Gospodarkę mamy rozpędzoną. Znakomicie. Tylko co się stanie, gdy okaże się, że lecimy na oparach?
Na pierwszy rzut oka nie ma się do czego przyczepić. Rok 2017 i pierwsze miesiące 2018 były dla gospodarki naprawdę niezłe. W I kw. tempo wzrostu polskiego PKB było wysokie i przekroczyło 5 proc. Konsumpcja? Ma się świetnie i według danych Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) urosła o 4,8 proc. Inwestycje? Za sprawą publicznych projektów odbiły po złym 2016 r. i nie najlepszym 2017. Między styczniem a marcem br. było ich o 8,1 proc. więcej w stosunku do ub.r. Czyli jest się czym chwalić.
W cieniu tego sukcesu czają się jednak zagrożenia. Największe to „brak rąk do pracy”. Być może trudno w to uwierzyć, biorąc pod uwagę, że przez ostatnie 30 lat raczej narzekaliśmy na bezrobocie. Niemniej tak właśnie jest: za chwilę nie będzie komu pracować na polski cud gospodarczy. W normalnych warunkach nie powinno nas to niepokoić, bo firmy niedobór rąk do pracy uzupełniają inwestycjami w wydajność, czyli przede wszystkim w park maszynowy. I tu niespodzianka, bo polski biznes niechętnie inwestuje na tym polu.
Gdy zabraknie rąk do pracy (ludzi i/lub maszyn), polska gospodarka będzie musiała zmierzyć się z wyzwaniem, przed którym jeszcze nie stała. A to niejedyne czarne chmury na horyzoncie.
Mało nas, mało nas, do czynienia Polski wielką
Brak rąk do pracy fachowo nazywa się „spadkiem podaży pracy” i napomni o nim dzisiaj każdy szanujący się analityk. Wynika z tego mniej więcej tyle, że firmy może i chciałyby więcej produkować – dzięki czemu polska gospodarka nadal rosłaby w siłę – ale nie bardzo mają kogo zatrudnić do tej produkcji. Widać to bardzo dobrze w danych o popycie na pracę. Według GUS w końcu I kwartału liczba wakatów w przedsiębiorstwach zatrudniających co najmniej jedną osobę wynosiła 152,4 tys. i była wyższa niż w ostatnich miesiącach 2017 r. o prawie 30 proc. W porównaniu z analogicznym okresem ub.r. wzrost liczby nieobsadzonych miejsc pracy wynosił 28,3 proc.
Przedsiębiorcy już wskazują to jako potencjalnie jedną z największych barier dla rozwoju – co wiemy m.in. z raportów Narodowego Banku Polskiego (NBP). NBP co kwartał prowadzi badanie koniunktury, w ramach którego pada m.in. pytanie o to, co zdaniem przedsiębiorców mogłoby negatywnie wpłynąć na kondycję ekonomiczną ich firm. W najnowszym badaniu – z lipca b.r. – niedobory kadr wskazywano na drugim miejscu. Taką odpowiedź wybrało prawie 8,6 proc. ankietowanych przez bank centralny firm. Więcej wskazań miały tylko niejasne i często zmieniające się przepisy (9,2 proc. odpowiedzi).
8,6 proc. może nie poraża – jest też dalekie od historycznego maksimum 14 proc. z 2008 r. – ale trzeba na to spojrzeć z perspektywy utraconych szans. Każdy młotek, konserwa czy aplikacja mniej to stracone punkty wzrostu gospodarczego, a przecież Polska – czy nam się to podoba, czy nie – wciąż goni sąsiadów, a nie na odwrót.
Firmy skarżą się na brak rąk do pracy już teraz, a będzie jeszcze gorzej, bo potencjał polskiej gospodarki niedługo zacznie uszczuplać demografia. Zgodnie z prognozami Eurostatu do 2060 r. populacja Polski ma zmniejszyć się o 13,5 proc. i wynieść 32,8 mln (teraz jest 38,4 mln). W Polsce wciąż rodzi się za mało dzieci – w 2016 r. wskaźnik dzietności wyniósł ledwie 1,39. W I półroczu urodziło się 194 tys. dzieci. To o ponad 6 tys. mniej niż w tym samym okresie zeszłego roku. To oznacza, że w całym 2018 r. liczba urodzin może nie przekroczyć 400 tys. – o 180 tys. za mało, jeśli na poważnie myślimy o odwróceniu niekorzystnych tendencji.
