Członkowie największego związku zawodowego w brytyjskiej Królewskiej Poczcie zagłosowali za ogólnokrajowym protestem. Nie przekonały ich nawet darmowe udziały oferowane im przez państwo. Do protestu ma dojść 4 listopada.

W tym miesiącu rząd zdecydował się na częściową prywatyzację przez giełdę. Związkowcy mówią, że w tej grze przegrają klienci, bo prywatni właściciele będą oszczędzać na jakości usług. Stracić mają też sami pracownicy - obawiają się, że po prywatyzacji zaczną się cięcia etatów, płac i przywilejów. Szef związku Dave Ward mówił w BBC, że to oni wyprowadzili tę firmę z zapaści. Teraz związkowcy domagają się długoterminowej, prawnie wiążącej umowy zabezpieczającej ich stanowiska, płace i emerytury.

Minister do spraw biznesu Vince Cable patrzy na to inaczej. Dla niego gotówka z prywatnej kieszeni to warunek rozwoju firmy. Przekonywał, że kiedy protestujący zrozumieją skalę inwestycji - zmienią zdanie. Poza tym, zdaniem ministra, zobaczą jak wzrasta wartość udziałów pracowniczych. "Na 150 tysięcy członków nie chciało ich ledwie 350. Mówią więc jedno, a robią drugie" - twierdzi brytyjski polityk.

Podobny strajk miał tu miejsce 4 lata temu. Do adresatów dotarło wtedy z opóźnieniem około 50 milionów przesyłek. Tym razem jednak eksperci twierdzą, że nie będzie tak źle, bo od tego czasu brytyjskiej Royal Mail wyrosła prywatna konkurencja.