Niewydolne instytucje, złe prawo i schizofreniczne zarządzanie gospodarką przez kolejne rządy, stworzyły kilkumilionową kastę ludzi wykorzystujących politykę do osiągania korzyści
Słyszeliście o sztuce teatralnej zatytułowanej „Pogoń za rentą”? Na pewno nie, bo nikt jej jeszcze nie napisał. A szkoda, bo bohaterów miałaby barwnych.
Jedną z głównych dramatis personae mógłby zapewne być Marian Banaś, prezes Najwyższej Izby Kontroli, a wcześniej szef Krajowej Administracji Skarbowej, oskarżany o machlojki podatkowe. Nie gorzej w głównej roli sprawdziłby się Marek Chrzanowski, były przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego, który miał oferować biznesmenowi Leszkowi Czarneckiemu przychylność w zamian za – bagatela – 40 mln zł. Ale i Jacek Kurski ze swoimi zdolnościami do imponującego skalą drenowania budżetu państwa a conto TVP nieźle by sobie poradził. Nie ograniczajmy się jednak do ludzi związanych z obecną władzą. Nie możemy pominąć byłego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, eksliberała głoszącego potrzebę repolonizacji sektora bankowego; finansistów, którzy wylobbowali sobie w 1999 r. atrakcyjne prowizje od „zarządzania” środkami emerytalnymi w ramach OFE; górników, których niechęć do zmian dorównuje jedynie chęci przyjmowania subsydiów; obrotnych agentów tajnych służb PRL, którzy uwłaszczyli się dzięki transformacji; rozpieszczonego przywilejami środowiska prawniczego oraz tych mediów, które z podlizywania się rządzącym uczyniły model biznesowy.
A to tylko ułamek zdumiewająco długiej listy, dłuższej być może niż sam dramat. W „Pogoni za rentą” grałoby bowiem kilka milionów Polaków: ci, którzy uzyskują nienależne korzyści kosztem reszty społeczeństwa, oraz ci, którzy tworzą sprzyjające temu środowisko. Im słabsze instytucje, im bardziej skomplikowane prawo, im większe zaangażowanie państwa w gospodarkę, tym zjawisko pogoni za rentą silniejsze i tym bardziej szkodliwe. Obecny obóz władzy tylko pogarsza sytuację. Nasze państwo może faktycznie zamienić się wkrótce w – mówiąc Bartłomiejem Sienkiewiczem – w „kamieni kupę”.
Uwłaszczeni na asymetrii
Owszem, za rentą goni każdy z nas i samo w sobie nie jest to nic grzesznego. O ile nie mamy skłonności do autodestrukcji, czyli jeżeli po prostu jesteśmy zdrowi, wolimy zysk od straty – przecież renta to po prostu korzyść, którą czerpiemy z tego, że czegoś używamy. Na przykład głowy. Chcemy mieć więcej niż mniej. Naturalna sprawa. Problem pojawia się w momencie, gdy to więcej uzyskujemy nie dzięki wykorzystaniu tego, co należy do nas, nie dzięki naszej pracy i pomysłowości, lecz za sprawą nieuczciwego wykorzystania polityki.
