Do zmian potrzeba woli politycznej, która obecnie ogranicza się do chowania głowy w piasek i kreowania pomysłów dobrze brzmiących w mediach, ale niemających żadnego znaczenia praktycznego.

Czy polskie firmy są innowacyjne?

Przede wszystkim innowacyjności nie można traktować jako fetyszu, a poza tym musimy uściślić to pojęcie. Czym innym jest innowacyjność procesowa, która polega na udoskonaleniu procesu produkcji, a czym innym produktowa – wprowadzanie nowego produktu lub usługi na rynek. Między nimi istnieje przepaść. Innowacje procesowe towarzyszą nam cały czas. Podkowa jest podkową, a to, czy została wyprodukowana ręcznie, czy wykonana przez automat – nie ma dla klienta znaczenia. Z innowacjami produktowymi jest inaczej – nowy produkt musi wypchnąć z rynku inny, a przynajmniej zagospodarować inaczej zasoby kupujących.

Według Innovation Union Scoreboard 2013 Polska pod względem innowacyjności spadła do ostatniej w UE grupy gospodarek, którą dzieli z Rumunią, Bułgarią i Łotwą. Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta – nasza innowacyjność jest przede wszystkim procesowa. W nakładach – według danych z 2011 r. – dominują w kolejności: zakup maszyn i urządzeń (78 proc.), budynki i grunty (19 proc.), a dopiero skromne trzecie miejsce zajmują badania i rozwój (14 proc.). W świecie polityki innowacyjność jest słowem wytrychem, za którym kryją się kolejne programy i hasła, na ogół nierealizowane. Ale dla przedsiębiorcy to ma być inwestycja, która musi przynieść dochód. Oczekiwana wewnętrzna stopa zwrotu powinna wynieść ok. 13–17 proc., zaś ryzyko powinno być ograniczone – by nieudany projekt nie doprowadził do bankructwa firmy.

Oceny zysku do ryzyka nie wypadają więc najlepiej, skoro inwestycji jest niewiele.

Zaledwie co piąta polska firma wdraża innowacyjne rozwiązania – zarówno nowe bądź ulepszone produkty lub usługi, jak i sprawniejsze mechanizmy zarządzania. Ale mamy coraz więcej przykładów sukcesów polskich innowacyjnych firm na rynkach zagranicznych. Dotyczy to rozmaitych branż – tu można wymienić IT, gry wideo, kosmetyki, meble, farmaceutykę, komponenty lotnicze – oraz firm – od małych po duże. Polscy przedsiębiorcy są coraz bardziej świadomi roli innowacji w ich działalności gospodarczej.

Jakie są bariery w jej rozwoju? Czy wina leży po stronie administracji, czy po stronie przedsiębiorców?

Jak polski przedsiębiorca – otoczony przez spetryfikowane struktury urzędu skarbowego, gminy i banku, walcząc o utrzymanie na powierzchni jak pływak z przywiązanymi do nóg ciężarkami – może jeszcze myśleć o nowych, ryzykownych produktach? We wszystkich krajach zaawansowanych technologicznie istnieją państwowe systemy wspierające innowacyjność. Na badania i rozwój rząd USA wydaje (w to włączone są również badania podstawowe) ok. 140 mld dol., a do tego dochodzi gigantyczne wsparcie ze strony firm. Z kolei Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Szwajcaria, kraje skandynawskie przyjęły własne strategie, które konsekwentnie realizują. Te rządy dbają o innowacyjność gospodarki, bo – co do zasady – innowacje, w szczególności produktowe, stanowią poważne ryzyko dla każdego przedsiębiorstwa, a rozsądne państwo, jako beneficjent każdej transakcji, dba o swoje przyszłe przychody.

A u nas?

Barierą jest przede wszystkim brak jednolitego rządowego programu stymulującego. Poszczególne ministerstwa działają na własną rękę, wprowadzając oderwane od siebie, cząstkowe programy, które mało przystają do realiów gospodarczych i de facto służą tylko temu, żeby przeznaczane fundusze były wydane w sposób poprawny formalnie. Szczególnie dramatyczny jest praktyczny brak związków między obszarem nauki a gospodarką. Resort odpowiedzialny za naukę z iście PRL-owską konsekwencją usiłuje zarządzeniami i ustawami uruchomić na uczelniach i w instytutach naukowo-badawczych coś, co się nazywa kulturą proinnowacyjną i proprzedsiębiorczą. Apele do rektorów i dyrektorów, programy typu Top500, dziwaczne pomysły w rodzaju słynnego artykułu 86a znowelizowanego prawa o szkołach wyższych (dotyczącego spółek celowych tworzonych przez rektorów na potrzeby komercjalizacji wyników badań – red.) nie skompensują tego elementarnego braku wiedzy, w jaki sposób uaktywnia się środowisko tego typu. Przykłady pozytywne – Izraela czy Finlandii – nie są w ogóle brane pod uwagę.

Czy przeszkodą w innowacyjności nie jest struktura gospodarki: z jednej strony mamy duży udział kapitału zagranicznego, z drugiej – firmy państwowe i ciężkie przemysły?

