Kontenerowcy, makerzy, wymienni. Często bez pracy albo z marnie płatną. Na wynajmie lub na komunalnym. Mają tyle co nic. I z tego niczego potrafią stworzyć coś wartościowego. Na przykład drukarkę 3D, która zacznie na siebie zarabiać, lub szafkę, którą wymienią na używany rower. Mimo chudego portfela potrafią znaleźć swój własny pomysł na życie.
Nowi biedni, przez socjologów nazywani też working poor, nie chodzą już w łachmanach, nie grzebią w śmietnikach, nie żebrzą na psa lub dziecko. Nie wydają ostatnich groszy na wino owocowe. Są tacy jak my. Często wykształceni, ale ledwo starcza im do pierwszego, bo nie mogą znaleźć pracy albo pracują za grosze. Sami wypiekają chleb na zakwasie, który dostali od sąsiada w zamian za wyhodowaną na parapecie miętę. W sklepie wybierają produkty z krótkim terminem ważności, czasem niemal dwa razy tańsze. Stołują się w barach mlecznych, bo jak przeliczyć koszt produktów i gazu, bardziej opłaca się stołować na mieście. Dużo nadających się do przetworzenia skarbów wygrzebują na bazarkach, w skrzynkach z odrzuconymi warzywami i owocami. Odżywiają się zgodnie z porami roku. Zimą ziemniakami i kapustą, latem jabłkami, mirabelkami i gruszkami – tym, co spadnie z drzew. Tych niczyich nawet w miastach wciąż jest dużo. Nowi biedni robią przetwory, dużo przetworów. Mogą na nich przezimować nawet dobrych parę miesięcy. Mięsa jedzą mało, jest za drogie. Ale za to fasolę czy groch można kupić za grosze. No i jajka, dużo jajek. Dorabiają też sezonowo. Zimą odśnieżają drogi dojazdowe do posesji, jesienią grabią liście, latem podlewają ogródki u bogatych sąsiadów. Przede wszystkim jednak chodzą na bezpłatne warsztaty, korzystają z pracowni, w których mogą za nieduże pieniądze stworzyć coś swojego. Uczą się, jak żyć oszczędnie, ekologicznie i samowystarczalnie. Im mniej mają, tym bardziej kreatywnie potrafią do stanu posiadania podejść.
Przemysław Staroń, psycholog, kulturoznawca z Uniwersytetu SWPS w Sopocie, na hasło „kreatywna bieda” od razu przypomina sobie swoje zawodowe początki, kiedy z dnia na dzień rzucił pracę, po czym dopiero po powrocie do domu i otwarciu lodówki dotarła do niego myśl: a z czego ja teraz będę żyć, co będę jeść? – Kupiłem ogromną ilość ziemniaków, które przygotowywałem na tysiące sposobów. I przetrwałem cięższe czasy. Dla mnie biedakreatywność to gospodarność. Umiejętność radzenia sobie w trudnych, nieznanych nam warunkach. Biedakreatywność to w końcu samowystarczalność. Uniezależnienie od rzeczy, ludzi, pieniędzy.
Siła przetrwania
„Chodząc do pracy, której nie cierpimy, kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie mamy, usiłując zaimponować ludziom, których nie lubimy, udając kogoś, kim nie jesteśmy” – ten słynny cytat z kultowego filmu „Fight Club” w reżyserii Davida Finchera podsumowuje nasze uzależnienie od przedmiotów, ludzi, pieniędzy.
