Co jest wyższe niż ubiegłoroczny PKB Nowej Zelandii, Australii i Irlandii razem wziętych? Studencki dług w Ameryce.
1,1 bln dol. – tyle są już winni bankom prywatnym oraz państwu amerykańscy studenci. Eksperci ostrzegają, że pęknięcie tej ogromnej bańki zadłużeniowej może ponownie pogrążyć gospodarkę kraju w kryzysie. Te złowróżbne wieści nie są bezpodstawne, bo coraz więcej osób nie spłaca kredytów.
Bańka została wyhodowana w bardzo krótkim czasie. Ledwie dziesięć lat temu zadłużenie studentów było czterokrotnie niższe i dotyczyło ponad 10 mln osób mniej. Dzisiaj jest zmorą aż 40 mln Amerykanów. – Najbardziej niepokojący jest wzrost liczby tzw. złych pożyczek, które udzielono osobom niezdolnym do ich spłacenia. Stanowią one już czwartą część całego długu – mówi Antony Davies, ekonomista oraz ekspert ds. pożyczek studenckich z Uniwersytetu Duquesne w Pensylwanii. – Na dodatek sytuacja jest o tyle skomplikowana, że prawo nie zezwala na ogłoszenie bankructwa z powodu niemożności spłaty studenckiego długu, a przecież dyplomu uniwersyteckiego, w przeciwieństwie do domu, nie da się zastawić ani sprzedać, by odzyskać pieniądze. Jeżeli dłużnik nie ma z czego płacić, to nie ma. I koniec – dodaje.
Ten wielki ruch na rynku pożyczek studenckich w ostatniej dekadzie łatwo da się wytłumaczyć. Po pierwsze, jego przyczyną był krach gospodarki i rzesze nowych bezrobotnych, dla których jedyną szansą znalezienia nowej pracy była inwestycja w dalszą edukację oraz zmiana kwalifikacji. Po drugie, zwiększony popyt na naukę wśród młodych Amerykanów, którzy, jak ich rówieśnicy na świecie, dostrzegają, że rynek pracy przechodzi ogromną transformację. Już w ławkach szkoły podstawowej amerykańskie dzieci słyszą od nauczycieli, że trzy czwarte zawodów, które będą wykonywały w przyszłości, jeszcze nie istnieje. Nikt nie ma za to wątpliwości, że o większość miejsc pracy człowiek bez studiów nie będzie się mógł nawet ubiegać.
Kredyt to zysk
Za studia w Ameryce trzeba było płacić zawsze. Nawet na uczelniach mających w nazwie słowo „publiczne” (pierwszą założył w 1818 r. były prezydent Thomas Jefferson – Uniwersytet Wirginii), które powstały po to, by umożliwić dostęp do nauki biedniejszej części społeczeństwa. Ten wolnorynkowy absolutyzm do dziś obowiązuje – edukacja i leczenie traktowane są w USA jak dobra użytkowe, jak dom czy samochód. Chcesz je mieć, to je kup.
Amerykanie, choć musieli kupować edukację, tłumnie ruszyli na uniwersytety po II wojnie światowej, bo rząd USA uważał wtedy jeszcze dofinansowanie uczelni za jeden ze swoich obowiązków. Pokolenie Baby Boomers (dzisiejsi 50–70-latkowie) skończyło studia, najmniej odczuwając ich finansowy ciężar. Do lat 70. czesne za naukę rosło nie więcej niż 2–3 proc. rocznie, a jego średni koszt wynosił w 1973 r. nieco ponad 2 tys. dol. na uczelni publicznej i niecałe 10 tys. dol. na prywatnej.
Nie tylko dla bogaczy, ale nawet dla rodzin z klasy średniej wysłanie dziecka na prestiżową prywatną uczelnię nie stanowiło wielkiego problemu, bo przeciętny roczny dochód wynosił w tej grupie 42 tys. dol. Biedniejsi mogli zawsze wziąć pożyczkę w prywatnym banku lub federalną, a jeżeli nie chcieli się zapożyczać, byli w stanie na studia zarobić. Na zebranie 2 tys. dol. wystarczały dwa miesiące pracy na pełen etat (budka z lodami lub smażalnia hamburgerów) w czasie letnich wakacji, ewentualnie kilka godzin pracy w tygodniu w ciągu roku szkolnego.