/>
Wyobraźcie sobie, że staracie się o koncesję telewizyjną, ale z przyczyn prawnych nie możecie jej otrzymać. Wtem, niczym boski posłaniec, pojawia się w progu człowiek proponujący zmianę prawa na waszą korzyść. Odmawiacie mu natychmiast, gdy dowiadujecie się, że jego aureola to złudzenie optyczne, a oferowana usługa ma kosztować 17,5 mln dol. Słowem – że chodzi o łapówkę. Czy jednak każdy na waszym miejscu by odmówił? Można wątpić. Tak przecież zaczęła się słynna afera Rywina. Wspominam o niej nie bez przyczyny. Producent filmowy Lech Rywin – osoba, która w 2002 r. złożyła władzom wydawnictwa Agora ofertę korzystnej dla nich zmiany prawa – był tajnym współpracownikiem służb bezpieczeństwa PRL. To kluczowy fakt w artykule o pogoni za rentą. Wyjaśnia to w pracy „Polityczna pogoń za rentą: peryferyjna czy strukturalna patologia polskiej transformacji?” socjolog prof. Andrzej Zybertowicz. Oto ustrój, który panował w Polsce przed 1989 r., stymulował dwa rodzaje wyścigu: o stanowiska partyjne, które pozwalały oficjalnie i legalnie uwłaszczać się na trudzie ludu pracującego, oraz o stanowiska w tajnych służbach, które pozwalały czerpać korzyści nielegalnie. Jak pisze Zybertowicz, w praktyce służby miały w gospodarce „regulacyjne zastosowanie” i pełniły funkcję „skrytego nadzoru właścicielskiego.” Przemysł za PRL ledwo zipał, ale to, że zipał w ogóle, zawdzięczał właśnie tajnym służbom, które – kontrolując nierozgarniętych dyrektorów – gwarantowały minimum racjonalności ekonomicznej. Miało to z konieczności taki skutek, że ludzie związani ze służbami znali mechanizm działania zachodnich systemów kapitalistycznych, co w połączeniu z wiedzą o tym, jakich towarów brakuje w naszej gospodarce, pozwalało im się bogacić. Wykorzystując swoich ludzi w Centrali Handlu Zagranicznego, mogli importować brakujące towary i rozprowadzać je po wygłodniałym rynku z niewiarygodnie wysoką premią „za ryzyko”. Socjalizm wytwarzał asymetrię informacyjną, która dawała służbom możliwości prywatnego zarobkowania. O ile jednak za PRL agenci dorabiali się cichcem i nielegalnie (chociaż często w porozumieniu z partyjnymi notablami), o tyle przemiany okrągłostołowe otworzyły im drogę do zalegalizowania zysku przez tworzenie firm prywatnych oraz uprzywilejowany udział w prywatyzacji firm przedsiębiorstw. Uformowały się wówczas w polskiej nowej gospodarce zorganizowane grupy interesu (ZORGI) korzystające z wpływów tajnych służb PRL. Ustrój upadł, ale przecież tkankę nowego państwa tworzyli „starzy” ludzie. Służby dysponowały siecią zakulisowych powiązań z decydentami nowego systemu, na których mogły wywierać wpływ (np. stosując słynne haki). I, jak przekonuje Zybertowicz, wywierały go co najmniej przez dwie kolejne dekady po 1989 r. Jego zdaniem tłumaczy to patologie służb skarbowych i nadgorliwych, ale ni w ząb nierozumiejących biznesu prokuratorów, którzy położyli niejedną firmę. A także siłę korporacji zawodowych, z jaką bronią swoich interesów (np. sędziowie). Zybertowicz twierdzi, że tak można też wyjaśniać liczne skandale związane z przetargami publicznymi.
W 2009 r., gdy opublikował wspomniany artykuł, Zybertowicz był przekonany, że zakorzeniona w PRL polityczna pogoń za rentą to dla Polski problem strukturalny i że „podmioty państwowe, które pragną reformy istotnie redukującej skalę pogoni za rentą, muszą być gotowe na uwikłanie się w otwarty konflikt”. Pisał, że „(...) bez wstrząsu dla systemu politycznego nie można uruchomić spójnej, prowzrostowej (...) polityki gospodarczej”. W 2020 r., za rządów PiS, faktycznie mamy wstrząs, ale nie taki, na którym można cokolwiek budować. Dziwi więc, że Zybertowicz, będąc dziś doradcą społecznym prezydenta, pośrednio legitymizuje formację, która w imię rozliczania poprzednich ekip sama otwiera nowe pola dla pogoni za rentą polityczną i tworzy jej może jeszcze trudniejszą do wyplenienia wersję.