38-letni Krzysztof, bezrobotny architekt: – Skończyłem studia wyższe, podczas nauki praktykowałem, a potem pracowałem w dużej pracowni architektonicznej. Teoretycznie miałem wszystko, stać mnie było na całkiem przyjemne życie. Nie wyobrażałem sobie życia bez supertelefonu, tabletu, gadżetów. Ale zachorowałem, nie mogłem pracować za biurkiem tak długo, jak oczekiwali przełożeni. Przez kilkanaście miesięcy byłem załamany, że się nie utrzymam, że nie dam sobie rady. Nie chciałem skończyć na zasiłku, bez woli życia. Przypadkiem trafiłem na fora internetowe poświęcone m.in. różnym kolektywom, okazało się, że w podobnej sytuacji jak ja jest sporo osób. Stworzyłem swój własny plan na życie, na codzienne wydatki. Napisałem wyraźnie na kartce, co bym chciał i co mogę z uwagi na zdrowie robić w życiu. Drobnymi krokami udało mi się osiągnąć harmonię. Sprzedaję projekty architektoniczne na ekologiczne domy, a przy pomocy przyjaciół, w pracowni społecznej, pracuję nad własną drukarką 3D, która pozwoli mi rozwinąć skrzydła.
Podobnie jak Przemysław Staroń, Krzysztof miał czas, kiedy po utracie pracy żywił się wyłącznie ziemniakami i własnoręcznie wytwarzanym zsiadłym mlekiem. Dzisiaj, chociaż może pozwolić sobie na trochę więcej, gospodaruje tak, żeby niczego nie wyrzucać. Kupuje na wagę na bazarkach. Makaron, kaszę, mąkę. Dzięki temu miesięcznie oszczędza ponad 150 zł. Ma to szczęście, że w kawalerce, którą wynajmuje, jest gaz. Gdyby wszystko miał na prąd, nie mógłby sobie pozwolić na tak częste gotowanie. Chociaż z gorszych czasów i tak zostało mu przyzwyczajenie do oszczędzania. Wieczorami pali jedną lampkę i świeczki. Nie używa elektrycznego czajnika, a telefon komórkowy ładuje na dworcu lub supermarkecie. Jeździ wszędzie na rowerze, nawet zimą, a do sprzątania używa wody z deszczówki, którą zbiera do beczki na balkonie.
– Popatrzmy na przykład z filmu „Cast Away. Poza światem” z Tomem Hanksem, w którym mężczyzna w wyniku katastrofy samolotu trafia na bezludną wyspę. Uczy się tam wielu rzeczy, których w normalnych okolicznościach nie musiałby umieć – buduje tratwę, rozpala ognisko, uczy się łupania kokosów. Tak samo jest z biedą. Ludzie, którzy muszą radzić sobie z większą liczbą przeciwności losu i nie mają podsuniętych pod nos gotowych rozwiązań problemów – jak np. ludzie zamożni – muszą więcej myśleć, muszą więcej działać, aby iść z sukcesem przez życie – opowiada Małgorzata Osowiecka, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. – Co więcej, wśród wybitnych twórców, jak w żadnej innej grupie społecznej, najwięcej jest osób pochodzących właśnie z biednych domów.
Liczne badania m.in. behawiorystki Kathleen Vohs i jej współpracowników z University of Minnesota pokazują również, że biedniejsi są bardziej... empatyczni. Że majątek może oddalać ludzi od siebie, zmniejszać chęć do udzielania i przyjmowania pomocy. Bogaci nie potrzebują tak bardzo ludzi, bo mają pieniądze. Biedni zaś, żeby przetrwać, muszą polegać na innych. To dlatego są na nich bardziej otwarci, częściej rozmawiają, próbują się wzajemnie wspierać. Właśnie ze sobą, a nie z tabletami i messengerami.
Vohs od ponad dziesięciu lat bada wpływ pieniędzy na człowieka. Zapoczątkowała je, kiedy sama porzuciła pracę młodszego asystenta naukowego na rzecz kanadyjskiej szkoły biznesu. Nagle okazało się, że nie musi dzwonić do przyjaciół, żeby podrzucili ją na lotnisko, nie umawia się z koleżankami na zakupy, bo ma swojego osobistego shoppera. Z jednej strony stała się bardziej niezależna, a z drugiej poważnie uzależniona od obcych osób. Miała rzeczy, ale jej kontakty z przyjaciółmi bardzo się ograniczyły.
