W Polsce przez lata dominowało przekonanie, że państwo dobrobytu na wysokim poziomie to luksus, na który nas (kraju na dorobku) po prostu nie stać. Z biegiem czasu zaczęliśmy się jednak orientować, że jego chroniczny brak to jedna z cywilizacyjnych barier, które nie pozwalają nam dogonić bogatego Zachodu. I jak wyjść z tej pułapki? Dawid Sześciło ma pewien pomysł.
Dawid Sześciło, „Samoobsługowe państwo dobrobytu”, Scholar, Warszawa 2015 / Dziennik Gazeta Prawna
Sześciło to prawnik i badacz administracji publicznej. W 2014 r. opublikował książkę „Rynek – prywatyzacja – interes publiczny”, którą z miejsca nominowaliśmy do nagrody Economicus. Była to bowiem świeża i inspirująca próba krytycznej rozprawy z myśleniem o usługach publicznych, które królowało w Polsce po przełomie 1989 r. Sześciło wskazywał w niej na pułapki, jakie przyniosła nam nadmierna fascynacja nowym zarządzaniem publicznym. A więc przekonaniem, że państwo powinno w dostarczaniu usług publicznych zajmować miejsce raczej sternika niż wiosłującego. Co pozwoli mu być państwem tanim. Projekt brzmiał z pozoru świetnie, ale w praktyce skończył się wieloma patologiami: psuciem rynku pracy przez nagminny outsourcing, wyciekaniem pieniędzy poprzez system partnerstwa publiczno-prywatnego czy pełzającą prywatyzacją wielu dziedzin życia. Od opieki medycznej po przedszkolną.
Z lektury tamtej książki pamiętam, że dało się w niej wyczytać... zarys następnej publikacji. To znaczy próby przedstawienia alternatywy. No bo skoro prywatyzacja się nie sprawdziła, to co teraz? I właśnie o tym jest „Samoobsługowe państwo dobrobytu”. Co do zasady wszystko właściwie wyjaśnia rozdział wprowadzający, w którym Dawid Sześciło zastanawia się, co by było, gdyby państwo działało jak... Ikea. To znaczy nie dostarczało obywatelowi gotowej usługi, lecz poprosiło o jego współpracę i włożenie w sprawę pewnego wysiłku. Pomysł nazywa się koprodukcją, a obywatel z biernego odbiorcy staje się w nim aktywnym współtwórcą. A prócz samej usługi powstaje jeszcze przy okazji spory naddatek w postaci kapitału społecznego i kształtowania postaw obywatelskich. Sporo miejsca poświęca tu Sześciło na ważne zastrzeżenie. Które jest konieczne do tego, by koprodukcja nie skończyła się zrobieniem z państwa dobrobytu zwyczajnej fikcji, w ramach której państwo pozbywa się problemu, przerzucając całą usługę na obywatela. Wedle następującego toku rozumowania: I co? Nie skręcił jej sobie sam? No cóż, jego problem. Nas to już nic nie obchodzi.
Pisząc o tym, jak ta obywatelska koproducja powinna wyglądać w praktyce, Sześciło musi z konieczności trochę teoretyzować. Ale to nieuchronne. Bo wydaje się, że koncepcja jest bardzo nowa i aż tak wielu sprawdzonych wzorów po prostu jeszcze nie ma. Twarde przykłady, na które może się już teraz powołać, to przede wszystkim budżety partycypacyjne. Albo kilka brytyjskich programów z dziedziny służby zdrowia (polegają one na przykład na korzystaniu z doświadczeń pacjentów przewlekle chorych). Ciekawym tropem są tzw. banki czasu. A więc łączenie ze sobą ludzi, którzy mogliby sobie wzajemnie pomagać (np. opieka nad dzieckiem w zamian za korepetycje). Albo testowana w USA idea tzw. sądów młodzieżowych. W ramach niej nieletni wchodzący w konflikt z prawem byli w ramach kary zobowiązani do zasiadania w gronie przysięgłych w procesach innych nieletnich. Co – jak pokazały badania – znacząco zmniejszało wśród nich prawdopodobieństwo ponownego wejścia na drogę występku. Widać jednak, że pisząc o tych rozwiązaniach, Sześciło ma nadzieję, iż ta książka to dopiero początek dyskusji. A naprawdę istotne mechanizmy koprodukcji być może wcale nie zostały jeszcze nawet wymyślone.