Wracamy do Kaleckiego, bo można znaleźć u niego wiele spostrzeżeń pomagających zrozumieć kryzys. I spróbować mu zaradzić - mówi Jerzy Osiatyński.

Wszyscy święci zachodniej ekonomii zaczęli ekscytować się nieco zapomnianym polskim ekonomistą Michałem Kaleckim. Co takiego znaleźli w jego pracach?

Wskazówki, które mogą pomóc w wyrwaniu się z impasu, w jakim światowa gospodarka tkwi piąty rok.

Ale najważniejsze prace Kaleckiego powstały w pierwszej połowie ubiegłego wieku. Jak mogą pomóc w rozwiązaniu dzisiejszych problemów?

Mogą, bo to, co w obliczu obecnego kryzysu ma do zaproponowania ekonomia głównego nurtu, niewiele różni się od tego, co głosiła w kryzysie lat 30. ekonomia neoklasyczna. Wtedy mówiło się: kryzys musi się wyszumieć. Dominował ekonomiczny darwinizm: zgodnie z hipotezą o twórczej destrukcji Josepha Schumpetera podczas kryzysu firmy najmniej efektywne muszą zejść ze sceny, umożliwiając przetrwanie najsilniejszym. Dziś zwolennicy ekonomii głównego nurtu argumentują podobnie. Twierdzą, że należy deregulować, rugować niewydajne państwo z gospodarki, bo rynek sam sobie poradzi.

No i oszczędzać.

Zachód wierzy w prymat zdrowych finansów i piąty rok idzie drogą zaciskania pasa. Kalecki nie akceptował wiary w to, że bierność może przynieść skutki lepsze niż działanie. Po dwóch latach zalecania polityki zaciskania pasa wielu jej zwolenników przyznaje, że prowadzi ona do redukcji produkcji i zatrudnienia. Ale, powiadają oni, tak jest na krótką metę. Ale kiedy już przez ten czyściec przejdziemy, mechanizm rynkowy zapewni odrobienie strat i ponowny rozwój. Więc im większe spadki produkcji i zatrudnienia „na bliską metę”, tym gorliwiej zachęcają do dalszych oszczędności. Co się zaś tyczy nacisku ekonomistów głównego nurtu i polityków na tych teoriach wychowanych, aby dalej bezkrytycznie aplikować kolejne dawki „zaciskania”, presja ta przypomina mi prześmiewczą fraszkę Kaleckiego, którą napisał po swoich doświadczeniach z planowaniem wieloletnim w Polsce. „Co na dziś trudności rodzi, w perspektywie ci wychodzi, nigdy więc nie padaj duchem, będą perspektywicznym zuchem”. No i mamy w Europie takie „zuchowanie”. Tymczasem mijają kolejne lata zaciskania, a wyniki są marne. Bo nie tylko większość problemowych krajów strefy euro do dziś nie odrobiła strat w PKB z lat sprzed kryzysu, a wiele innych raczej tkwi w stagnacji niż rośnie, to nie został wykonany także główny cel polityki oszczędności. Bardzo dobrze pokazują to dane Eurostatu: mimo podcinającej wzrost polityki zaciskania pasa relacja długu do PKB w większości krajów Unii zwiększyła się. Niestety dominuje niepoparte niczym przekonanie o słuszności następującego schematu: wzrost bezrobocia wywołany polityką zaciskania pasa musi prowadzić do zmniejszenia płac. Dzięki temu przedsiębiorstwa danego kraju stają się bardziej konkurencyjne, a ich towary będą kupowane za granicą. Zarobione w ten sposób pieniądze będzie można przeznaczyć na to, żeby spłacić stare długi. No i nastąpi wzrost zatrudnienia w firmach, których eksport się zwiększy. Tylko że ten scenariusz ma niewielkie szanse powodzenia.

Dlaczego?

Przecież tę strategię mają stosować wszystkie kraje. A przecież nadwyżki jednych krajów są z definicji deficytami drugich. Na Marsa tych towarów nie wyeksportujemy, bo tam niestety nie ma popytu. Zaś rynek wewnętrzny przy tej strategii będzie się dalej kurczył, bo cały czas wydatki państwa mają być ograniczane. Które gospodarstwa domowe zakupią te towary, skoro ich dochody będą stać w miejscu lub spadać?

To z Kaleckiego?