Psycholożka przeprowadziła wiele eksperymentów, które ujawniły m.in, że osoby zamożne, mając do wyboru spędzenie wolnego czasu na gotowaniu z przyjaciółmi lub możliwość skorzystania z nauk najlepszego osobistego kucharza, wybierają jednak to drugie. Vohs wielokrotnie zauważyła też, że podczas przeprowadzania testów bogaci wybierali krzesła położone jak najdalej od innych. Nie czuli się dobrze wśród innych i marzyli, żeby jak najszybciej znaleźć się w swoich eleganckich limuzynach z przyciemnianymi szybami. To dodatkowo potwierdziło teorię behawiorystki, że pieniądze nie tylko przytępiają odczuwanie emocjonalne ludzi, ale też fizyczne. Stają się oni aspołeczni, odizolowani, odporni na cudzą krzywdę.
Makerzy
Doktor Barbara Przywara z Katedry Nauk Społecznych Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, kierownik Zespołu ds. Badania Potrzeb, uważa, że w Polsce nagromadziło się wiele stereotypów na temat ludzi ubogich. – Na przykład stereotyp „biernego ubogiego”, czyli bezradnego życiowo, czy przekonanie, że bieda rodzi patologie lub z nich wypływa. Ogólnie rzecz ujmując, język używany do pokazywania sytuacji ludzi ubogich jest mocno stygmatyzujący. Niestety takie społeczne nastawienie, że „biedni są sami sobie winni” powoduje, że osoby te czują się gorsze, stykają się na co dzień z upokorzeniami, mają niską samoocenę. Nie mówiłabym tu jednak o marginalizacji, ale raczej o wykluczeniu. Brak wystarczających środków finansowych powoduje, że takie rodziny są pozbawione wielu możliwości: uczestniczenia w kulturze, zdobywania dodatkowych kwalifikacji, lepszego wykształcenia (np. płatnych korepetycji w szkole). Często zapominamy, że rodziny ubogie mają takie same problemy jak inne, jednak spotęgowane przez brak środków na utrzymanie – podkreśla Przywara.
Ale to da się zmienić. Paweł Sroczyński, absolwent Wydziału Architektury na Uniwersytecie Łódzkim, od lat działa społecznie i propaguje samowystarczalność także wśród tych najuboższych. Uczy, że z niczego można stworzyć coś wartościowego, nie oglądając się na sponsorów czy banki. Stworzona przez Sroczyńskiego Fundacja Cohabitat to twór wyjątkowy. Działająca już od 2007 r., zarejestrowana w 2012 r., promuje wykorzystanie materiałów naturalnych. Obecnie ma ponad 60 tys. fanów na Facebooku. Z Cohabitatem związani są architekci, specjaliści od odnawialnych źródeł energii oraz ekolodzy. Sroczyński organizuje wraz z nimi warsztaty dla młodzieży z Ośrodka Socjoterapii, a także dla bezrobotnych architektów i specjalistów budowlanych. Wiosną 2012 r. wykształceni bezrobotni utworzyli przy pomocy Cohabitatu spółdzielnię socjalną Cohabitat Build. Spółdzielnia buduje na zlecenie domy ekologiczne, a działa na zasadach modelu ekonomii otwartej. Ma na swoim koncie m.in. ponaddwustumetrowy dom w Grójcu z tysiąca kostek słomy, wykończony gliną. – Ludzi defaworyzowanych widzę jako cenny zasób, do tej pory ignorowany przez inne gałęzie biznesu. Magicznymi czynnikami zmieniającymi żaby w książąt są zaangażowanie i chęci – mówi Sroczyński w rozmowie dla portalu samorządowego NGO.pl.