Sytuacja zmieniła się po kryzysie naftowym z 1973 r.: szkolnictwo wyższe złożono na ołtarzu wyjścia z krachu gospodarczego. Tonąc w dwucyfrowej inflacji, rząd federalny oraz rządy stanowe ostro cięły budżety na edukację. Ciężar finansowania nauki coraz bardziej zaczął obciążać barki studentów i ich rodziców – czesne rosło nawet o kilkanaście procent rocznie, nie mówiąc o cenach podręczników czy opłatach administracyjnych. Firma CourseSmart, oferująca e-podręczniki do nauki, podaje, że między 1978 a 2012 r. opłaty za studia wzrosły w USA o 1200 proc. Dla porównania – żywność zdrożała w tym okresie tylko o 220 proc., a mieszkania o 375 proc. W 2011 r. po raz pierwszy w historii uczelnie publiczne na słuchaczach „zarobiły” – studenci wyłożyli z własnej kieszeni więcej, niż wyniosły dotacje i granty z budżetów federalnych i stanowych. By sfinansować rok studiów na uczelni publicznej, student na kierunku licencjackim musiałby dziś pracować 50 godzin tygodniowo, czyli łączyć studia dzienne z pracą więcej niż na pełen etat. Nawet dla najpracowitszych to zadanie ponad siły, nic więc dziwnego, że do akcji szeroką falą musiały wkroczyć pożyczki.
O tym, że narastanie studenckiego długu do niczego dobrego doprowadzić nie może, słychać w USA od kilku lat. Dlaczego więc jedyną odpowiedzią rządu na problem była reforma mająca zniechęcić studentów do brania pożyczek w bankach komercyjnych, a zachęcić do kredytów federalnych?
Odpowiedź jest o tyle prosta, ile szokująca. – Po pierwsze, utrzymując wysokie stopy procentowe dla tego typu długu (od 4,6 do 7,2 proc. rocznie w zależności od kategorii dyplomu), rząd zarabia. Po drugie, chcąc zachować czyste konto kredytowe, tak ważne w dorosłym życiu, studenci będą stawać na rzęsach, by nie dostać się na czarne listy dłużników. O umorzenie studenckiego długu można się ubiegać dopiero po 20 latach, a przez ten czas rząd ma prawo ściągać ci pieniądze z pensji, z funduszu emerytalnego i z majątku – wyjaśnia Sandy Baum, ekspert z Centrum Badania Dochodów i Polityki Społecznej w Urban Institute w Waszyngtonie. To dzięki kampanii na rzecz reformy polityki pożyczkowej dla studentów, którą prowadzi senator Elizabeth Warren, Amerykanie niedawno dowiedzieli się, że w 2013 r. budżet federalny zyskał na studenckim długu 41,3 mld dol. Ta suma robi wrażenie. A robi jeszcze większe, gdy porówna się ją z finansowymi wynikami największych amerykańskich spółek. Tylko dwie – ExxonMobile i Apple – zyskały więcej: odpowiednio 44,9 mld dol. i 41,7 mld dol.
Dług studencki bez wątpienia wypłynie jako jedna z ważnych kwestii w czasie przyszłorocznego wyścigu prezydenckiego. Zwłaszcza że obecne rozwiązania nie tylko wyprodukowały rekordowe zadłużenie, ale przy okazji dały zarobić oszustom. Kilka tygodni temu głośna stała się sprawa upadku komercyjnej uczelni Corinthian Colleges Inc., jeszcze pięć lat temu rozrastającej się niczym modyfikowana kukurydza, otwierającej coraz to nowe filie w kolejnych amerykańskich miastach (doszła do 100 w całym kraju). Notowana na giełdzie firma słynęła z tego, że szczodrze oferowała dyplomy ludziom o najniższych dochodach, specjalizując się jednocześnie w pośrednictwie pożyczkowym od rządu. Padła, bo wyszło na jaw, że naciągała statystyki wyników nauczania oraz zatrudnienia wśród absolwentów. W spadku zostawiła kilkanaście tysięcy ludzi bez dyplomu, za to wciąż z długiem do spłacenia o łącznej wartości 480 mln dol. Los oszukanych dłużników pozostaje niepewny. Prezydent Obama odpowiedział na skandal jedynie obietnicą rozpoczęcia prac legislacyjnych nad ustawą, która w przyszłości pozwoli osobom oszukanym przez uczelnie na „przebaczenie” ich federalnego długu.
Ale nawet jeśli bańka nie pęknie, to reperkusje tego gigantycznego długu już są dotkliwie odczuwane przez gospodarkę USA. Badania przeprowadzone wśród tzw. pokolenia millennium, czyli obecnych 18–32-latków, wskazują, że wkraczanie w dorosłe życie z długiem zmienia postawy i zachowania rynkowe. Milleniści opóźniają zakładanie rodzin i nie kupują domów. Ośrodek badawczy Center for Housing Studies przy Uniwersytecie Harvarda podał, że własną nieruchomość posiada obecnie o prawie 10 proc. mniej osób w wieku 25–35 lat niż jeszcze dziesięć lat temu. Panikować, podała agencja Bloomberg, zaczynają również koncerny motoryzacyjne, bo prawdopodobieństwo, iż millenista kupi w tym roku samochód, jest o 36 proc. niższe niż w przypadku jego starszego brata lub siostry z pokolenia X (dzisiejsi 40-latkowie).
