Teresa Czerwińska na czele MF musi nauczyć się mówić „nie”. Wykształcenie jej w tym pomoże, a pozycję polityczną jeszcze zdąży zbudować.
Magazyn DGP 19.01.2018 / Dziennik Gazeta Prawna
Gdy pod koniec grudnia spotkałem współpracownika Mateusza Morawieckiego, spytałem go, czego mu życzyć w nowym roku. – Żebym nie został ministrem finansów, czyli wszystkiego najlepszego – odpowiedział. Bycie skarbnikiem rządu nie jest pożądaną posadą, bo trudno w tej roli zyskać sympatię społeczeństwa, uznanie przedsiębiorców, kolegów z rządu czy samego szefa. Przecież ulubione słowa każdego ministra finansów to: „nie”, „nie ma”, „na pewno nie w tym roku”, a w najlepszym przypadku – „wrócimy do tego w kolejnym kwartale”.
Teresa Czerwińska, nowa gospodarz gmachu przy ul. Świętokrzyskiej w Warszawie, z pewnością nie będzie miała łatwej pracy, choć czasy dla ministra finansów są wymarzone. Ale musi pamiętać, że gdy po wyborach kształtuje się skład rządu lub w trakcie kadencji gabinet musi zostać „przewietrzony”, uwaga opinii publicznej skupia się na dwóch osobach: premiera i ministra finansów.
Bo obowiązuje zasada sformułowana za czasów koalicji PO-PSL: „Żeby ktoś zauważył rekonstrukcję, musi polecieć minister finansów. Zwłaszcza jeśli nie może polecieć premier”.
A jednak ekonomista
Publicysta „Polityki” Rafał Woś od lat z uporem zżyma się, że od czasu przejścia od gospodarki centralnie planowanej do wolnorynkowej pokutuje u nas dogmat, że minister finansów musi być ekonomistą. Gdy popatrzymy na panteon, chociaż to może zbyt mocne słowo, strażników naszego budżetu, to trend jest silny i tylko na chwilę przełamało go obsadzenie w tej roli prawnika Pawła Szałamachy czy menedżera Mateusza Morawieckiego. Teresa Czerwińska będąca doktor habilitowaną nauk ekonomicznych to powrót do – jak powiedziałby Woś – neoliberalnego status quo.
A jak jest w Europie? U naszych sąsiadów za Odrą pełniącym obowiązki ministra finansów jest prawnik Peter Altmaier. Jego poprzednik Wolfgang Schäuble, także prawnik, utrzymał się na stanowisku aż osiem lat. Przed nim rolę te pełnił ekonomista Peer Steinbrück, jednak był wyjątkiem potwierdzającym w Niemczech regułę, że szefem resortu finansów może być zawodowy polityk, filozof, fizyk czy prawnik. Wcześniej minister ekonomista zdarzył się Niemcom na przełomie lat 70. i 80.
Przejdźmy do Francji – tu publiczną kasą od lat rządzą zawodowi politycy, a jeśli szukać u nich dyplomu, to jest on głównie z prawa.
Reguły nie ma też w innych państwach Wspólnoty. W strefie euro absolwenci ekonomii są wiodącą grupą wśród ministrów finansów, ale Estończycy postawili na tym stanowisku sportowca. Toomas Toniste brał udział w igrzyskach czterokrotnie, i to z sukcesami – jeszcze w barwach ZSRR wywalczył srebro, a po upadku ZSRR brąz w żeglarstwie. Na Łotwie publicznymi pieniędzmi zarządza arcymistrzyni szachowa Dana Reizniece-Ozola.
Widać więc, że w wielu krajach dyplom z ekonomii nie jest kluczem otwierającym drzwi do ministerstwa finansów. Czy to w czymś przeszkadza? Nie. Czy pomaga? Tak, szczególnie jak przychodzi kryzys. Przekonali się o tym Cypryjczycy, bo im wyjść z tarapatów pomagał minister ekonomista Harris Georgiades. Z drugiej zaś strony Grecy przekonali się, że ekonomiści nie uchronili ich przed kryzysem, nie pomogli też w negocjacjach z autorami pakietu pomocowego, w którym za cenę drakońskich reform w tamtejszą gospodarkę i budżet wpompowano miliardy euro. Z dość mizernym skutkiem.