W ramach organizowanych przez niego warsztatów Zrób-to-sam-2.0, poza budową domów, powstają także kolektory słoneczne, toalety kompostujące, suszarki do owoców czy małe turbiny wiatrowe. Pod koniec 2012 r. w Łodzi powstała pierwsza w Polsce pracownia FabLab, wyposażona we wszystkie niezbędne narzędzia do samodzielnej budowy roweru, mebli, konstrukcji stalowej czy drewnianej. W pracowni można nawet upiec własny chleb. Dzisiaj FabLaby działają już w wielu miastach w Polsce. Oprócz przestrzeni do tworzenia przedmiotów codziennego użytku odbywają się w nich szkolenia z programowania, budowania drukarek 3D i robotów, rysunku projektowego, zakładania warzywniaków na dachach wieżowców oraz prowadzenia pasiek. Dostęp do FabLabów ma każdy maker (tak nazywani są użytkownicy pracowni, od make – czyli zrobić), koszt miesięcznego abonamentu to zazwyczaj kilkadziesiąt złotych dla studentów, około 100 zł dla niestudentów i 200 zł dla firm, które w FabLabie mogą prowadzić swoją działalność. W zamian za to można stworzyć lub naprawić coś z pomocą innych makerów, co następnie można sprzedać z dużym zyskiem, zainwestować, a nawet opatentować jako wynalazek. Nowością jest FabLab w drodze, czyli pierwszy mobilny warsztat stworzony przez pracownię w Trójmieście. Ma on umożliwić kreatywne działanie także mieszkańcom wsi i małych miejscowości. I przekonać ich, że wcale nie trzeba mieć środków na inwestycje, żeby zacząć działać.
– Zarabiając 2 tys. zł, marzymy o tym, żeby zarabiać 20 tys. zł, bo wtedy „starczy nam na wszystko”. A to nieprawda, bo gdy zarabiamy 2 tys. zł, naszym marzeniem jest częstsze pójście do teatru. Zarabiając dziesięć razy więcej, nie marzymy już o teatrze, ale o locie na Karaiby raz na kilka miesięcy. I jeśli to się nie spełni, to nadal jesteśmy nieszczęśliwi. A to nie stan posiadania, tylko jakość życia nadaje wszystkiemu sens – tłumaczy Staroń, który również prowadzi warsztaty z seniorami, więźniami i bezrobotnymi. Wszystkich ich, bez względu na wiek, instruuje, jak mają się nauczyć gospodarności. – Nie chodzi o to, żeby komuś, kto nie ma pracy i trudną sytuację finansową, dać płatne zajęcie albo wręcz same pieniądze. Chodzi o to, żeby potrafił sobie tę pracę znaleźć. Wszystko sprowadza się do tego, żeby dawać wędkę, a nie rybę. Oczywiście ludzie są różni, niektórzy zatracili już w sobie to poczucie zaradności, poddali się. Jednak większość dostrzega w sobie zasoby, o których nawet nie miała pojęcia – dodaje. – I nagle okazuje się, że są możliwości pracy, działania, odpowiedniego gospodarowania pieniędzmi. Okazuje się, że nie jesteśmy bezradni. Że damy sobie radę. Mimo trudnej sytuacji finansowej, lokalowej, osobistej.
Samopomocni
Dobrym przykładem, jak obudzić w sobie zaradność, jest Katarzyna, socjolożka, która przez niemal dziesięć lat pracowała w korporacji, agencji reklamowej, przychodni lekarskiej, kawiarni, stacji benzynowej oraz klubie malucha. Za każdym razem okazywało się, że albo redukowano jej stanowisko pracy, albo z urlopu wychowawczego wracała kuzynka szefa. Po kolejnej porażce była bliska poddania się. Zostawił ją długoletni partner, a niedługo później zdiagnozowano u niej nowotwór piersi. Wiadomo, nieszczęścia chodzą parami. – I wtedy, jak wszystko się na mnie zwaliło, zapaliło się w środku światełko. Trafiłam na forum internetowe, zaczęłam rozmawiać z innymi. Okazało się, że – paradoksalnie – i tak nie jestem w najgorszej sytuacji. Cholera jasna! Miałam za zadanie przeżyć i chciałam zrobić to jak najlepiej – opowiada.