Oczywistym rozwiązaniem problemu – zarówno samego długu, jak i kłopotów finansowych kolejnych pokoleń amerykańskich studentów – byłaby redukcja lub choćby wyhamowanie wzrostu kosztów studiowania. Rzecz, zdawałoby się, na pozór nie taka znowu trudna do osiągnięcia, jeśli weźmiemy pod uwagę, jak wiele pieniędzy każda amerykańska uczelnia pompuje dzisiaj w wizerunek – zgodnie z nieśmiertelnym w Ameryce argumentem, że nie ma sukcesu bez oprawy. Uniwersytety nie tyle więc chwalą się osiągnięciami naukowymi, ile wszelkiego rodzaju zapleczem: komfortowymi akademikami, kampusami z galeriami handlowymi, stadionami i kompleksami sportowymi. Bije po oczach rozrost administracji. W 2010 r. uniwersytety zatrudniały o 50 proc. więcej wykładowców niż w 1970 r. – co się chwali, ale w tym czasie liczba personelu administracyjnego wzrosła aż o 240 proc. Czy uczelnie zgodzą się dobrowolnie „zubożeć” dla dobra studentów? Na razie żadna z nich niczego podobnego nie rozważa.
Kolejnym sposobem rozwiązania problemu byłby powrót do aktywniejszej roli rządu w sferze stypendiów i dotacji dla szkolnictwa wyższego. Ale że to ścieżka, którą Ameryka nie podąży, można z góry założyć. Bo większość społeczeństwa uważa, że rząd i tak zbyt mocno ingeruje w ich życie. Nie ma więc mowy o tym, by Amerykanie się na to zgodzili, choć – jak podkreślają – doskonale rozumieją potrzebę kształcenia i jego wartość.
Profesor Baum przewiduje, że utrzyma się status quo. – Człowiek z dyplomem ma szansę zarabiać do 40 proc. więcej niż absolwent liceum. A to oznacza, że ludzie będę szli na uniwersytety i będą się zadłużali. Problem będzie narastał, jeśli nie będą w stanie znaleźć zatrudnienia. Bo z czego niby mieliby spłacać pożyczki? Potrzebujemy więc jako państwo zdrowej gospodarki, która oferuje godziwe zarobki – tłumaczy.
Dług czeka na ciebie
Jednym z ciekawszych pomysłów na uwolnienie Amerykanów od studenckich pożyczek jest ich likwidacja poprzez wykup. Choć o wiele rzadziej niż inne typy długów, to od czasu do czasu ten też pojawia się na rynku wtórnym, oferowany za cząstkę faktycznej wartości. Nabywca może potem starać się na nim zarobić, usiłując odzyskać całą jego wartość od wierzycieli.
Organizacja Rolling Jubilee, odnoga ruchu Occupy Wall Street, kupiła niedawno w ten sposób dług studentów z Everest College (filia Corinthian Colleges Inc.). „To była okazja. Za marne 100 tys. dol. uwolniliśmy prawie 3 tys. studentów od zobowiązań na łączną sumę 3,7 mln dol. Zrobiliśmy to, bo większość dłużników tej uczelni stanowiły samotne matki pracujące za minimalne wynagrodzenie. Chcieliśmy zakwestionować moralność systemu, który w ten sposób podchodzi do edukacji” – uzasadnili swoje posunięcie aktywiści z Rolling Jubilee w specjalnym komunikacie. Zapewnili przy tym, że na ile tylko pozwolą im finanse – organizacja żyje z datków społecznych – będą podejmować podobne akcje w przyszłości.
Czy mogą liczyć na hojność społeczeństwa? Wraz ze zbliżającym się końcem roku akademickiego pojawiły się najnowsze sondaże dotyczące studentów i ich finansowych kłopotów. Gallup informuje, że tegoroczni absolwenci zyskali miano „najbardziej zadłużonych w historii” ze średnią sumą 30 tys. dol. długu na głowę. Tylko 20 proc. Amerykanów uważa, że cena za dyplom uniwersytecki jest wciąż do przełknięcia. Aż 73 proc. rodziców dzieci poniżej 18. roku życia martwi się o to, jak będą finansować ich studia. Humorów nie poprawił nawet komunikat Departamentu Edukacji, że stopy pożyczek na nadchodzący rok szkolny zostaną obniżone i będą wynosić od 4,29 do 6,84 proc.
Stare porzekadło, że „Ameryka jest krajem wielkich możliwości”, wciąż wydaje się prawdziwe. Ale pod warunkiem że dodamy: „Możliwości zakopania się w długach już na starcie w dorosłe życie”.