Rozpędzona karuzela
Warunki rozwojowe dla politycznej pogoni za rentą stwarza osłabione instytucjonalnie państwo, które zamiast ograniczać działalność, ją poszerza. Tak dzieje się w Polsce. Odrzucono rzekomo skompromitowany „neoliberalizm” i „konsensus waszyngtoński” (deregulacja, prywatyzacja), a ponad rządy prawa wyniesiono rządy „interesu narodowego”. Przyjęto kompromis madziarsko-koreański: Warszawa ma być po trosze drugim Budapesztem, a po trosze drugim Seulem. Upolitycznienie instytucji, takich jak sądy, á la Węgry łączy się dzisiaj z rozrostem państwowego interwencjonizmu á la Seul.
Rząd PiS na rozklekotanych podstawach instytucjonalnych konstruuje więc potężną machinę urzędniczo-polityczno-ekonomiczną. Co zresztą zupełnie nie zaskakuje, bo sam na tym korzysta – w sensie uprawiania prywaty. Weźmy spółki Skarbu Państwa. To najbardziej ostentacyjny przejaw pogoni za rentą. Z jednej strony PiS nie jest tu wyjątkowy – od 1989 r. przyzwyczajano nas, że państwowe firmy służą partiom politycznym do obsadzania ich swoimi Misiewiczami i dzisiaj u nikogo zdziwienia nie budzi to, że Bartosza Czarneckiego (rocznik 1990), syna europosła PiS Ryszarda, zatrudnia się jako doradcę w Polskiej Grupie Zbrojeniowej. Do zeszłego roku wiedza o tym miała jednak charakter wyrywkowy. Dzisiaj jest znacznie dokładniejsza i dopiero teraz możemy uzmysłowić sobie skalę pasożytnictwa, które od lat odbywa się naszym kosztem. W opublikowanej w 2019 r. i dziwnie przemilczanej w mediach pracy „Rent-seeking by politicians in state-owned enterprises” (Polityczna pogoń za rentą w spółkach państwowych) ekonomiści Bartosz Totleben, Katarzyna Szarzec oraz Andreas Kardziejonek zbadali powiązanie pomiędzy cyklem wyborczym a rotacją członków zarządów i rad nadzorczych spółek państwowych. Wzięli pod uwagę okres 2001–2017 i wyniki skonfrontowali z sektorem prywatnym. Okazało się, że częstotliwość wymiany kadry kierowniczej w państwowych firmach jest o 86 proc. wyższa niż w prywatnych! Zachodzi też głównie w okresie okołowyborczym (w dużej mierze odbywa się w ciągu pierwszych 3–9 miesięcy po wyborach) bez względu na to, która partia wygrywa. Tymczasem w prywatnych spółkach cykl wyborczy nie ma znaczenia. Mówimy tu o 25 tys. przypadków wymiany kadry zaledwie w 369 wziętych pod lupę firmach państwowych na przestrzeni 16 lat. Średniorocznie polityczna karuzela obracała się zatem 1,5 tys. razy! Pamiętajmy jednak, że spółek państwowych jest więcej. Rząd mówi o istnieniu 644 takich firm, ale to zależy od przyjętej definicji – niektóre zewnętrzne źródła (np. baza danych Amadeus) kwalifikują do nich nawet 2,5 tys. podmiotów.
Skoro rząd PiS faktycznie nie jest wyjątkowy w tym względzie, to czy jest tylko równie zły jak inni? Nie, bo – po pierwsze – zatrzymał prywatyzację, która z natury ogranicza liczbę dostępnych politykom synekur; po drugie – zaczął przejmować duże podmioty z rynku prywatnego (od banków po firmy energetyczne), czyli zwiększać liczbę synekur. Nawiasem mówiąc, fakt posiadania przez rząd spółek o dużych budżetach marketingowych daje mu silne narzędzie wpływu na rynek medialny w Polsce: może wspierać zleceniami reklamowymi te tytuły, które są mu przychylne. Upolitycznione rady nadzorcze nie zakwestionują wykupu reklamy, jeśli przyczyni sią ona do zwycięstwa preferowanego kandydata w wyborach na burmistrza czy posła. Zjawisko renty politycznej degeneruje w ten sposób demokrację, czyniąc z niej ustrój fasadowy.
