Działające w Polsce banki z udziałem kapitału zagranicznego radzą sobie lepiej niż międzynarodowe grupy, w skład których wchodzą. Jej zdaniem nie ma się co śpieszyć z decyzją o udziale w unii bankowej - twierdzi Małgorzata Zaleska, członek zarządu NBP.
Powstająca unia bankowa jest jednym z przejawów wewnętrznej integracji strefy euro. Opłaca nam się pozostawać poza nią?
Ta unia, będąca jednym z elementów docelowej unii gospodarczej i walutowej, oznacza jeszcze większą integrację, krok po kroku, strefy euro. Ujednolicone mają zostać nie tylko rynek bankowy i finansowy, ale także
polityka gospodarcza i budżetowa. W każdym z tych obszarów są już widoczne pierwsze efekty, czyli tzw. sześciopak, dwupak czy właśnie unia bankowa. Ale unia bankowa to sukces połowiczny.
Dlaczego?
Mamy dwa filary – wspólny nadzór i resolution, czyli procedury restrukturyzacji i uporządkowanej likwidacji
banków. Ale brakuje zakładanego od początku ogólnounijnego systemu gwarantowania depozytów. Choć zmieniono dyrektywę w zakresie gwarantowania depozytów, to zmiana ta odnosi się tylko do systemów krajowych, np. daje możliwość wzajemnego pożyczania sobie pieniędzy między tymi systemami. Jednak na tym prace zakończono. Obawiam się, że obecnie, gdy sytuacja w Europie się poprawia, skłonność do reform zmalała i szanse na to, że powstanie trzeci filar, są nikłe.
A może ta „noga depozytowa” nie musi funkcjonować na poziomie ogólnounijnym?
Może działać na poziomie krajowym, ale to pociąga za sobą konsekwencje. Nie zostanie rozwiązany problem nawet tych banków, które w skali pojedynczego kraju są za duże, by upaść. Poszczególne krajowe sektory nie będą i nie są w stanie udźwignąć problemów związanych z upadłością takich banków. A one będą oderwane od fundamentów i będą wiedziały, że mogą pozwolić sobie na moral hazard, bo i tak trzeba będzie je ratować. Konsekwencją będzie zjawisko, które nazywam niemodną upadłością banków w Europie. To różnica między Europą a USA, gdzie od początku współczesnego kryzysu ogłoszono upadłość prawie 500 banków, podczas gdy w Europie jest preferowana
pomoc.
Co oznacza pozostawanie dla Polski poza unią bankową?
Można na to spojrzeć z dwóch punktów widzenia. Wejście do unii oznacza przesunięcie części kompetencji i odpowiedzialności na poziom europejski, czyli ograniczenie uprawnień władz krajowych, głównie nadzoru. Jeśli pozostaniemy poza unią bankową, musimy pamiętać, że będziemy mieli mniejszy wpływ na podejmowane decyzje i regulacje, także nadzorcze. Warto jednak pamiętać, że nawet jeśli nie wejdziemy do unii bankowej, to i tak będzie ona oddziaływała na polski sektor bankowy. Dlatego że udział kapitału zagranicznego w naszym sektorze jest znaczny. Liczony udziałem w kapitale akcyjnym wynosi około 65 proc. Ponadto 18 banków działających w Polsce, posiadających ponad połowę aktywów polskiego sektora bankowego, ma spółki matki, które będą podlegały nadzorowi EBC. Nie można też wykluczyć wpływu przynależności lub nie do unii bankowej na ratingi poszczególnych banków.
Jakie istnieje ryzyko z tego powodu?
Ryzyko może uwidocznić się, gdy bank zagraniczny będzie miał problemy i trzeba będzie podejmować działania restrukturyzacyjne. Jeśli chodzi o kwestie związane z ewentualną likwidacją, to zagrożenia nie ma, bo
banki działające w Polsce są odrębnymi podmiotami. Ale jeśli chodzi o restrukturyzację, to ona może przybierać różne kształty, w tym np. zmiany właścicielskie.
Z tego, co pani mówi, wynika, że Polska powinna zacząć się zastanawiać, czy wejść do unii bankowej, za jakieś 2–3 lata.
W takim terminie powinniśmy być w stanie ocenić, jak ta unia działa. Nadzór ruszy pod koniec roku, wcześniej mają się odbyć stress testy. Za dwa lata będziemy po wstępnej ocenie pierwszego roku działania nadzoru i zobaczymy, jak tworzony jest mechanizm resolution.
Czy powinniśmy traktować unię bankową jako przedsionek strefy euro? Czy – zakładając, że planujemy wejście do Eurolandu – nie powinniśmy wcześniej przystąpić do unii bankowej?
Jeśli zapadnie decyzja, że Polska przystępuje do strefy euro w jakimś konkretnym terminie, to pozostawanie poza unią bankową byłoby mocno dyskusyjne.
Czy na dłuższą metę opłaca się nam pozostawanie poza strefą euro?
A czy my jesteśmy dzisiaj gotowi, żeby wejść do strefy? Nie spełniamy wszystkich kryteriów z Maastricht. Poza tym samo ich spełnienie to jeszcze za mało. Bo to jest tzw. dostosowanie nominalne. Gospodarka musi być realnie przygotowana, np. poziom stóp procentowych obowiązujący w strefie euro powinien być właściwy dla takiej gospodarki jak nasza. W strefie euro niespełnione zostało pierwotne założenie, że nastąpi wyrównanie poziomu gospodarczego wszystkich krajów członkowskich. Inne warunki funkcjonowania są w Niemczech, inne w krajach śródziemnomorskich. Jeśli weszlibyśmy do strefy euro, w której byłyby niskie stopy procentowe, pojawiłoby się ryzyko spekulacyjnego boomu, na przykład na rynku
nieruchomości.