Tak. Kalecki podkreślał, że korzyści z nadwyżki eksportowej, jeśli się nawet pojawią, trzeba konfrontować ze stratami z tytułu zmniejszenia popytu wewnętrznego. Już w latach 30. Kalecki niezależnie doszedł do bardzo podobnych wniosków, co guru XX-wiecznej ekonomii, John Maynard Keynes. W wielu zaś miejscach Kalecki myśl Keynesa wyprzedzał. Jak już wspomniałem, trudno się dziwić, że Kalecki jest teraz odkrywany i przypominany przez wielu zachodnich ekonomistów. Po prostu można znaleźć u niego wiele celnych i praktycznych spostrzeżeń pomagających zrozumieć kryzys. Także w jakimś stopniu próbować mu zaradzić.

Na przykład?

Zacznijmy od tego, że przyjmował on założenia, które dużo lepiej opisywały postępowanie przedsiębiorców, konsumentów, gospodarstw domowych czy funkcjonowanie całego rynku, niż robiła to współczesna mu, ale i dzisiejsza, ekonomia klasyczna. Jej zwolennicy wierzą, że rynek ma wmontowane samoczynne mechanizmy wyjścia z kryzysu. A Kalecki pisał, że taki samoczynny powrót po prostu nie istnieje.

Dlaczego?

Wyjaśnijmy to na przykładzie obecnego krachu. To kryzys nadmiernego zadłużenia sektora prywatnego: gospodarstw domowych i przedsiębiorstw. Wobec tego dla naprawienia swoich bilansów wszyscy próbują oszczędzać. To znaczy, że sektor prywatny jako całość próbuje mniej wydać, niż zarabia. Będzie to jednak możliwe tylko wtedy, kiedy jakiś inny sektor wyda więcej, niż zarobi. Ale w gospodarce jako całości wydatki jednych są dochodami drugich i gdyby nikt nie wydawał więcej, niż zarabia, nikt też nie mógłby wydać mniej, niż zarabia.

Czy może pan podać przykład?

Wyobraźmy sobie piekarnię. Aby przedsięwzięcie miało biznesowy sens, produkcja chleba musi być większa niż tylko obliczona na zaspokojenie głodu zatrudnionych w niej piekarzy. Marżę zysku muszą dopiero zapewnić inni klienci, ludzie zatrudnieni w innych miejscach. Wobec tego zyski tej piekarni są wyznaczane przez rozmiar zatrudnienia w pobliskim urzędzie, u fryzjera czy szewca. „Robotnicy wydają tyle, ile zarabiają. Kapitaliści zarabiają tyle, ile wydają”. To sedno teorii efektywnego popytu.

Czyli w tym świecie w ogóle nie ma sensu oszczędzać?

Ma, tylko oszczędności pojawiają się w zupełnie innym miejscu. One są potrzebne pojedynczym ludziom, natomiast z punktu wiedzenia całej gospodarki nie są tak istotne.

Nie bardzo rozumiem.

Czy zdarzyło się, żeby bank odmówił kredytu wiarygodnemu klientowi tylko dlatego, że system bankowy ma za małe depozyty oszczędzających? Banki komercyjne udzielają kredytów niezależnie od oszczędności, które zbierają. Ich celem jest tworzenie pieniądza bankowego. Niezależność kredytów od oszczędności jest widoczna zwłaszcza dzisiaj. System bankowy tonie w płynności, stopy procentowe są bardzo niskie, kredyty jednak nie rosną, gdyż brak jest kredytobiorców. Jeśli pan przychodzi z dobrym planem inwestycyjnym do banku, to nie ma powodów, żeby nie udzielił on panu kredytu. Spójrzmy na to najpierw z punktu widzenia całej gospodarki. W momencie, gdy bank otwiera panu kredyt, on już tworzy pieniądz. Do tego nie są potrzebne żadne oszczędności. Powiedzmy, że chce pan zbudować fabrykę jachtów w szczerym polu. Dostaje pan pierwszą transzę kredytu i zleca wykonanie robót przedsiębiorstwom, które się w tym specjalizują. Te firmy zarabiają i zarabiają ich pracownicy. Część swoich zarobków oszczędzają i niosą oszczędności do banku. Bank zarabia. Daje panu drugą transzę kredytu, pan znowu zleca kolejne prace. Proces się powtarza. Dzięki pańskim inwestycjom powstają dochody, które wygenerują oszczędności równe pańskim inwestycjom.