Gdzieście się pochowali po tych wiochach
Niektórym czytelnikom być może zaświta w głowie myśl: niby nie ma komu robić, a specjaliści od dawna powtarzają, że w Polsce wciąż jest duży zapas siły roboczej. Problem w tym, że nie każdy zapas można wykorzystać.
Nad Wisłą mamy bardzo dużą liczbę osób biernych zawodowo (tzn. w wieku powyżej 15 lat i nieposzukujących pracy; w tym rozumieniu bezrobotni są osobami aktywnymi zawodowo). W I kwartale tego roku było ich 13,4 mln. Współczynniki aktywności zawodowej także mamy dość niskie, w przypadku kobiet to ledwie 46 proc. (czyli pracuje mniej niż połowa pań w wieku produkcyjnym; w Szwecji ten wskaźnik wynosi 72 proc.).
Teoretycznie można zakładać, że to zasób, z którego można czerpać. Pojawia się jednak kilka poważnych pytań. Pierwsze: czy ci ludzie są gotowi, by wrócić na rynek pracy. Michał Rot, ekonomista banku PKO BP, mówi, że może być problem z dopasowaniem do bieżących potrzeb firm.
– To niedopasowanie może być przeszkodą w podjęciu pracy. To jest zresztą o wiele szerszy problem, na przykład edukacji i systemu szkoleń, na ile on jest elastyczny w dostosowywaniu się do potrzeb rynku – mówi ekspert.
Rzeczywiście, jeśli przyjrzeć się biernym zawodowo, dzieląc ich na grupy ze względu na wykształcenie, okazuje się, że bardzo dużo wśród nich osób z wykształceniem gimnazjalnym, podstawowym i niepełnym podstawowym. W I kwartale było ich ponad 4,6 mln. Na drugim miejscu są absolwenci zawodówek: 3,2 mln. Drugie spostrzeżenie – spośród tych 13,4 mln 6 mln to osoby w wieku poprodukcyjnym, czyli mające 65 i więcej lat. Niemała grupa – ponad 2,2 mln – to też ludzie w wieku średnim (45–64 lata). A perspektywa nabycia uprawnień emerytalnych w połączeniu z niskimi kwalifikacjami skutecznie wypycha z rynku pracy.
Część z tych ludzi można byłoby przeszkolić, ale w praktyce rzadko sięgają oni po taką formę aktywizacji zawodowej. Według danych Ministerstwa Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej (MRPiPS) w ub.r. zaledwie 4,2 proc. bezrobotnych z tej grupy podjęło takie szkolenie. W danych resortu widać jeszcze jedną zależność: im niższe wykształcenie bezrobotnego, tym większa bierność w zdobywaniu nowych umiejętności. Spośród bezrobotnych z wyższym wykształceniem douczało się prawie 6 proc., w grupie z wykształceniem średnim – ponad 6 proc. Dla porównania wśród bezrobotnych po zawodówkach szkoliło się jedynie 3,4 proc., z grupy z wykształceniem gimnazjalnym i niższym – zaledwie 2,4 proc.
Inny potencjalny zasób to imigracja. Na razie ten mechanizm działa dość skutecznie: do Polski wciąż przyjeżdżają imigranci ze Wschodu, głównie z Ukrainy. – W Polsce doszłoby do naprawdę dramatycznej sytuacji, gdybyśmy nie importowali pracowników z Ukrainy. Gdyby nagle wszyscy zniknęli, nie miałby kto pracować w budowlance, usługach i sektorze rolnym. Pamiętajmy jednak, że nie jesteśmy jedynym krajem, który sięga po ten rezerwuar siły roboczej. Ukraińców można spotkać w całej Europie Środkowej – mówi dr Piotr Maszczyk ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Pierwsze symptomy wyczerpywania się tej imigracyjnej rezerwy już zresztą widać. Wystarczy spojrzeć na dane Straży Granicznej o liczbie odpraw na polskiej granicy obywateli Ukrainy. W pierwszym półroczu wyniosła ona 4,7 mln. To o około 300 tys. mniej niż w tym samym okresie ubiegłego roku.