Choć przywykliśmy do przejmowania spółek Skarbu Państwa przez polityków, wciąż, na szczęście, uważamy to za coś nagannego. Zwłaszcza że odbywa się to często na granicy prawa i tworzy sytuacje korupcjogenne. Nasz rząd przyjął jednak politykę, zgodnie z którą takie praktyki jak korupcja i prywata uznaje się implicite za cenę postępu. Tak właśnie są one postrzegane w modelu azjatyckim wychwalanym przez polityków PiS. Jak pisze wielki zwolennik tego modelu Ha-Joon Chang w „Złych samarytanach”, „jeśli minister efektywniej wykorzysta pieniądze z łapówki niż kapitalista, to korupcja może wręcz pomóc wzrostowi gospodarczemu”, a „gdy spojrzymy na historię, okaże się, że wielu urzędników i polityków było roztropnymi inwestorami, podczas gdy wielu kapitalistów roztrwoniło swoje majątki”. Premier Morawiecki także wierzy, że urzędnicy państwowi mogą być roztropnymi inwestorami, ale o konstruktywnej roli korupcji w budowie powszechnego dobrobytu nie mówił jeszcze nic – może to taka mądrość etapu, żeby nie wyciągać od razu wszystkich kart na stół?
Kompromis ponad zyski
Polityczna prywata w spółkach Skarbu Państwa szkodzi Polsce bardziej, niż może się wydawać. Skoro o kadrach decyduje polityka, a nie rynek, z założenia nie są to kadry rynkowo najskuteczniejsze. I nie chodzi tu tylko o kompetencje. Nawet jeśli dany menedżer jest formalnie kompetentny, to z samego faktu, że godzi się na pracę w firmie w oczywisty sposób podatnej na presję polityczną (dzisiaj telefon z Nowogrodzkiej z zaproszeniem na kawę), wynika, że nie stawia na pierwszym miejscu jej rozwoju i zysków. Że w razie czego pójdzie na kompromis z innymi, niebiznesowymi celami i np. bez dąsów kupi od rządu inną spółkę Skarbu Państwa, żeby pomóc mu sfinansować obietnice wyborcze. Coś takiego zamierza zrobić Orlen, planując nabycie państwowej Energi. W ten sposob rząd zainkasuje za sprzedane udziały 1,5 mld zł. Nie dziwi więc, że – bez względu na to, co mówią Ha-Joon Chang, Mateusz Morawiecki czy Justin Lin (chiński teoretyk „nowoczesnego” interwencjonizmu) – spółki państwowe są zazwyczaj po prostu mniej efektywne niż te prywatne. Ktoś nie wierzy? Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował w zeszłym roku potężną analizę firm państwowych z Europy Środkowej, Wschodniej i Południowo-Wschodniej oraz ich wyników finansowych w latach 2014–2016. Porównano m.in. generowany przez nie zysk w przeliczeniu na pracownika z sektorem prywatnym. To istotne, bo podmioty państwowe zatrudniają proporcjonalnie więcej osób i wypłacają wyższe pensje niż firmy prywatne. Wypadałoby więc, by miało to jakieś uzasadnienie. Otóż jedynie w Estonii spółki państwowe są średnio bardziej zyskowne niż prywatne. W przypadku polskich państwówek tylko ok. 18 proc. osiąga rezultaty lepsze niż ich prywatne odpowiedniki, a wypłacają swoim pracownikom o ok. 20 proc. wyższe pensje. Również ogólny zwrot na kapitale firmy państwowe mają zwykle niższy (i to znacznie) niż te prywatne – osiągają jedynie niewiele ponad 20 proc. mediany sektora prywatnego. To wszystko nie oznacza, że nie istnieją wyjątkowo zyskowne firmy państwowe – istnieją. Jednak zawdzięczają to najczęściej temu, że mają przywileje monopolistyczne, chwilowo nie interesują się nimi politycy, otrzymują preferencyjne pożyczki od państwowych banków, łatwiej im o giełdowy kapitał, gdyż inwestorzy mają nadzieję, że w razie bankructwa „kapitan Państwo” je uratuje.