Przeszła operację i chemioterapię. Na wlewy chodziła na piechotę, żeby rozbudzić w sobie energię i uniknąć korków i bakterii w autobusie. Jak tylko czuła się lepiej, wsiadała na rower. Sporo pieniędzy szło na leki, tak więc wdrożyła specjalny plan gospodarczy. Proste jedzenie, wszystko, co sezonowe. Woda z kranu, bo akurat w jej dzielnicy jest dużo lepsza niż ta kupowana, butelkowana. Mięta, pokrzywa zrywane na działce u koleżanki. Zarabia na szyciu i robieniu na drutach. Etui, miniportfele, czapki, szale i kominy. Dostosowuje się do pór roku, na razie sprzedaje swoje wyroby na portalu aukcyjnym, ale pracuje już nad własną stroną internetową i sklepem. Pomaga jej w tym kolega informatyk, któremu rewanżuje się doradztwem w kwestiach sercowych. Poza tym kilka godzin dziennie opiekuje się też córeczką sąsiadów, dzięki czemu każdego dnia ma obiad i dostęp do bezprzewodowego internetu. W ten sposób nieświadomie wymieniła się usługami w ramach samopomocy sąsiedzkiej. Bo tak jak Katarzyna działa już w Polsce ponad trzy tysiące osób.
Wymienni
Te trzy tysiące osób nie chodzi do supermarketu ani do dyskontu. Zakupów dokonują na zasadzie handlu wymiennego. Użytkownicy portalu Wymiennik.org nie kupują jednostronnie i anonimowo. Wolą się wymieniać i być bliżej siebie. W ten sposób się mogą spotkać twarzą w twarz z osobą, która dzieli się z nimi swoim czasem i pracą. Wymiana opiera się na braniu i dawaniu – towary stają się darami, za które jesteśmy sobie prawdziwie wdzięczni. Wymiennik umożliwia właśnie typową samopomoc lokalnej społeczności. Najbardziej prężnie działa w Warszawie, ale także w Krakowie, Trójmieście czy Lublinie. – Może to być drobna pomoc (np. sprzątanie, zakupy), specjalistyczne usługi (np. graficzne), rękodzieła, rzeczy używane, a także posiłki i przetwory – wyjaśnia Michał Augustyn, twórca portalu. – Na konto użytkownika, który podzielił się swoim czasem albo przedmiotem, trafia pewna liczbą tzw. alterek, czyli punktów pełniących funkcję umownej waluty. Jednocześnie konto nabywcy obciążane jest taką samą liczbą alterek. Wartość transakcji jest ustalana za każdym razem przez użytkowników na zasadzie swobodnej umowy. Wartość alterki jest ściśle związana z poziomem zaufania, jakim darzą się nawzajem użytkownicy. Najważniejszą zasadą obowiązującą w wymienniku jest limit zobowiązania (kredytu), jaki można zaciągnąć względem społeczności (wynosi on 500 alterek). Ponadto obowiązuje lista ofert niedozwolonych, rzeczy, których sprzedaż w Polsce wymaga specjalnych zezwoleń bądź jest zabroniona. I tak nie można wymieniać się lekami, substancjami odurzającymi, bronią czy organami.
Jak podkreśla Augustyn, wymiennik nie jest alternatywą dla państwowego systemu pomocy społecznej, choć może zapewnić dostęp do odzieży i żywności osobom biednym. Wymiennik opiera się bowiem na pomocy wzajemnej i to odróżnia go np. od zasiłku. – Dzięki tej wzajemności zwiększa samoocenę użytkowników i buduje poczucie bycia potrzebnym – dodaje Augustyn. – Chcemy rozszerzyć ten model działania także na sektor państwowy i pozarządowy, dlatego w ramach programu Wymiennik/Kooperacja zapraszamy organizacje pozarządowe i instytucje publiczne, aby za pomocą społecznej waluty dzieliły się np. lokalami i sprzętem.
Wymieniają się rodzice, wymieniają się dzieci (członkiem wymiennika może zostać już 13-latek). Dzięki takiej formie wzajemnej pomocy od dzieciństwa uczą się szacunku dla przedmiotów.