Drugi dowód, pośredni, to statystyki NBP o zarobkach cudzoziemców pracujących w Polsce krócej niż rok. W I kwartale mieliśmy nieznaczny spadek takich zarobków, wyniosły one 5,4 mld zł wobec 5,6 mld zł kwartał wcześniej. Co może oznaczać, że nowi imigranci przestali napływać na polski rynek pracy, a ci, którzy tu przyjechali wcześniej, osiadają na dłużej i wypadają z tej statystyki. To prawdopodobne, bo rosną transfery za granicę od imigrantów długoterminowych, mieszkających w kraju dłużej niż rok. I w I kw. było to rekordowo dużo, prawie 380 mln zł wobec 282 mln zł na koniec 2017 r.
Panie, po co mnie te maszyny?
Brak (ludzkich) rąk do pracy nie byłby może takim problemem, gdyby nie fakt, że nie zastępują je „sztuczne”. Jak mówi Marcin Mrowiec, główny ekonomista banku Pekao SA, to niebezpieczne połączenie: z jednej strony kurczące się zasoby pracy, z drugiej brak inwestycji w kapitał, który mógłby tę pracę zastąpić.
– To, co zostało wpisane do planu Morawieckiego – a więc uzyskanie stopy inwestycji na poziomie 25 proc. – nie tylko nie jest realizowane, mamy ruch w przeciwnym kierunku. Bo stopa inwestycji jest najniższa od wielu lat. Skoro się zmniejszają zasoby pracy, a nie inwestujemy w kapitał, to powstaje pytanie, skąd ma się u nas brać wzrost gospodarczy. On na razie jedzie na konsumpcji, ale to może się szybko skończyć, gdyby się coś złego wydarzyło na świecie – mówi Mrowiec.
NBP we wspomnianym już raporcie konstatuje, że inwestycje ruszyły, ale głównie za sprawą sektora publicznego. Jeśli jednak idzie o zastępowanie ludzkich rąk automatami, to jest już bardzo krucho – nakłady na maszyny i urządzenia w przedsiębiorstwach wzrosły w porównaniu do I kw. ub.r. zaledwie o 2 proc. I to w sytuacji, kiedy swój park maszynowy ocenia jako „nowoczesny, na poziomie światowym” zaledwie 16,4 proc. firm. Największa grupa uważa, że jest nowoczesny, ale na poziomie krajowym (42,1 proc.), ale aż 38,9 proc. przyznaje, że nie jest nowoczesny – ale sprawny technicznie.
Co więcej, bank centralny pyta przedsiębiorców wprost o to, czy korzystają z rozwiązań zastępujących pracę człowieka. I niestety, odpowiedzi nie wyglądają różowo: tylko 17,7 proc. ankietowanych deklaruje, że robi to na dużą skalę. Aż 51,7 proc. twierdzi, że to pytanie w ogóle ich nie dotyczy, bo w ich działalności niezbędna jest praca człowieka. Na marginesie warto dodać, że firm, które planują inwestycje, jest 0,8 pkt proc. mniej niż w I kw. ub.r. (22,7 proc.).
Jak mówi dr Maszczyk, przedsiębiorcy są ostrożni: dopóki mogli zwiększać produkcję, sięgając po dodatkową siłę roboczą, robili to, czy to zwiększając zatrudnienie, czy też wprowadzając w swoich zakładach nadgodziny. Dodatkowa zaleta tego rozwiązania jest taka, że łatwo ten proces regulować, czyli zwolnić ludzi lub zrezygnować z nadgodzin. – A inwestycja w park maszynowy zawsze niesie ze sobą ryzyko tego, że poniesione, niebagatelne zazwyczaj koszty się nie zwrócą – mówi ekonomista.
Co więc wstrzymuje polskie firmy przed inwestycjami? Przede wszystkim charakter rodzimej produkcji. Bo chociaż z zazdrością patrzymy na takie kraje jak Korea Południowa, to niewiele robimy, aby je dogonić: według GUS zaledwie 8 proc. polskiego eksportu stanowią produkty wysokich technologii. Im mniej skomplikowany produkt, tym mniejsza zachęta do tego, żeby inwestować w skomplikowane maszyny.
