Od początku kryzysu polityka finansowa rządu PO-PSL była ostro krytykowana przez partie opozycyjne oraz wielu znanych ekonomistów. Choć z upływem lat kolejne przepowiednie katastrofy finansów publicznych nie potwierdziły się, do dzisiaj zarówno politycy PiS, jak i uważani za reprezentatywnych przedstawicieli liberalizmu specjaliści zadziwiająco zgodnie powtarzają oskarżenia.
Andrzej S. Bratkowski, członek Rady Polityki Pieniężnej / Dziennik Gazeta Prawna
Najnowszy przykład ataku to tekst Janusza Jankowiaka („GW”, 4 listopada 2015 r.), który określa politykę ministra finansów Jacka Rostowskiego w okresie kryzysu jako „rozpaczliwe, nieplanowane, chaotycznie wprowadzane działania...”. Rostowski jakoby „poruszał się... po chybotliwej grani... aż wreszcie doszedł do przepaści”. „To dlatego trzeba było zniszczyć OFE... i od tego czasu... datuje się silny zjazd poparcia dla PO. Wszyscy to wiedzą. Z wyjątkiem Rostowskiego?” – wtóruje mu lider partii Nowoczesna Ryszard Petru, zarzucający byłemu ministrowi utratę kontroli nad finansami publicznymi.
A jakie są fakty? W latach 2007–2013 Polska odniosła niebywały sukces, osiągając skumulowane tempo wzrostu o ponad 20 pkt proc. wyższe niż średnia w UE. Wzrost ten nie został okupiony istotnym naruszeniem równowagi ekonomicznej ani zmianami systemowymi, które mogłyby być zagrożeniem dla rozwoju gospodarczego w długim okresie. W rankingu „Doing Bussines”, będącym wyznacznikiem łatwości prowadzenia działalności gospodarczej, awansowaliśmy w tym czasie o kilkadziesiąt pozycji i dziś jesteśmy notowani wyżej niż Francja czy Szwajcaria. Zagranica też chwaliła Polskę za użytek, jaki zrobiła ze wzrostu gospodarczego dla poprawy dobrobytu obywateli. Deficyt w handlu zagranicznym spadł prawie do zera, a inflacja poniżej zera. Wprawdzie dług publiczny jest wyższy niż przed kryzysem, ale nadal jest to wysokość bezpieczna, a wzrost relacji długu publicznego do PKB (będącej podstawowym wskaźnikiem stabilności finansów publicznych) należał do najniższych w UE.
Stronniczość
Polacy mający genetycznie uwarunkowaną niechęć do chwalenia własnych rządów są w większości równie krytyczni wobec polityki ostatnich lat jak Jankowiak. Nie czuję się kompetentny odpowiedzieć, dlaczego tak się dzieje, bo to zadanie dla przedstawicieli innych niż ekonomia nauk społecznych. Zdrowy rozsądek podpowiada, że ten wielki sukces można ocenić, porównując zmiany w Polsce do zmian w innych państwach. W porównaniu z wcześniejszymi latami poprawa w Polsce była dość skromna, bo w czasach globalnego kryzysu inna być nie mogła. Ale międzynarodowe porównania dynamik wzrostu umykają czysto intuicyjnym ocenom. Te ostatnie odwołują się do poziomu dobrobytu, a nie skali zmian, a tu nadal dzieli nas znaczny dystans do najbogatszych, mimo że w tych krajach, zamiast choćby skromnej poprawy, zanotowano pogorszenie sytuacji gospodarczej.
Jednak od ekspertów ekonomicznych można oczekiwać czegoś więcej. Okazuje się jednak, że także większość z nich (a przynajmniej większość z tych, którzy wypowiadają się na ten temat publicznie) uważa, że owszem, Polska w latach kryzysu odniosła sukces gospodarczy, ale raczej mimo niż dzięki polityce rządu. Uzasadniają taką ocenę, wskazując, że nasz system bankowy nie miał złych aktywów, płynny kurs pomógł eksporterom, zaś środki unijne pozwoliły realizować wielkie programy inwestycyjne.