Doktor Barbara Przywara uważa, że dziś oczekiwania są dużo większe niż np. w czasach PRL, kiedy wszyscy żyli dość siermiężnie. – Tym bardziej owa bieda jest dotkliwsza, bo rodzice chcieliby np., żeby ich dzieci nie były gorsze od innych, by mogły jak inne nosić modne ubrania, mieć modne gadżety itd. To są sytuacje mocno stresujące. Z drugiej strony badania wykazują, że dzieci wychowujące się w skromnych warunkach są bardzo zaradne w życiu – można powiedzieć, że uczą się gospodarności, oszczędzania i planowania od najmłodszych lat, a to owocuje. Dobrobyt z kolei rozleniwia – twierdzi dr Przywara.
Zasobność nie do przyjęcia
Piotr, z wykształcenia inżynier, obecnie zarabiający jedynie na pracach dorywczych, zrobił kiedyś eksperyment i przez kilka miesięcy próbował żyć zupełnie za darmo. Za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze z dorywczych prac porządkowych w parku mógł kupić sobie laptop, na którym teraz zarabia, prowadząc blog. Ewa Flaszyńska, dyrektor Ośrodka Pomocy Społecznej przy Urzędzie Dzielnicy Bielany w Warszawie, wykładowca w Instytucie Profilaktyki Społecznej i Pracy Socjalnej, Zakład Polityki Społecznej i Pracy Socjalnej Akademii Pedagogiki Specjalnej, tłumaczy, że to, co dla jednego jest bogactwem, bo ma trzy pary spodni, dwie marynarki i jeden rower, dla drugiej osoby jest poziomem zasobności nie do przyjęcia.
Dla Piotra szczytem bogactwa jest para dżinsów, które kupił sobie za 129 zł po pół roku zarabiania. Resztę rzeczy ma z ciucholandów. Koleżanki z warsztatów śmieją się, że ma większy talent do wyławiania fajnych ciuchów niż niejedna babka. – Ja chyba po prostu mam szczęście – mówi. Zarówno w ciucholandzie, jak i barze mlecznym, gdzie zazwyczaj dostaje podwójną porcję, a pani w cukierni tuż koło kamienicy, w której mieszka, raz na jakiś czas raczy go ciastkami, których nie udało się sprzedać. – Zgodnie z prawem powinna to wszystko wyrzucić, ale to naprawdę dobre, niezepsute rzeczy. Jestem łasuchem, więc tym bardziej mnie to cieszy.
Piotr nie sępi, nie wykorzystuje. Po prostu rewanżuje się naprawą szafki lub przeniesieniem ciężkich produktów do środka cukierni. Korzysta także niekiedy z pozostałości w zaprzyjaźnionym barze wegańskim. – Nie muszę grzebać w śmietniku, zresztą freeweganizm jest popularny niemal tylko za granicą, w Polsce to zaledwie kilka osób na krzyż. I raczej hipsterów niż naprawdę potrzebujących. Kolega pracuje w jednym z barów wegańskich i ma pozwolenie szefa na zabieranie tego, co zostanie po całym dniu. Kilka razy w tygodniu dzieli się tym jedzeniem ze mną. Ja mu z kolei pomagam czasem w komputerowych zawiłościach.
Według wszystkich badaczy, bez względu na wiek, część osób próbuje się wyrwać z kręgu biedy, podczas gdy inni uznają to za stan naturalny. Same biedouleczenia zdarzają się bardzo rzadko. Bieda motywować ma bowiem wtedy, kiedy ktoś z „lepszego świata” poda nam rękę z nadzieją wyciągnięcia z tej biedy. Tak było z Katarzyną, którą do podniesienia się z dołka zmotywowało parę kobiet na forum onkologicznym, czy w przypadku Piotra, który swoją kilkuletnią biedę przekuł w pewnego rodzaju eksperyment, o którym być może kiedyś napisze książkę.