Doktor Maszczyk jest przekonany, że przed polskimi firmami wciąż są perspektywy na zdobycie nowych rynków zbytu – nawet branża spożywcza mogłaby się bardziej rozepchać na zagranicznych półkach. Problemem jednak jest, jak wskazuje wykładowca SGH, to, co ekonomiści nazywają głębokimi instytucjami, czyli przede wszystkim wartości i przekonania podzielane przez większość społeczeństwa. W kontekście opisywanego problemu najważniejszym czynnikiem ograniczającym tempo ewentualnej ekspansji jest bardzo niski wskaźnik zaufania, zarówno do instytucji (rząd, system wymiaru sprawiedliwości), jak i do innych ludzi.
– Jeśli biznes ma rosnąć, to właściciel w którymś momencie musi się podzielić władzą z innymi. A w Polsce wciąż mamy z tym problem. Co więcej, jeśli ktoś całe życie pływa w kałuży, to może się bać wpłynąć do stawu, bo tam są znacznie większe ryby i mogą go zjeść. Poza tym, jak myśli się o globalnej ekspansji, to potrzebni są wysoko wykwalifikowani pracownicy. A tacy nie przyjdą do firmy zarządzanej w folwarczny sposób, z czym niestety wciąż bardzo często mamy do czynienia – mówi Maszczyk.
Małe nie zawsze jest piękne
Przed polską gospodarką jeszcze jedna pułapka, którą – być może nieświadomie – zastawia sam rząd. To deklaracje składane przez polityków o dopieszczaniu małych przedsiębiorców.
Pierwsza to mały ZUS. Przedsiębiorcy o niskich przychodach, nieprzekraczających miesięcznie 5250 zł, w 2018 r. zyskają prawo do proporcjonalnego naliczania składek na ubezpieczenie społeczne, które będą dużo mniejsze od obecnej zryczałtowanej stawki (ok. 1200 zł). Z rozwiązania może skorzystać – według rządu – około 200 tys. podmiotów.
Drugi pomysł to radykalne obniżenie stawki CIT dla firm z obrotem rocznym nie większym niż 1,2 mln euro. Według zapowiedzi premiera Mateusza Morawieckiego CIT miałby spaść do 9 proc. z obecnych 15 proc. Skorzystać z tego może kolejne 390 tys. firm.
Niby nie ma w tym nic złego, ale mały ZUS czy bardzo niski podatek CIT dla najmniejszych firm mogą mieć bardzo przykry skutek uboczny: przedsiębiorcom nie będzie się opłacało rozwijać, bo po przekroczeniu wyznaczonych progów przychodów od razu będą dostawać po uszach od fiskusa. Albo wyższym ryczałtowym ZUS, albo większym podatkiem dochodowym.
Wbrew pozorom dla perspektyw gospodarczego rozwoju ma to bardzo duże znaczenie. Tak, to prawda, że małe firmy wypracowują dużą część PKB, blisko połowę. Ale to żadna sztuka przy takiej rzeszy podmiotów. Można to rozumowanie zresztą odwrócić. Forum Obywatelskiego Rozwoju (FOR) przedstawiło przed kilkoma dniami raport, z którego wynika, że 5,6 mln osób zatrudnionych głównie w korporacjach wypracowuje tyle PKB, co 10 mln z mikroprzedsiębiorstw, rolnictwa, szarej strefy, sektora publicznego.
– Nie jestem pewien, czy to właśnie małe firmy mogą nam zapewnić innowacyjną, nowoczesną gospodarkę. To nie jest sektor, który jest jakoś szczególnie innowacyjny. Raczej należałoby zachęcać przedsiębiorców do rozwoju, czyli promować i wspierać te duże. A nie otaczać szczególną opieką tych najmniejszych i konserwować w ten sposób obecny układ – mów Piotr Bielski, ekonomista banku BZ WBK.
O tym, jak słabo wyglądają na przykład inwestycje w małych firmach, traktuje m.in. raport sporządzony na zlecenie tego banku przez Politykę Insight. Think tank przeanalizował dane z lat 2006–2013. Wynika z nich choćby to, że wkład inwestycji do tempa wzrostu wyniósł w przypadku małych firm 1,4 pkt. proc. wobec 2,3 dla całego sektora przedsiębiorstw.
– To rezultat niższych potrzeb inwestycyjnych, zwłaszcza w firmach usługowych, częstych trudności z dostępem do finansowania, jak również niskiej skłonności do zwiększania skali działalności i wysokiej awersji do podejmowania ryzykownych, długoterminowych projektów inwestycyjnych – piszą autorzy raportu.