Dużo w tym prawdy, jak również pomijania ważnych okoliczności. Jaskrawym przykładem stronniczości jest wskazywanie na deprecjację złotego jako jeden z głównych powodów odporności polskiej gospodarki na kryzys. A przecież deprecjacja nie była reakcją na utratę przez Polskę konkurencyjności (ta nie uległa osłabieniu), lecz spowodowana została odpływem kapitału z peryferii do centrów finansowych świata w wyniku paniki spowodowanej upadkiem banku Lehman Brothers. Zwolennicy tezy o dobroczynnym wpływie osłabienia złotego na zdobycie przez Polskę statusu zielonej wyspy winni więc uznać, że w warunkach załamania zaufania na rynkach finansowych ucieczka kapitału jest dobrodziejstwem, a jego napływ – katastrofą. Do tej pory ci sami eksperci twierdzili, że napływ kapitału jest dobrodziejstwem dla rozwoju Polski.
Jeśli chodzi o inne, bardziej rozsądne argumenty, należy zadać pytanie: skoro te czynniki były tak ważne, to dlaczego inne kraje naszego regionu nie osiągnęły podobnych sukcesów? Dotychczas nie padł żaden ekonomiczny powód, który by tłumaczył, dlaczego tylko Polska, i w znacznie mniejszym stopniu Słowacja, skorzystały na powyższych różnicach w stosunku do krajów strefy euro. Jedyny fakt, jaki krytykom rządu pozostał, to utrzymana w duchu narodowej tromtadracji apoteoza Polaków, którzy są po prostu o niebo lepsi od innych nacji. Pozostaje tylko pytanie, dlaczego ten geniusz Polaków nie ujawnił się z taką siłą we wcześniejszych latach, kiedy nawet autostrad za unijne pieniądze nie potrafiliśmy wybudować?
Oczywiście polityka rządu była tylko jednym z czynników wpływających na sytuację gospodarczą w okresie kryzysu, czego żaden obrońca działań władz nie kwestionuje. Przytoczone wyżej argumenty uzasadniają jednak tezę, że rola rządu w tym sukcesie była istotna. Skąd więc tak zaciekła krytyka?
Polska na progu transformacji była krajem o ogromnych przerostach państwa w gospodarce, a różne świadczenia społeczne stanowiły dla finansów publicznych bagaż nie do udźwignięcia i demotywowały do wydajnej pracy. Ukształtowana w tym czasie i podzielana przez większość ekonomistów opinia, że państwo i świadczenia socjalne to najwięksi wrogowie zdrowej gospodarki, jest do dziś podtrzymywana przez środowiska biznesowe i związanych z nim ekonomistów. Propagowanie tego darwinizmu ekonomicznego leży po prostu w ich interesie, choć dziś Polska gospodarka pod tymi względami wcale nie jest mniej liberalna niż większość krajów wysoko rozwiniętych. Nie wynika stąd, że żadne reformy strukturalne nie są nam już potrzebne, ale oznacza, że nie trzeba ich wprowadzać metodą wielkiego szoku w stylu programu Balcerowicza z 1990 r. Co więcej, w pewnych sytuacjach interwencja państwa (np. w formie antyrecesyjnej stymulacji zwiększonymi wydatkami lub zmniejszonymi podatkami) jest uzasadniona, mimo iż musi powodować przejściowy wzrost deficytu i długu publicznego. I że reformy ograniczające wydatki publiczne powinny być przeprowadzane w okresie dobrej koniunktury, a nie złej, bo wtedy krótkoterminowe koszty takich reform mogą okazać się na tyle wysokie (np. 21-proc. spadek PKB, jakiego w pierwszej fazie kryzysu doświadczyła Łotwa), że stają się kosztami długoterminowymi (Łotwa w 2014 r. nadal nie osiągnęła poziomu PKB z 2007 r.) To nie jest wymysł Rostowskiego czy populistów ze skrajnie lewicowych ugrupowań. Po doświadczeniach kryzysu jest to raczej dominujący nurt ekonomii (także w MFW, którego opinie probiznesowi ekonomiści w ostatnich latach raczej przemilczają, choć kilka lat wcześniej były one dla nich niepodważalną wyrocznią).