Kiedy nasza gospodarka dojrzeje do członkostwa w strefie euro?
Wtedy, kiedy będziemy mieli pewność, że jest w stanie konkurować z innymi. Pamiętajmy, że po wejściu do strefy euro stracimy możliwość oddziaływania na gospodarkę w niektórych obszarach, głównie w polityce pieniężnej.
Czy dobra sytuacja naszego sektora bankowego nie jest iluzją? Oczywiście wszystkie wskaźniki wyglądają dobrze, ale pytanie, co się stanie, gdy nadzór europejski zacznie wymuszać działania naprawcze na grupach, które mają spółki córki w Polsce. Czy tego nie odczujemy?
Nasze spółki córki zagranicznych banków to odrębne podmioty działające według polskiego prawa. Czyli kłopoty banku matki nie powinny mieć bezpośredniego przełożenia na działanie spółki córki w Polsce. Mogą mieć jednak wpływ pośredni, np. w postaci zmiany właściciela. Pamiętać należy również, że banki działające w Polsce na tle europejskich są w wyjątkowo dobrej kondycji. Wskaźniki wypłacalności banków systematycznie wzrastają, a jednocześnie banki są rentowne. Warto podkreślić też, że w polskich bankach, w porównaniu ze strefą euro, jest znacznie niższy wskaźnik dźwigni finansowej. To także ilustruje na bardziej bezpieczną sytuację naszych banków. O rentowności naszych banków świadczy zaś to, że polskie spółki córki, mając kilkuprocentowy udział w aktywach całej grupy, były w stanie wygenerować kilkadziesiąt procent jej zysku. Dla właścicieli są to kury znoszące złote jajka. Banki w Polsce są także bardzo elastyczne i łatwo się dostosowują do zmiennych realiów. Na przykład były obawy o to, jak sobie poradzą w środowisku niskich stóp procentowych. Wyniki za I kw. świadczą o tym, że radzą sobie bardzo dobrze, niestety obniżając znacznie bardziej oprocentowanie depozytów niż kredytów.
Pojawiają się głosy, że marże banków na kredytach są za wysokie. Także głosy polityczne i pomysły, by je ograniczyć.
Od zawsze wiadomo, że jeśli banki mogą mniej zarobić na odsetkach, to będą próbowały zarobić więcej na opłatach. Przypuszczam, że chcąc osiągnąć wysokie zyski, będą te opłaty podnosiły.
Ale co pani sądzi o pomysłach np. wyznaczenia maksymalnego pułapu dla opłat i oprocentowania kredytów?
To pomysł skierowany do całego sektora pożyczkowego, zapowiadany jako walka z lichwą. Kiedyś mieliśmy już maksymalną opłatę i limit maksymalnego oprocentowania pożyczki. Ale pożyczkodawcy świetnie sobie radzili, wprowadzając dodatkowe opłaty poza warunkami kredytowania, np. za wizytę doradcy w domu lub za obowiązkowy wyciąg. Trudno jest tworzyć szczelne przepisy w takich przypadkach. Dla mnie istotniejszą sprawą jest świadomość kredytobiorców i odpowiedź na pytanie, czemu decydują się na bardzo wysoko oprocentowane pożyczki. Część z nich nie ma świadomości zagrożenia.
Mamy problem ze złymi kredytami?
Nie. Jakość portfela kredytów konsumenckich się poprawia. Za to z miesiąca na miesiąc – choć w niewielkim stopniu – pogarsza się jakość kredytów hipotecznych. To chyba naturalne zjawisko – zwykle w siódmym roku życia portfel kredytów hipotecznych się psuje. Chyba jesteśmy na tym etapie, bo mija właśnie siedem lat od boomu na tym rynku.
Duża część tych kredytów to kredyty walutowe. Co jakiś czas ze strony polityków pojawiają się pomysły, jak rozwiązać sprawę kredytów zaciąganych po niekorzystnym kursie. Należy coś w tej sprawie robić?
Nowo udzielane kredyty to już wyłącznie kredyty w złotych. Udział kredytów walutowych w całym portfelu zmniejsza się, choć ciągle jest wysoki i wynosi około 50 proc. Radykalne próby rozwiązania problemu – na co wskazują przykłady z zagranicy – nie przynoszą spodziewanych efektów.
Jak dużą wagę w tym procesie psucia się portfela hipotecznego ma to, że złoty wyraźnie osłabił się od 2007–2008 r.?
Zmiany kursów powodowały, że wartość kredytów w złotych rosła, a dodatkowo wartość zabezpieczeń, jakimi były nieruchomości, malała. Kurs ma więc znaczenie. Ale podstawowy czynnik, który decyduje o tym, czy kredyt jest spłacany na bieżąco, czy nie, to sytuacja materialna kredytobiorcy.
Banki będą przejmować nieruchomości?
Banki nigdy nie były i nadal nie są zainteresowane realizacją zabezpieczeń. Często są skłonne do negocjacji, nawet zmiany warunków kredytu, bo to dla nich bardziej opłacalne niż przejęcie nieruchomości. A egzekucja z nieruchomości może dodatkowo nadszarpnąć reputację banku.