Gigantyczny spadek cen ropy, o ponad 50 proc. w ciągu zaledwie pół roku, powinien być teoretycznie dużym wsparciem dla wzrostu gospodarczego w większości krajów świata, również w Polsce. I takie były pierwsze reakcje ekonomistów, gdy ten trend spadkowy zaczął być widoczny.
Ale rynki finansowe zdają się uważać inaczej. Od jesieni, kiedy kolejna fala spadku cen ropy przybrała na sile, rentowność obligacji długookresowych wyraźnie się obniżyła. To oznacza, że inwestorzy nie tylko stawiają na luzowanie polityki pieniężnej w krótkim okresie (w Polsce rynek wycenia cięcie stóp o 50 pkt bazowych), lecz także obawiają się długotrwale niskiego wzrostu gospodarczego.
Dlaczego niskie ceny ropy nie wywołały fali optymizmu tylko falę obaw? Wyjaśnień może być kilka.
Po pierwsze, niskie ceny mogą być traktowane nie jako bodziec prowadzący do wyższego wzrostu gospodarczego, ale raczej papierek lakmusowy słabości globalnego popytu. Im niższe ceny ropy, tym słabszy musi być globalny popyt. Problem sprowadza się zatem do odpowiedzi na pytanie, czy za niskimi cenami surowca stoi popyt czy podaż. Jeżeli popyt, to rzeczywiście jest to zły sygnał. Ale jeżeli podaż – to wręcz przeciwinie. Po drugie, istnieją obawy, że deflacja może pogłębić kryzys zadłużeniowy w strefie euro. Jeżeli spadek cen ropy przełoży się na spadek cen lub ich niższy wzrost w innych branżach gospodarki, wówczas rządom trudniej będzie ograniczyć zadłużenie ze względu na niższą nominalną dynamikę dochodów podatkowych i wyższe realne koszty obsługi długu. Po trzecie, gwałtowny spadek cen ropy może wywołać silne wstrząsy finansowe w krajach i firmach produkujących surowiec. Gdyby na przykład Rosja stała się niewypłacalna, co w perspektywie kilkuletniej nie jest niewykluczone, wówczas skutki byłyby mocno odczuwalne na całym świecie.
Czy powyższe obawy są uzasadnione? Do pewnego stopnia tak. Destabilizacja rynków wschodzących produkujących ropę, takich jak Rosja, Nigeria czy Brazylia, może wywołać fale wstrząsowe na rynkach finansowych i przez to wywołać także realne skutki gospodarcze. Zagrożeniem jest też ewentualne pogłębienie trendów deflacyjnych w strefie euro. Bez wyższego nominalnego wzrostu gospodarczego Włochy i Hiszpania mogą być fundamentalnie niewypłacalne i przez lata tkwić na kroplówce z Europejskiego Banku Centralnego.
Jednak te obawy nie powinny przysłaniać faktu, że znaczący spadek cen ropy jest dla większości gospodarek świata zjawiskiem naprawdę pozytywnym i te pozytywne efekty powinny się w średnim i długim okresie ujawnić. Niższe ceny energii oznaczają de facto dużo mniejszy transfer dochodu od krajów importujących do eksporterów ropy. Oczywiście to oznacza też słabszą sprzedaż eksportową do takich krajów jak Rosja, ale to powinno być w średnim okresie z nadwyżką zrekompensowane przez lepsze wyniki na rynkach krajowych.
Wspomniałem o dylemacie, czy za niskimi cenami ropy stoi popyt, czy podaż. Wiele wskazuje na to, że przeważającym głównym czynnikiem jest podaż. Od 2012 r. popyt na ropę na świecie wzrósł o ok. 2,3 proc., zaś podaż o 3,2 proc. Co bardzo istotne, dopiero niedawno doszło do fundamentalnej zmiany relacji między popytem i podażą. Jeszcze w 2013 r. popyt przewyższał podaż o ok. 0,5 mln baryłek ropy dziennie, ale już w 2014 r. popyt był niższy od podaży o ok. 0,5 mln baryłek dziennie. Przyczyną jest oczywiście tzw. rewolucja łupkowa, czyli dostęp do nowych złóż surowców, głównie w USA.
Wstrząsy na kilku rynkach wschodzących nie powinny być siłą, która fundamentalnie zmieni trajektorię wzrostową globalnej gospodarki. Problemem jest strefa euro, ale moja interpretacja jest taka, że ta część deflacji, która wynika z niższych cen paliw, nie jest dla strefy groźna. EBC musi luzować politykę pieniężną (robi to zresztą zdecydowanie zbyt późno), ponieważ inflacja już od ponad roku jest zbyt niska (nawet odejmując ceny energii). Ale taniejąca ropa jest sama w sobie wsparciem, a nie obciążeniem dla europejskiej gospodarki.
W Polsce deflacja w I kw. może wynieść od -0,8 do nawet -1,5 proc., co będzie oznaczało bardzo duże odchylenie inflacji od celu Narodowego Banku Polskiego (2,5 proc. +/- 1 pkt proc.). Teoria ekonomii wskazuje, że na zmiany inflacji wynikające tylko z czynników podażowych, czyli właśnie np. zmian cen surowców na świecie, bank centralny nie powinien reagować. Zmiany te bowiem powinny same z siebie prowadzić do ustabilizowania inflacji. Jeżeli ceny ropy spadają, to w krótkim okresie mamy deflację, ale w średnim i dłuższym okresie wyższy realny wzrost gospodarczy powinien pomóc podnieść ceny. Poza tym mamy na razie całkiem niezły wzrost gospodarczy, spadające bezrobocie, a dla kraju o niskim poziomie długu (publicznego i prywatnego) deflacja nie jest tak groźna jak dla krajów mocno zadłużonych.
Wydaje się jednak, że NBP zareaguje na deflację dalszymi cięciami stóp procentywych – nawet jeżeli nie dziś, to w ciągu najbliższych miesięcy. Historia pokazuje, że Rada Polityki Pieniężnej jest wrażliwa na bieżącą inflację i jej głęboki spadek może wywrzeć na członkach RPP duże wrażenie. Poza tym, mimo solidnego wrostu gospodarczego, ceny w gospodarce rosną wolno nawet po odjęciu cen energii czy żywności (tzw. inflacja bazowa, nieuwzględniająca żywności i energii, wynosi ok. 0,5 proc.), a projekcje NBP wskazują, iż nieprędko się to zmieni. To oznacza, że z obniżkami stóp nie wiążą się duże ryzyka, a RPP może je potraktować jako odpowiedź na ryzyka dla wzrostu gospodarczego związane z recesją w Rosji i stagnacją strefy euro.
Niższe stopy procentowe będą wspierać wzrost gospodarczy. Ten dodatkowo uzyska wsparcie dzięki niższym cenom ropy. Dodajmy do tego niższą skalę konsolidacji fiskalnej, nową falę inwestycji publicznych i rosnący optymizm firm – jeżeli na wschodzie Europy nie dojdzie do długotrwałych i silnych wstrząsów politycznych (np. rosnąca agresja Rosji, nasilające się sanckje), to najbliższe lata dla polskiej gospodarki powinny być dobre.