Co więcej, obecnie odpowiedź na pytanie, jakich reform Polska najbardziej potrzebuje, nie jest tak oczywista jak w latach 90. ubiegłego wieku. Najlepszym przykładem jest zaciekłość, z jaką ekonomiczni darwiniści atakowali zmiany w OFE, mimo ogromnych kosztów dla finansów publicznych utworzenia kapitałowego filaru systemu emerytalnego według pierwotnych założeń. A koszty te byłyby wielokrotnie wyższe niż krytykowany równie gorąco (i słusznie) przez tych samych ekonomistów projekt PiS obniżenia wieku emerytalnego!
Darwinizm
Ekonomia to nauka empiryczna, na dodatek praktycznie pozbawiona możliwości przeprowadzania powtarzalnych eksperymentów, więc każda jej teza to tylko mniej lub bardziej (w świetle znanych faktów) potwierdzona hipoteza. Królującego w Polsce darwinowskiego liberalizmu nie można uznać za absurd, choć upieranie się przy nim wymaga bardzo głębokiej wiary. Z pewnością w ugruntowaniu tej wiary pomaga często przywoływana teza ekonomii politycznej, że kraje demokratyczne nie są zdolne do przeprowadzenia niezbędnych, ale bolesnych reform w zwykłych warunkach, dopiero głęboki kryzys może je do tego zmusić. Dlatego kryzys był nadzieją tych ekonomistów. Uważali oni jednocześnie, że nie należy sobie zawracać głowy kosztami społecznymi drakońskich reform, bo to jedyna droga do uniknięcia jeszcze bardziej bolesnych następstw braku zmian. Ciesząc się poparciem możnych tego świata, można więc jednocześnie mieć poczucie misji, bo przecież o zbawienie świata tutaj chodzi, wobec których ewentualne cierpienia najsłabszych ekonomicznie są kosztem pomijalnie małym.
Polityka Rostowskiego dostarczyła mocnych argumentów przeciwnikom darwinizmu ekonomicznego. Okazało się, że demokratyczny kraj, unikając wysokich kosztów społecznych, jest jednak w stanie, może wolno, ale jednak przeprowadzać reformy (awans w rankingu „Doing Business” jako efekt polityki ciepłej wody w kranie, podniesienie wieku emerytalnego, na które nie odważyli się obecni krytycy rządu, gdy sami sprawowali władzę), a utrzymane w duchu keynesowskim interwencje państwa w gospodarkę mogą przynosić kolosalne korzyści dla wzrostu gospodarczego. Jeśli takie argumenty zostaną uznane przez większość opinii publicznej, darwinowska ideologia zbawienia świata legnie w gruzach. Jej zwolennicy najwyraźniej uznali, że to zagrożenie usprawiedliwia posłużenie się każdymi dostępnymi środkami, w tym zwykłymi kłamstwami, skoro (jak głęboko wierzą, tylko chwilowo) brak twardszych argumentów na obronę wyznawanej wiary.