W polskiej gospodarce spółki SP należą do największych podmiotów pod względem przychodów i wycen giełdowych, zatrudniają także co ósmego pracującego obywatela. Są jak niezmierzona otchłań zdolna wessać wszelkie zasoby z gospodarki bardziej produktywnej. Osłabiają po prostu dynamikę wzrostu PKB. Dzisiaj wskaźnik ten rośnie w tempie 4 proc. rocznie, ale możliwe, że bez nich rósłby szybciej. To prawda, że politycy potrafią sformułować wiele wiarygodnie brzmiących i pozaekonomicznych powodów, dla których prywatyzacja byłaby błędem. Mówi się najczęściej o sektorach strategicznych, których państwo musi pilnować, albo o prestiżu, który musi posiadać. Niektóre z tych racji mogą mieć więcej sensu, inne mniej, ale ten artykuł nie jest o tym. Jest on o żabie, którą musimy przełykać, bo uwierzyliśmy politycznej retoryce nawet tam, gdzie ma ona posmak absurdu. Ta żaba to spowolnione bogacenie się zwykłych ludzi i rosnąca kasta partyjnych pasożytów z ustami pełnymi frazesów.
Jednak wbrew mylącej nazwie polityczną pogoń za rentą uprawiać mogą nie tylko politycy i zakolegowani z nimi przedsiębiorcy.
Renta dla dziennikarzy
W wyścigu po rentę biorą udział setki tysięcy, jeśli nie miliony z nas. Przeciągamy na swoją stronę linę państwowych przepisów i pieniędzy publicznych, dobrze wiedząc, że wskutek tego ktoś inny straci. Weźmy górników. Ich branża między 1990 r. a 2016 r. otrzymała z budżetu państwa ok. 230 mld zł. Każdy Polak rocznie płacił na nią tysiąc złotych, bo rząd nie był w stanie w sposób cywilizowany zająć się nierentownymi kopalniami, a przyzwyczajeni do szczególnego statusu społecznego górnicy nie chcieli z niego rezygnować. Problem pozostaje nierozwiązany do dzisiaj i za każdym razem, gdy polityk idzie na rękę górniczym związkom zawodowym, szkodzi ogółowi.
A „rolnicy”? Oni też ganiają za rentą polityczną aż się kurzy, bo taką możliwość daje im Unia Europejska w ramach wspólnej polityki rolnej (WPR). Jasne, zdrowa wiejska żywność bez GMO to coś, o czym każdy marzy, ale WPR tworzy olbrzymią pokusę nadużycia, subsydiując także gospodarstwa niemające charakteru produkcyjnego. Pamiętacie, gdy wszyscy kpili z Greków, którzy za unijną kasę tworzyli fikcyjne plantacje? Niektórzy z nas idą ich śladem. Doktor hab. Katarzyna Brodzińska z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego pisze w artykule „Renta polityczna ziemi w aspekcie dóbr publicznych” z 2015 r., że na bazie obserwacji z województwa warmińsko-mazurskiego można szacować, że ok. 30 proc. gospodarstw rolnośrodowiskowych pobierających dotacje traktuje je jako główne, a wręcz jedyne źródło dochodu. „Co trzeci beneficjent programu rolnośrodowiskowego nie jest zainteresowany produkcją rolną. Ziemia traktowana jest jako dobra lokata kapitału, a subwencje jako odsetki od zainwestowanych środków. Najczęściej gospodarstwa te nie posiadają siedliska oraz nie utrzymują zwierząt gospodarskich. Ich właścicielami są stosunkowo młodzi i dobrze wykształceni ludzie, często niemający wcześniej kontaktu z rolnictwem“ – podsumowuje badaczka. A wy już wiecie, dlaczego słowo „rolnicy” opatrzyłem cudzysłowem. Argument, że przecież środki przejęte w ramach WPR przez naszych rodzimych rentierów politycznych pochodzą z zagranicy, więc problemu nie ma, można tylko wyśmiać. Nie tylko ze względu na ujawniającą się w nim moralność Kalego, ale i niezrozumienie, że zgoda na istnienie WPR w obecnej formie to zgoda na utrwalanie w Polakach złych nawyków.
