Zarzuty stawiane funduszom emerytalnym mają różną wagę. Jeden jest wyjątkowo trafny i – moim zdaniem – najpoważniejszy. Naprawdę słabo jest z konkurencją między OFE. I nie mam na myśli stopy zwrotu – tu różnice są, nawet znaczne, choć jednocześnie mechanizm średniej ważonej stopy zwrotu każe mniejszym równać do większych.

Nie dziwi mnie też, że OFE nie walczą o klienta – bo niby jak mają to robić, skoro sprzedaż bezpośrednia została zakazana. Tym, co mnie przeraża w systemie, jest to, że od uruchomienia reformy emerytalnej funduszy ubywało, a nie przybywało. Ani jedna instytucja nie próbowała uruchomić nowego funduszu emerytalnego.
Jednym z aspektów „urody” propozycji rządowych na temat OFE jest to, że sugerowane rozwiązania mają zazwyczaj gorsze skutki niż kłopoty, które wiążą się z samymi funduszami. Przykładem może być tymczasowe ograniczenie dziury w finansach ZUS poprzez nacjonalizację większości spółek notowanych na GPW.
Dodatkowym skutkiem zmian będzie zmniejszenie liczby klientów OFE, co doprowadzi do fuzji i dalszego spadku liczby funduszy. Okazuje się więc, że rządowym pomysłem na brak konkurencji jest dodatkowe jej zmniejszenie albo najlepiej likwidacja OFE. Co zresztą nie powinno dziwić, bo faktycznym skutkiem zniesienia OFE w celu ograniczenia zadłużenia będzie jeszcze większe zadłużenie ZUS, tyle że wśród przyszłych emerytów.