Według danych GUS za 2016 r. (te za 2017 będą opublikowane dopiero w grudniu 2018 r.) z wydatków inwestycyjnych ogółu przedsiębiorstw małe i średnie firmy odpowiadają za niecałe 43 proc. Przy czym jest ich nieporównywalnie więcej niż firm dużych. Licząc z mikroprzedsiębiorstwami, to ponad 2 mln podmiotów, podczas gdy największych firm jest 3,5 tys. Ale to te największe ponoszą 56,2 proc. nakładów inwestycyjnych. Jeszcze lepiej widać tę dysproporcję w przeliczeniu wydatków inwestycyjnych na jedno zatrudnienie. U największych to prawie 30 mln zł. U reszty ledwie 41 tys. zł.
„Dej, mam małom gospodarkę”
Zastanawiając się nad perspektywami dla wzrostu gospodarczego, nie należy również zapominać o tym, że wpływ na nie ma również otoczenie naszego kraju. A to, z różnych względów, staje się dla nas mniej sprzyjające.
Po pierwsze, kurczy się strumień unijnych pieniędzy. W przyszłej perspektywie finansowej na lata 2021–2027 Polska – zgodnie z obecnymi założeniami – ma otrzymać 64,4 mld euro. To o jedną piątą mniej niż obecnie (82,5 mld w latach 2014–2020). Co więcej, chociaż pieniędzy wciąż będzie dużo, to mają być wydatkowane w inny sposób – mniejsze więc mają być nakłady na politykę spójności, za które dotychczas budowaliśmy np. drogi. A ponieważ politykę rozwojową państwa powinno się planować w długim horyzoncie czasowym, to nie zapominajmy, że w kolejnym budżecie na lata 2028–2034 pewnie będzie ich jeszcze mniej.
Wpływu środków unijnych na polską gospodarkę nie sposób przecenić. To one pozwoliły przejść nam suchą stopą przez globalny kryzys finansowy, w efekcie czego w 2010 r. ówczesny premier Donald Tusk mógł ogłosić Polskę zieloną wyspą. Były też kluczowe dla gwałtownego podniesienia PKB na głowę mieszkańca bliżej średniej unijnej przez ostatnie półtora dekady. Mniejszy strumień jest po części efektem wypełnienia przez nie tego zadania.
/>
Nie należy również zapominać o tym, że Polsce jest dobrze wtedy, gdy wiedzie się naszym sąsiadom. Kołem zamachowym rodzimej gospodarki przez ostatnie lata był eksport, który od zakończenia globalnego kryzysu w 2009 r. nieustannie rośnie. Wiele jednak wskazuje na to, że czas dobrej koniunktury na świecie się kończy.
Po pierwsze dlatego, że gospodarka rozwija się w sposób cykliczny, a wiec po każdym okresie wzrostu musi nastąpić wyhamowanie (otwarta pozostaje kwestia, jak silne). A takie np. Stany Zjednoczone cieszą się obecnie drugim co do długości okresem wzrostu gospodarczego od 1955 r. Kiedyś musi się skończyć, a kiedy hamuje Ameryka, spowalnia też Europa. Polska również, co pokazuje historia. Kiedy w USA na początku milenium wpadły w recesję, dynamika PKB nad Wisłą wyhamowała w 2001 r. do 1,24 proc. (rok wcześniej: 4,56 proc.). Tak źle nie było po wybuchu globalnego kryzysu finansowego, ale w końcu i do nas dotarły jego echa, głównie na skutek wstrząsów w strefie euro: w 2012 i 2013 r. spadliśmy poniżej 2 proc. Firmy, przeczuwając załamanie koniunktury, tym bardziej odkładają inwestycje na później.
Jak dodaje Piotr Bielski, konsekwencja braku inwestycji będzie prosta: spowolnienie wzrostu gospodarczego do tempa wzrostu potencjalnego, czyli ok. 3 proc. – Rząd próbuje podejmować jakieś działania, pomysłem jest np. wielka strefa ekonomiczna na terenie całego kraju – ale skuteczność tych działań na razie jest mała. Firmom poza bezpośrednią kontrolą państwa nie da się niczego zadekretować, one kierują się raczej swoimi wewnętrznymi kalkulacjami, rachunkiem ekonomicznym i obawami. No i one się wstrzymują z inwestycjami. Bo bardziej dominuje obawa, że ten najlepszy moment cyklu koniunktury już był – mówi Bielski.