W ostatnich latach dziwnie porobiło się w grupie rynków wschodzących. Nie dzieje się tam tak jak do tej pory. Przede wszystkim zmieniła się grupa trzymająca ryzyko kursowe.

Przed Wielkim Dodrukiem zaserwowanym w ostatniej dekadzie przez Fed sytuacja była prosta. Ryzyko kursowe należało do pożyczającego. Czyli gospodarki wschodzące, które chciały pozyskać środki finansowe, pożyczały je w walucie obcej. I to one ponosiły ryzyko wahań kursu swojej własnej waluty. Gdy ich waluta słabła, musiały spłacać więcej, gdy ich waluta umacniała się – spłacali mniej. Zjawisko powyższe doczekało się nawet swego terminu naukowego o dźwięcznej nazwie hipotezy grzechu pierworodnego, który to termin odnosił się do krajów rozwijających się, a dokładniej do niemożności pozyskania przez te kraje finansowania w walucie krajowej (ze względu na brak zaufania inwestorów zagranicznych do tejże waluty).
Jednak od kiedy w efekcie działań banków centralnych gospodarka światowa zaczęła cierpieć na przypadłość bezprecedensowej nadpłynności, sytuacja zmieniła się diametralnie. Inwestorzy z rynków rozwiniętych stali się posiadaczami ogromnych, niewidzianych dotychczas ilości świeżego pieniądza, które trzeba było gdzieś upchnąć – również w nielubianym uprzednio długu krajowym gospodarek rozwijających się.
Na pierwszy rzut oka inwestycja taka wyglądała bardzo atrakcyjnie. Po pierwsze, stopy zwrotu na rynkach wschodzących były wyższe niż w gospodarkach rozwiniętych, gdzie banki centralne zbiły koszt pieniądza w pobliże zera. Po drugie, kryzys finansowy dotyczył gospodarek rozwiniętych, więc paradoksalnie inwestycje na rynkach wschodzących były lokowaniem kapitału z dala od epicentrum kryzysu. A po trzecie wreszcie tak długo jak trwał dodruk pieniądza na rynku bazowym takiego inwestora, jego ryzyko kursowe było ograniczone, praktycznie pomijalne. W efekcie skończyliśmy w sytuacji zupełnie odmiennej od tej opisanej na wstępie. Ryzyko kursowe związane z długiem rynków wschodzących nie jest już bowiem trzymane wyłącznie przez rzeczone rynki wschodzące. Poczesna część tego ryzyka należy w tym momencie do inwestorów z rynków rozwiniętych, którzy w czasach Wielkiego Dodruku zaangażowali swoje pieniądze w dług rynków wschodzących denominowany w walucie krajowej. A dodać należy, że robili to w całkiem sporej skali.
Dziś natomiast zbieg kilku czynników sprawia, że powyższa sytuacja daleka jest od tego, by nazwać ją komfortową. Przynajmniej dla wierzycieli. Po pierwsze, gospodarki wschodzące w ostatnich latach – uśpione powodzeniem, jakim cieszyły się na rynkach finansowych – pogrążyły się w słodkim nieróbstwie i za bardzo nie pchnęły w przód sprawy reform gospodarczych. Sztandarowym przykładem jest tu Rosja, która nie wykorzystała czasów drogiej ropy, by zdywersyfikować gospodarkę i teraz cierpi, gdy ropa jest tania. Czyli, innymi słowy, w tej grupie krajów nie poprawiono znacząco ani efektywności funkcjonowania, ani konkurencyjności.
Na to nakłada się fakt, że kilka ostatnich kwartałów przyniosło pogorszenie perspektyw wzrostu gospodarczego krajów rozwijających się. W efekcie, łącząc powyższe dwa czynniki, możemy powiedzieć, że spowolnienie dotknęło kraje słabo na nie przygotowane. Nic dziwnego, że w takich okolicznościach szybko pojawiło się podejrzenie, że wśród tych krajów może się pojawić pokusa wejścia na w miarę łatwą ścieżkę wojny walutowej, czyli osłabienia waluty krajowej celem stymulacji wzrostu gospodarczego. To (wraz z oczekiwaniami na podwyżkę stóp Fed, mogącą jeszcze bardziej uderzyć w waluty z tej grupy) spowodowało, że znacząco wzrosły obawy rynkowe przed przeceną walut wschodzących. A to niesie ze sobą dwa następstwa. Obecni inwestorzy zaangażowani w dług rynków wschodzących robią się mocno nerwowi, co widać choćby w eskalacji odpływów środków z funduszy inwestujących w dług tej grupy krajów. A nowi inwestorzy, widząc wszystko powyższe, do tej grupy krajów się nie garną.
Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują więc na to, że obecnie klimat nie sprzyja rynkom wschodzącym. Niestety, polska gospodarka też należy do tego uniwersum. I choć nasze fundamenty na tle innych gospodarek grupy wyglądają całkiem dobrze, to – jak pokazały niedawne chińskie turbulencje – gdy na rynkach wschodzących pogarsza się nastawienie inwestorów, złoty też nie unika osłabienia. Dlatego na razie trudno wykrzesać z siebie optymizm odnośnie do przyszłych poziomów polskiej waluty. I to jest pierwszy wniosek z powyższych zależności. A drugi? Tu można tylko postawić mocno frapujące pytanie: czy powyższe zależności nie stanowią aby zalążka kolejnego minikryzysu, który wyznaczy rynkowy temat przewodni na przyszły rok?