Przeczytałem właśnie w internecie, że prawie milion ludzi już podpisało się w Europie pod petycją przeciwko układowi o wolnym handlu pomiędzy USA a Unią Europejską. Rozumiem ich, sam bym się podpisał. Dlaczego? Stany znam nieźle, spędziłem tam na różnych stypendiach prawie trzy lata i nie ma we mnie ani cienia ideologicznie motywowanego antyamerykanizmu tak typowego dla wielu lewicujących Europejczyków z Francuzami na czele.
Lata spędzone w Stanach uważam za bardzo szczęśliwe i zawodowo owocne. Moja osobista sympatia do tego kraju nie przeszkadza mi jednak trzeźwo oceniać istniejącego tam systemu społeczno-ekonomicznego jako niewartego akceptacji, a tym bardziej przejmowania przez Europę.
Ktoś może oczywiście powiedzieć, że sama unia handlowa z USA nie musi z konieczności pociągać za sobą importowania przez nią amerykańskiego modelu kapitalizmu. Nie jestem pewien. Nie ulega żadnej wątpliwości, że gospodarka europejska w konfrontacji z amerykańską okaże się mało konkurencyjna w wielu elementach. Znakiem owego braku konkurencyjności są dużo tańsze towary pochodzące z USA, takie jak np. elektronika, AGD czy samochody. Można rzecz jasna ową amerykańską taniość (dla Polaków często wręcz szokującą) przypisać takim czynnikom jak np. wielkość amerykańskiego rynku sprzyjająca produkowaniu w długich seriach produkcyjnych towarów nader zestandaryzowanych, o mało wyszukanym wzornictwie; taniej energii czy wreszcie aparatowi wytwórczemu nasyconemu zaawansowaną technologią.
Warto jednak wziąć pod uwagę także coś innego, a mianowicie stosunkowo niski poziom świadczeń społecznych, bardzo ograniczone prawo do urlopu, brak urlopów macierzyńskich, faktyczny czas pracy (jeden z najdłuższych w świecie Zachodu), kiepską pozycję pracowników wobec pracodawców, słabość związków zawodowych, łatwość zwalniania ludzi z pracy, niskie zasiłki dla bezrobotnych. Wszystko to przyczynia się niewątpliwie do tego, że Amerykanie mogą wytwarzać swoje produkty taniej niż Europejczycy, gdyż w ich cenie nie muszą znajdować odzwierciedlenia koszty opieki społecznej czy świadczeń pracowniczych. Obawiam się, że gdyby Europa chciała zacząć otwarcie konkurować z Ameryką, musiałaby zrezygnować z jakże odmiennego od amerykańskiego podejścia do sprawy społecznego dobrobytu.
Dominująca w Stanach Zjednoczonych ideologia samowystarczalności nakazuje krytyczny dystans wobec tych, którym się nie powiodło i którzy oczekują pomocy od innych, co powoduje, że państwo amerykańskie w bardzo ograniczonym zakresie realizuje jakiekolwiek funkcje państwa opiekuńczego. Europa na szczęście prezentuje w tej sprawie na ogół inne podejście. Utrzymuje się tu bowiem wciąż przekonanie (nawet w Wielkiej Brytanii, najbardziej libertarianistycznym kraju Europy) o konieczności spełniania przez państwo licznych funkcji wspierających społeczny dobrobyt oraz poczucie bezpieczeństwa pracowników. Mimo wielkich sukcesów importowanej z Ameryki filozofii libertarianistycznej, jakie miały miejsce w Europie na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat, nie zrezygnowano tu z realizacji czegoś, co amerykański politolog Jeremy Rifkin nazwał (aprobatywnie) europejskim marzeniem. Z grubsza polega ono na uznaniu społecznej solidarności za istotny czynnik dobrostanu, a to pociąga za sobą utrzymywanie państwa dobrobytu, którego zadaniem jest dbanie o to, aby nikt, kto potrzebuje pomocy, nie został sam, zaś korzyści z ekonomicznego bogactwa były rozdzielane sprawiedliwie. Z pewnością można zauważyć, iż owo europejskie marzenie gdzieniegdzie jest realizowane lepiej (państwa skandynawskie, Francja), a gdzieniegdzie dużo gorzej (kraje bałtyckie, Portugalia, Polska), ale wciąż pozostaje ono pewną miarą, wedle której ocenia się status quo.