To gdzie te oszczędności?

One są potrzebne, żeby pan mógł dać zabezpieczenie pod kredyt. To gwarancja dla banku, że jak się nie powiedzie, to nie straci. Ale takie oszczędności nie mają nic wspólnego z oszczędnościami, do których zmusza się dziś państwa takie, jak Grecja albo Hiszpania.

To co powinna właściwie zrobić według Kaleckiego pogrążona w kryzysie Europa?

Kluczem jest zapewnienie ludziom pracy. Tak było w latach 30. Tak jest i teraz.

Tylko jak to zrobić?

Kalecki nie był dogmatykiem. Nigdy nie twierdził, że zawsze jest jedna uniwersalna droga wyjścia z kryzysu. Nieprzypadkowo jeden z jego najważniejszych tekstów nosi tytuł „Trzy drogi do pełnego zatrudnienia”. Każda z tych dróg ma swoje plusy i minusy.

Jaka jest pierwsza z tych dróg?

Pobudzanie prywatnych inwestycji.

To cały czas się dzieje, np. przykład poprzez obniżanie stóp procentowych i pompowanie pieniędzy w sektor bankowy przez EBC.

Keynes nazywał to popychaniem sznurka. Kalecki w „Trzech drogach...” też kręcił nosem, że jest to mało skuteczny sposób pobudzania koniunktury. Jak nie ma popytu i oczekiwania poprawy są marne, to zmniejszenie kosztu kredytu nie odgrywa tak wielkiej roli. Do tego dochodzi mała skuteczność poprawiania płynności banków celem zachęcenia ich do zwiększenia kredytowania. Nawet jeżeli banki będą miały większą płynność, w warunkach złej koniunktury będą delewarowały, czyli zmniejszały zadłużenie. I nadal pozostaną ostrożne w udzielaniu kredytu. A firmy pozostające w głębokiej niepewności co do tego, jakie są szanse zbytu na ich towary, nie staną się od tego bardziej śmiałe w zaciąganiu pożyczek. Podobnie gospodarstwa domowe. Przecież w sytuacji, gdy pan nie jest pewien, czy nie straci pan za chwilę pracy i co się będzie działo za rok czy dwa, też nie będzie przesadnie skłonny do brania kredytu mieszkaniowego albo konsumpcyjnego.

A kolejne drogi do pełnego zatrudnienia?

Druga droga to wydatki publiczne finansowane z budżetu. Najlepiej infrastrukturalne inwestycje publiczne. W krótkim okresie dają pracę i jeszcze tworzą wartość dodaną na przyszłość. Budując drogę, uzbrajając teren pod przyszłe inwestycje albo park przemysłowy, czyli rozwiązanie propagowane również przez Keynesa. Oczywiście ta droga ma swoje ograniczenia. W jednej z publikacji w latach 50. Kalecki zwraca uwagę, że nie mogą one rosnąć szybciej niż potrzeby infrastrukturalne – to narzędzie stosować należy z głową. W zależności od kraju. Jedne takich inwestycji potrzebują bardzo, a inne mniej. Jest jednak jeszcze drugie ograniczenie dla zakrojonych na szeroką skalę inwestycji państwowych, które w czasach Keynesa i Kaleckiego nie było tak mocno widoczne.

Jakie?

Liberalizacja rynków kapitałowych. W dużej części zachodnich gospodarek znaczna część potrzeb pożyczkowych, tak sektora prywatnego, jak i publicznego, finansowana jest przez podmioty zagraniczne. I dlatego tamtejsi politycy nie mają swobody w wykorzystywaniu instrumentów pobudzania koniunktury poprzez zwiększanie wydatków publicznych. Stali się zakładnikami tych rynków. Sam wzrost zadłużenia nie musi być koniecznie czymś złym lub nagannym. Zwłaszcza kiedy występuje w okresach dekoniunktury, a w czasie boomu jest spłacany. Niebezpiecznie zaczyna być dopiero, gdy finansują go podmioty zagraniczne. Dlatego że bardzo dużą rolę zaczynają odgrywać wtedy rynki finansowe. Nie jest przypadkiem, że Wielka Brytania, która miała większy dług i deficyt w relacji do PKB niż Hiszpania, nie stała się podczas obecnego kryzysu przedmiotem ataku rynków finansowych. Bo miała własną walutę, a na dodatek Bank Anglii zapowiedział finansowanie brytyjskiego długu. A Hiszpania nie miała ani jednego, ani drugiego. Japonia ma 230 proc. długu i się tym nie przejmuje, bo jej papiery dłużne są w rękach Japończyków. A agencje ratingowe mogą sobie o tym kraju pisać co chcą i nie ma to żadnego wpływu na koszty jego obsługi. Ale poza takimi szczególnymi przypadkami rynki finansowe mogą dziś rzucić większość krajów na kolana. To ogranicza możliwości korzystania z tej propozycji Kaleckiego. Ale nie wyklucza.