To nie zależy od wielkości przedsiębiorstwa, ale od sposobu jego działania. Wielkie przedsiębiorstwo, chcąc zapewnić rozwój produktów, musi zorganizować własny dział B+R lub śledzić rynek małych innowacyjnych firm i kupować je z dobrodziejstwem inwentarza. Prawidłowo zarządzane wielkie przedsiębiorstwo jest jak ogromny dinozaur – olbrzymi i powolny, ale stwarzający warunki dla żyjących z nim w symbiozie małych, agresywnych żyjątek, które pomagają adaptować się głównej firmie do szybko zmieniającego się otoczenia. Ale prawdą jest, że nie tylko przeznaczamy na badania i rozwój dużo mniej niż liderzy innowacji – nawet w porównaniu ze średnią unijną na poziomie 2 proc. PKB, nasze 0,77 proc. PKB wygląda słabo – ale też struktura nakładów jest w Polsce zachwiana na rzecz sektora publicznego, który zapewnia 2/3 środków. U liderów innowacji ta proporcja wygląda odwrotnie.

Czego więc potrzeba?

Musimy stworzyć zderegulowany system, w którym ludzie nauki w sposób naturalny będą współpracować z przedsiębiorcami. Pracodawcy RP przygotowują program zmian w strukturze zarządzania uczelniami, które pozwolą na takie współdziałanie. Jednym z ważniejszych punktów jest stworzenie systemowego wsparcia dla procesu sprawdzania koncepcji, czyli najważniejszego etapu w przejściu od pomysłu do zastosowania, który jednocześnie obarczony jest największym ryzykiem. Do zmian we właściwym kierunku potrzeba jednak woli politycznej, która obecnie ogranicza się do chowania głowy w piasek i kreowania pomysłów dobrze brzmiących w mediach, ale niemających żadnego znaczenia praktycznego.

Z tym że na styku biznesu i nauki ma być łatwiej. Niedawno minister nauki Barbara Kudrycka mówiła na naszych łamach, że chce np. uwłaszczenia naukowców – czyli tego, by mieli prawa właścicielskie do swoich wynalazków.

To następny po Top500 strzał kulą w płot. Propozycja w takim kształcie może przynieść naukowcom mniejsze korzyści niż te, które mają zagwarantowane obecnie. Już w tej chwili w większości regulaminów uczelnianych przyjęto, że twórcy otrzymują 50 proc. korzyści uczelni ze sprzedaży ich rozwiązań. Nie istnieje problem, kto jest właścicielem wynalazku, prawdziwym problemem jest brak rozwiązań, które nadają się do sprzedaży. Pracownicy naukowi żyją z projektów naukowych. To na nich opiera się kariera: doktorat, habilitacja i profesura. Praca nad wdrożeniem rozwiązania ma zupełnie inny charakter. Przykładowo w Izraelu rozwiązano to tak, że naukowiec zajmuje się badaniami, a wdrożeniem zajmuje się specjalny zespół zadaniowy, odpowiedzialny za komercjalizację konkretnej technologii.

Co jeszcze trzeba zmienić, żeby innowacyjności w firmach było więcej?

Od razu na myśl przychodzi prawo zamówień publicznych. Powinno one promować innowacyjne firmy i rozwiązania – stanowić impuls modernizacyjny. Przedkładanie cen i ilości nad jakość stanowi poważny problem polskiej gospodarki. Kolejna sprawa to podatki. Należy zachęcać biznes do inwestowania w badania i rozwój, tworzyć zachęty i ulgi. Polska oferuje ich bardzo niewiele, do tego w ograniczonym zakresie. Ministerstwo Finansów na razie odmawia zgody na zastosowanie hojniejszych ulg czy innych mechanizmów, zasłaniając się trudną sytuacją budżetową. To jednak myślenie krótkowzroczne – przynosi niewielkie oszczędności dziś, a znaczące straty jutro. Potrzeba nam rozwoju sektora venture capital i poszerzenia oferty finansowania. Brakuje dostępu do kapitału, a problem ten dotyka w szczególności mikro i małych przedsiębiorców. Rozwijają oni swoje firmy z własnych środków. Nie dysponują jednak majątkiem, który stanowiłby atrakcyjne zabezpieczenie dla banków.

Czy pieniądze unijne wspierają, czy ograniczają innowacyjność krajowych firm?

Spotyka się czasem opinie, że lepiej byłoby, gdyby unijnych dotacji nie było, bo wtedy przedsiębiorcy skupiliby się na prawdziwym działaniu, a nie na wyciąganiu pieniędzy z Unii. Jest to pogląd z gruntu fałszywy. Pieniądze unijne są szansą, ale pod warunkiem że będą rozsądnie administrowane i wydawane.

A są?

Jak jest teraz, lepiej nawet nie mówić. Istnieją instytucje, które wygrywają konkursy i świetnie żyją, spełniając wszystkie twarde i miękkie kryteria, nie dając jednak w zamian nic istotnego dla gospodarki. System konkursowy – świetny z punktu widzenia urzędów odpowiedzialnych za rozdział środków unijnych – w praktyce okazuje się zabójczy dla prawdziwych innowacji. W USA działa wiele rządowych programów wspierających przejście od pomysłu do zastosowania. Tam nikt nie pyta o to, czy nie ograniczają one przypadkiem innowacyjności. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – bo tam efekt uznaje się za ważniejszy od procedur formalnych. U nas ciągle rama jest bardziej istotna od obrazu.