Takim właśnie kłamstwem posłużył się Jankowiak, polemizując z tezą, że polityka wysokich deficytów w latach 2009–2010 okazała się dobra dla stabilności finansów publicznych, bo dzięki lepszemu niż w innych krajach wzrostowi PKB wzrost relacji długu publicznego do PKB należał do jednego z najniższych w Europie. Zwolennicy dyscypliny fiskalnej za wszelką cenę zawsze przekonywali, że wzrost długu publicznego będący następstwem braku takiej dyscypliny niechybnie prowadzi do katastrofy. A tu kryzys pokazuje, że nadmierna dyscyplina (darwiniści w ogóle nie akceptują, by coś takiego istniało) może się dla stabilności finansów publicznych okazać jeszcze gorsza! Dlatego Jankowiak posunął się do zwykłego kłamstwa, twierdząc, że umiarkowany – na tle innych krajów – wzrost długu publicznego w relacji do PKB to tylko efekt zdrowego systemu bankowego. Gdyby bowiem od przyrostu długu w innych krajach odjąć poniesione przez te kraje koszty dokapitalizowania banków, to „osiągnięcia ministra Rostowskiego przesuwają nas nie na koniec, ale na sam początek listy zadłużonych”.
Kłamstwo
Z danych Eurostatu wynika, że w UE tylko trzy kraje miały mniejszy niż Polska przyrost długu w relacji do PKB: Estonia, Bułgaria i Szwecja. Jeśli od przyrostu długu odejmie się koszty dokapitalizowania banków, wtedy mniejszy od nas przyrost zadłużenia miały dodatkowo Luksemburg, Niemcy i Austria. Nadal jednak 21 krajów miało większy przyrost zadłużenia. 22. miejsce wśród 28 krajów to nadal koniec, a nie początek listy zadłużonych. Różnica między wzrostem zadłużenia w Polsce i skorygowanym o koszty kapitalizacji banków zadłużenia w Niemczech wynosiła 6,7 pkt proc. Natomiast różnica dynamiki wzrostu PKB w tych samych latach wynosiła na korzyść Polski 16 pkt proc. Jankowiak powinien spytać kolegów z niemieckich organizacji biznesowych, czy byliby gotowi w czasie kryzysu zamienić 6,7 pkt proc. relacji długu do PKB na 16 pkt proc. szybszego wzrostu.
Jako zwykłe kłamstwo trzeba też traktować główne hasło partii Nowoczesna, której działacze głoszą powrót do „liberalnych korzeni”, przekonując wyborców, że przeniesienie obligacji z OFE do ZUS to ograbienie ludzi z ich oszczędności emerytalnych. Gdyby faktycznie w to wierzyli, powinni już dziś zadeklarować, że rezygnują na rzecz skarbu państwa z części emerytury, jaką dostawać będą z ZUS z tytułu środków przeniesionych do ZUS z OFE (która podobno została skradziona). Trzeba naprawdę wielkiej wiary w darwinowski liberalizm i poświęcenia, by w jego obronie zdecydować się na kłamstwo, szczególnie na kłamstwo mające tak krótkie nogi jak to, którego dopuścił się Jankowiak. Wcześniej czy później także ci, którzy niedawno głosowali na Nowoczesną, zrozumieją, że ograniczając składkę na OFE, rząd nie tylko niczego im nie zabrał, ale ograniczył w ten sposób obowiązek podwójnego płacenia za jedną emeryturę.
Zaskakująco dobry wynik partii Ryszarda Petru może cieszyć zwolenników darwinowskiej wersji liberalizmu. Ale sukces ten blednie przy triumfalnym zwycięstwie sił politycznych o skrajnie antyliberalnych hasłach. Zwycięzcy wyborów równie zaciekle jak darwiniści krytykują politykę ciepłej wody w kranie i także robią to w imię wyższych wartości, ale dokładnie odwrotnych niż te głoszone przez Ryszarda Petru. Jedni i drudzy zawdzięczają swój sukces polaryzacji poglądów i postaw, do których propaganda darwinowskiego liberalizmu walnie się przyczyniła. Dlatego ta ślepa na fakty i logiczne argumenty wersja liberalizmu w gruncie rzeczy liberalizm kompromituje. Tym samym, być może, otwiera drogę do sukcesu siłom, przy których zwycięzcy ostatnich wyborów mogą być traktowani jako wzór umiarkowania.