To co pozostaje?

Jest jeszcze trzecia droga: zmiany struktury podziału dochodu narodowego w kierunku wspierania prywatnej konsumpcji. Ale nie przez to, że obniżamy podatki dla najbogatszych albo przekazujemy środki na ratowanie banków, gdzie na ogół największe wkłady mają ci najlepiej uposażeni. Chodzi raczej o wspieranie tych gospodarstw domowych, które w czasie kryzysu najbardziej doświadczają ubytku dochodów. Tych, które w całości swoje dochody wydają i nie mają zaspokojonych podstawowych potrzeb konsumpcyjnych.

Czy nie temu właśnie powinno służyć państwo socjalne?

Powinno. I dlatego Kalecki by się zapewne przeciwstawiał obcinaniu wydatków socjalnych w czasie kryzysu. Notabene, w pierwszej fazie kryzysu kanclerz Niemiec podniosła wydatki socjalne celem ratowania koniunktury. Dopiero potem zaczęła forsować politykę „fiskalnego zaciskania”. Tymczasem to okazuje się nieskuteczne. Pokazał to choćby niedawny raport, w którym Międzynarodowy Fundusz Walutowy przyznaje, że polityka zaciskania pasa narzucona takim krajom, jak Grecja, nie przynosi oczekiwanych rezultatów.

A podwyżki płac? Zwłaszcza w takim kraju, jak Polska, gdzie koszty pracy należą do najniższych w OECD i od lat rosną w bardzo wolnym tempie.

To już bardziej ryzykowne rozwiązanie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszyscy wokoło naśladują niemiecką politykę polegającą na mrożeniu płac realnych. Jeżeli w takiej sytuacji przeprowadzi się raptowny wzrost płac, może wystąpić znaczna nierównowaga na rachunku bieżącym bilansu płatniczego. Płace powinny rosnąć mniej więcej w takim tempie jak wydajność pracy, aby jednostkowe koszty robocizny pozostawały stałe. Trzeba raczej naciskać na to, by Niemcy, Austria, Holandia przestały prowadzić nowoczesną politykę zubożenia sąsiadów.

Bardzo pan surowy wobec naszych czołowych partnerów handlowych?

Bo tu leży najważniejsze źródło obecnego kryzysu w strefie euro. Zacznę od przykładu, który dość dobrze ilustruje istotę problemu. Rok temu odwiedził Polskę główny ekonomista Deutsche Banku, który mówił, że głównym problemem jego banku są kredyty refinansowe udzielane bankom greckim (hiszpańskim, portugalskim), dla pokrycia ich potrzeb związanych z ich pożyczkami udzielanymi Grekom (Hiszpanom, Portugalczykom) na zakup bmw, volkswagenów i mercedesów. Otóż problem nie leży w kredytach refinansowych, ale w tym, że problemu by nie było, gdyby Grecy (Hiszpanie, Portugalczycy) po prostu nie kupowali tych samochodów. Tylko wtedy odpowiednio mniejsze byłoby zatrudnienie w zakładach BMW, Volkswagena czy Mercedesa. Niemcy przez wiele lat rozwiązywali problem zatrudnienia przez to, że eksportowali bezrobocie do innych krajów. Kluczem do tego sukcesu była właśnie polityka hamowania wzrostu prac. W Niemczech płace wrosły w ciągu ostatniej dekady o 5 proc., a w Grecji czy Hiszpanii o ponad 20 proc. Ale walcząc w taki sposób o zatrudnienie, Niemcy do 2011 r. mieli bardzo mizerny wzrost PKB. Bo hamując wynagrodzenia, sami podcinali swój popyt wewnętrzny.

Wróćmy do Polski. Czego możemy się nauczyć od Kaleckiego?

