wycieka z systemów fiskalnych do rajów podatkowych. A jednocześnie kraje rywalizują ze sobą, kto przyciągnie do siebie więcej kapitału za pomocą ułatwień podatkowych. Niedawne śledztwo Komisji Europejskiej nakazujące Apple zapłacenie 13 mld dol. zaległego podatków w Irlandii pokazuje, że przynajmniej na tym polu Europa zaczyna trzeźwieć. Dobrze by było, żeby klasa polityczna dostrzegła, że temat podatkowy i walka z rajami w samej Unii to idealny sposób do skutecznego skanalizowania integracyjnego impetu.
Wiele zdarzyć się może również w strefie euro. Wiele wskazuje na to, że unia walutowa musi się gruntownie zmienić. Inaczej nie przetrwa. Jedną z dróg przetarł w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy grecki ekonomista Janis Warufakis. Który wprawdzie poniósł polityczną porażkę w roli ministra spraw zagranicznych Grecji, ale jednocześnie podał argumenty pokazujące absurd utrzymywania obecnych kryteriów konwergencji w obszarze wspólnej waluty. Zwłaszcza granicy długu publicznego.
Druga ścieżka poszukiwań nowego modelu globalizacji to scenariusz planowego rozmontowania Eurolandu. Świetnie opisali to ostatnio w książce „Paradoks euro” polscy ekonomiści Stefan Kawalec i Ernest Pytlarczyk. Dowodzą, że trzeba w końcu zacząć się oswajać z myślą, że euro przestało być silnikiem integracji europejskiej. Jest nawet gorzej – wspólna waluta coraz częściej jest zagrożeniem dla przyszłości Wspólnoty. I dlatego musimy się zacząć zastanawiać, jak ją w sposób kontrolowany rozwiązać. Zanim będzie zbyt późno. Jak to zrobić? Najpierw muszą wyjść kraje najbardziej konkurencyjne (Niemcy), dwa lata później średniacy (Francja), potem cała reszta. EBC powinien jeszcze przez pewien czas odgrywać rolę wspólnego banku centralnego, po czym przeistoczyć się w koordynatora unijnych polityk monetarnych. Kawalec i Pytlarczyk są optymistami: skoro dało się stworzyć proces budowania euro, to przecież da się również skoordynować coś dokładnie odwrotnego.
Tych kilka opisanych tu pomysłów to zaledwie początek. Niewykluczone, że wkrótce pojawią się nowe, może lepsze, pomysły na zmianę funkcjonowania globalizacji. W gruncie rzeczy chodzi na razie o prosty komunikat skierowany do dzierżących stery polityków żyjących wspomnieniem, że „kiedyś to się jeździło”. To im trzeba powiedzieć: ludzie, tu nikt nie mówi o wstawianiu roweru do piwnicy. Spróbujmy zwolnić i nauczyć się nim manewrować. To lepsze niż wpadanie w najgorsze dziury i ryzykowanie, że odpadną nam wszystkie koła, pęknie rama, a my rozbijemy sobie głowę na najbliższym drzewie.