Obawiam się, że chęć sprostania konkurencji amerykańskiej musiałaby wymusić na Europie rezygnację z owego marzenia i pójście ścieżką prowadzącą do dna, w sensie ciągłego obniżania standardów płacowych, bezpieczeństwa socjalnego oraz poziomu równości społecznej. Prawdopodobnie importowalibyśmy gigantyczne nierówności społeczne, które mają dziś miejsce w USA (największe obok brytyjskich nierówności w świecie Zachodu, równe tym, z jakimi Ameryka musiała się mierzyć ponad sto lat temu!), typowo amerykańskie przekonanie, że człowiek żyje po to, aby pracować, a nie pracuje po to, aby żyć, i zaczęlibyśmy stopniowo tak jak Amerykanie uważać wszelkie elementy państwa socjalnego za znak faktycznego trwania w socjalizmie. Uważam, że pójście tą drogą byłoby początkiem końca Europy, jaką znamy i jaka na tle reszty świata jest wciąż jeszcze enklawą względnego bezpieczeństwa socjalnego, choć nie ulega wątpliwości, że cały czas poddawaną niezwykłej presji wynikającej m.in. z procesów globalizacyjnych. I choć pracujemy już jako nacja tyle, co Amerykanie, zaś nasze poglądy na sprawy gospodarcze najbardziej w Europie przypominają te amerykańskie (wszak jesteśmy królestwem libertarianizmu), to jednak wciąż jeszcze nie mamy pojęcia, co to znaczy pracować w reżimie gospodarki i społeczeństwa amerykańskiego. Co to znaczy np. traktować tydzień wakacji w ciągu roku jako absolutny luksus, obawiać się każdej poważniejszej choroby jako ewentualnej przyczyny naszego bankructwa albo dobrego pretekstu do zwolnienia z pracy, nie móc liczyć na jakąkolwiek pomoc państwa w przypadku osobistych nieszczęść i niepowodzeń, nie mieć szans na żaden urlop macierzyński czy ojcowski, być dyspozycyjnym przez 24 godziny na dobę i czekać z utęsknieniem na emeryturę wieku 70 lat albo i więcej, z nadzieją, że wtedy to sobie dopiero pożyjemy. I choć na co dzień widzę wokół siebie ludzi strasznie zapracowanych i potwornie zmęczonych, to jednak nie chciałbym, aby owo zapracowanie i zmęczenie stało się naszą normą jak ma to miejsce w Stanach, abyśmy tak jak Amerykanie dali się całkowicie wprzęgnąć w tryby turbokapitalizmu, uznali konkurencję od kolebki aż po grób za stan naturalny, zaś samych siebie postrzegali wyłącznie przez pryzmat wartości rynkowej, jaką reprezentujemy, i zasobności naszych portfeli.
Nie chciałbym oglądać w Polsce obrazków dobrze mi znanych ze Stanów, gdzie pracuje się na okrągło, po to, aby następnie na pokaz konsumować towary tak absurdalne jak bardzo tam popularne w okresie mojego pobytu samochody Hammer. Nie chciałbym widzieć u nas ludzi tak panicznie bojących się ewentualnej choroby czy fizycznej lub mentalnej niesprawności, jak widziałem to w Stanach, śpiących całymi tygodniami po cztery godziny na dobę, aby wywiązać się ze swoich zdań zawodowych, a potem zwalnianych z dnia na dzień bez jakiejkolwiek odprawy (jak to miało miejsce w przypadku mojego przyjaciela z Kalifornii), czy wreszcie licznych bezdomnych pchających przed sobą wózek ze swoim dobytkiem, co jest wszak częstym widokiem w najbogatszych miastach amerykańskich z Waszyngtonem i Nowym Jorkiem na czele.
I choć na swój sposób kocham Amerykę jako kraj pełen wspaniałych ludzi i cudownej przyrody, to jednak uważam, że nie powinniśmy przejmować z niej wzorów życia i pracy, a w każdym razie tych, które prowadzą do sytuacji, w jakiej znajduje się wiele milionów Amerykanów, zapracowanych i za biednych, aby wyżyć z tego, co zarobią, a jednocześnie niemogących liczyć na pomoc państwa (o czym pisze w książce „Za grosze pracować i (nie) przeżyć” Barbara Ehrenreich). Pielęgnujemy raczej nasze europejskie marzenie (najlepiej w wydaniu skandynawskim!) i nie dajmy się wprząc w system gospodarczy, w którym ludzka solidarność może znaleźć wyraz jedynie w akcjach charytatywnych, jak to ma miejsce w USA, a państwo stoi przede wszystkim na straży tego, aby bogaci stawali się jeszcze bogatsi, a biedni czerpali nadzieję z mitów w typie „od pucybuta do milionera”.
Europa uznaje społeczną solidarność za istotny czynnik dobrostanu, a to pociąga za sobą utrzymywanie państwa dobrobytu, którego zadaniem jest dbanie o to, aby nikt, kto potrzebuje pomocy, nie został sam