Warto pamiętać o tym, że handel i inwestycje zagraniczne są ważne, ale nie zastąpią nam rynku wewnętrznego. Sporo pisał też po wojnie o szansach na nieinflacyjne finansowanie wzrostu, robił to na przykładzie krajów Trzeciego Świata. Dowodził, że to nie inwestycje zagraniczne, lecz wzrost produkcji sektorów, które produkują artykuły żywnościowe, ma krytyczne znaczenie dla rozwoju gospodarki, bo pozwala bezpiecznie przenieść ukryte bezrobocie ze wsi do miast i wykorzystać je w rozwoju przemysłu. Do wykorzystania jest także jego teoria opodatkowania kapitału. W artykule z 1938 r. przedstawił konstrukcję podatku, który nie wpływałby na przewidywaną przyszłą rentowność inwestycji, a więc nie wpływał negatywnie na decyzje inwestycyjne, byłby zarazem trudny do ominięcia.

Co z wejściem Polski do strefy euro?

Wydaje mi się, że byłby temu przeciwny. Bo Unia to jest taki system, w którym decyzje inwestycyjne są dalej na szczeblu narodowym, a polityka pieniężna, która powinna być zsynchronizowana z polityką gospodarczą, jest już oddana Frankfurtowi (tam mieści się siedziba EBC – red.). To jeszcze bardziej utrudnia używanie tych wszystkich narzędzi łagodzenia skutków kryzysu, o których mówił Kalecki. Będąc w strefie euro, Polska na własnej skórze doświadczyłaby pewnie tego wszystkiego, co przeżyły kraje południa Europy. Bo my w pierwszej fazie kryzysu mogliśmy się salwować obniżeniem wartości złotego. Oni takiej możliwości nie mieli.

Jeśli spojrzeć na polskie rządy po roku 1989, to czy któryś szedł jedną z dróg zalecanych przez Kaleckiego?

Był taki moment w latach 2009–2010, a więc za czasów pierwszej kadencji Donalda Tuska. Niezależnie od tego, co rząd wtedy mówił, w pierwszej fazie światowego kryzysu prowadził politykę ewidentnej ekspansji fiskalnej. I tej polityce – obok deprecjacji złotego – Polska zawdzięcza przejście przez kryzys w kondycji znacznie lepszej niż reszta kontynentu. To była zarazem polityka absorpcji środków unijnych, ale również rozbudowy infrastruktury w związku z przygotowaniami do piłkarskich mistrzostw Europy.

Ale ten flirt Tuska z kaleckizmem szybko się skończył.

Bo jesteśmy poddani myśleniu niemieckiemu płynącemu z Brukseli. Nie bacząc na to, że kryzys się nie skończył, zaordynowano nam i innym politykę oszczędności. I Polska zdecydowała się w szybkim tempie zbijać deficyt, który z powodu ekspansji fiskalnej wzrósł prawie do 8 proc. Teraz zbijamy go do pułapu 3 proc. A ponieważ odbywa się to w warunkach dekoniunktury, to efektem jest obserwowany obecnie spadek dynamiki wzrostu i rosnące bezrobocie.

Niektórzy twierdzą, że to dobrze. Bo polskie państwo jest zbyt słabe, by sprawnie skoordynować fiskalną ekspansję. I w praktyce wyszłoby z tego tylko marnotrawstwo.

Nie przesadzajmy. Mamy swoje słabości, ale nie jesteśmy państwem upadłym czy do szczętu skorumpowanym. A poza tym trzeba spojrzeć, jaka jest alternatywa. Czekanie, aż kryzys się wyszumi, przynosi olbrzymie koszty społeczne. Widać to na południu Europy. Dalej, mechanizmy, które mają zapewnić wzrost na dalszą metę, muszą być w jakimś momencie zakotwiczone. Teoria neoliberalna nie bardzo pokazuje, gdzie miałby być ten początek i jaki samoczynny mechanizm przebiegu koniunktury miałby do tego prowadzić.

A wcześniej przed kryzysem? Nie było w Polsce myślenia Kaleckim?

Ani trochę. Dominowało myślenie neoliberalne. Uważano, że wszystkie inne teorie się nie sprawdziły. I nic nowego nie mają nam do powiedzenia. Sam w tym uczestniczyłem.

No właśnie. Był pan przecież ministrem finansów w latach 1992–1993. Czemu pan wtedy nie korzystał z lekcji Kaleckiego?

(Chwila milczenia) To temat na osobną rozmowę.