Wymienianie grup społecznych uganiających się za rentą polityczną moglibyśmy kontynuować aż do momentu, w którym musiałbym wspomnieć o sobie i swoim środowisku – tj. o dziennikarzach. Korzystamy z opcji odpisania 50 proc. od przychodu w ramach kosztu uzyskania. Na tle innych grup zawodowych jesteśmy więc uprzywielejowani i za każdym razem, gdy ktoś chce to zmienić, protestujemy. Sęk w tym, że system, w którym żyjemy, w pewnym sensie po prostu zmusza nas, podobnie jak górników, rolników, urzędników i innych, do politycznej pogoni za rentą. Zmusza? Tak, ponieważ gdybyśmy z niej zrezygnowali, ktoś inny miałby się lepiej, a my mielibyśmy się gorzej. Tymczasem, jak już ustaliliśmy, dążenie do poniesienia straty byłoby objawem choroby psychicznej (chociaż może w tym akurat kontekście miałoby także posmak romantycznego idealizmu). Czy da się wobec tego system zreformować, a jeśli tak, to w jaki sposób?
Po pierwsze, poprzez zmniejszenie fiskalizmu. Transfer zasobów z sektora prywatnego do publicznego to przenoszenie ich ze świata gry o sumie dodatniej (wszyscy zyskują) do świata gry o sumie zerowej (zyskują politycznie silniejsi). Po drugie, poprzez ograniczenie kompetencji rządu. Większość decyzji politycznych – w odróżnieniu od większości decyzji prywatnych – dotyczy nas wszystkich. Jeśli któraś jest szkodliwa, szkodzi dużej grupie ludzi. Te dwa kroki zmniejszą liczbę okazji do pogoni za rentą, ale ich nie wyeliminują – nie zanosi się przecież na realizację w pełni liberalnego modelu państwa jako nocnego stróża.
Bądźmy więc realistami. Stosujmy strategię małych kroków. Pamiętajmy przy tym, że aby ograniczyć polityczne rentierstwo w obecnych warunkach, konieczny jest odwrót od „pragmatyzmu”. Dominuje on zarówno w PiS, jak i w innych formacjach; jest w praktyce uzasadnieniem dla każdego, nawet najgłupszego i najpodlejszego działania. Politykę trzeba ponownie oprzeć na zasadach. Ekonomiści i politolodzy opracowali pełno sensownych pomysłów na antyrentierską reformę instytucji, co do których zgodziłby się niemal każdy bez względu na polityczną afiliację.
Częstotliwość wymiany kadry kierowniczej w państwowych firmach jest o 86 proc. wyższa niż w prywatnych. Zachodzi też głównie w okresie okołowyborczym bez względu na to, która partia wygrywa. Mówimy tu o 25 tys. przypadków wymiany kadry zaledwie w 369 przebadanych spółkach państwowych na przestrzeni 16 lat. Średniorocznie polityczna karuzela obracała się zatem 1,5 tys. razy!