Czy Polsce, gdy zawitał do nas w 2008 r. światowy kryzys gospodarczy, pomogło to, że na czele MF stał ekonomista? Skłaniam się ku opinii, że tak, chociaż większe znaczenie miało to, że nie był dogmatykiem. Jacek Rostowski, który w fotelu szefa finansów utrzymał się rekordowe 2203 dni i pobił na tym stanowisku – nie bez satysfakcji pewnie – Leszka Balcerowicza, który urzędował łącznie jako minister w trzech gabinetach 1783 dni, mówił o sobie, że stał się „keynesistą mimo woli”. Tłumaczył to w ten sposób: Keynes ma rację raz na 80 lat i akurat jego kadencja przypadła na okres, gdy takie narzędzie jak pobudzanie gospodarki przez luźną politykę fiskalną było jak najbardziej na czasie. Chociaż przypięto Rostowskiemu łatkę neoliberalnego ortodoksa, to efekty rządzenia przeczą tej opinii.
Ekonomiści na gorącym krześle w MF radzili sobie całkiem nieźle po 1989 r. Niezależnie od tego, skąd się wzięli. Czy i Grzegorz Kołodko, czy ludźmi zdobywającymi doświadczenie i wiedzę w świecie – jak Marek Belka, Andrzej Olechowski, Jarosław Bauc i Jacek Rostowski, czy przyszli do polityki z rynku, na którym najczęściej mieli głównego ekonomisty w banku komercyjnym – taką drogę przeszedł Mirosław Gronicki czy Mateusz Szczurek. Byli też zawodowi politycy, którzy rośli w administracji publicznej od stanowisk eksperckich i doradczych po ministerialne, jak Marek Borowski.
Ich motywacje były różne. Czasem towarzysko-partyjne, ale najczęściej wiązały się z chęcią przełożenia teorii na praktykę. Często okazywało się to niemożliwe, bo polityka ma prymat nad ekonomią – gdyby tak nie było, to PiS nie zdecydowałby się na obniżkę wieku emerytalnego. Celnie to ujął Szczurek, który dla rządowej posady zrezygnował z intratnego stanowiska głównego ekonomisty na region Europy Środkowo-Wschodniej w ING. W wywiadzie dla DGP z 2014 r. uzasadniał swój krok okazją do „zweryfikowania tego wszystkiego, co obserwowałem i komentowałem przez ostatnie 15 lat jako ekonomista i analityk pracujący w sektorze bankowym. Teraz mam okazję zobaczyć, jak się naprawdę robi politykę gospodarczą państwa”.
Ekonomiście w resorcie jest łatwiej. Z bardzo prozaicznych powodów. Rozumie, co do niego mówią podwładni, może weryfikować pewne rzeczy na bieżąco. Co nie znaczy, że ekonomistę na czele MF należy fetyszyzować. Historia wielu krajów pokazuje, że najlepszy minister to po prostu sprawny polityk, który odkrywa w sobie talenty do zarządzania ludźmi i projektami.
Niesprawiedliwie, ale jednak ujmując istotę bycia ministrem finansów, uchwycił w wywiadzie dla portalu Money.pl Rafał Antczak, ekonomista i menedżer, obecnie członek zarządu PKO BP. – Poszczególni ministrowie nie potrafili po prostu zarządzać resortem – bycie dobrym ekonomistą nie oznacza, że umie się zarządzać ministerstwem. W pewnym momencie za ministra Rostowskiego było nawet 11 wiceministrów finansów, a przecież nawet w globalnych korporacjach nie powołuje się tylu wiceprezesów – uważa Antczak.
Porównanie składu kierownictwa MF do przedsiębiorstwa zupełnie nietrafione, bo praca w administracji nigdy nie będzie przypominała tej z biznesu. Przekonał się o tym Mateusz Morawiecki, kiedy kierował dwoma resortami. A teraz, pełniąc funkcję premiera, utwierdził się zapewne w opinii, że zarządzanie państwem i spółką akcyjną to nie to samo.
Dlatego nietrafione są kolejne zarzuty Antczaka, który uważa, że szef resortu finansów działa jak księgowy, nie robi żadnej głębszej analityki. O taką opinię łatwo, będąc poza Gmachem, jak mawiają urzędnicy MF o budynku przy ul. Świętokrzyskiej. Ten, kto przyszedł do niego pracować przynajmniej na chwilę, skłania się raczej ku opinii Szczurka: „Jednym z moich pierwszych zaskoczeń było to, ile rzeczy i różnorodnych aspektów danej sprawy jest branych pod uwagę i omawianych przez rząd w procesie podejmowania decyzji. Z jak wieloma problemami trzeba sobie na bieżąco radzić. I jak się je rozwiązuje. Drugie zaskoczenie to aparat analityczny, jakim dysponują polskie władze. Myślę tu głównie o Ministerstwie Finansów i Narodowym Banku Polskim. Nie jest już tak, jak jeszcze w latach 90., kiedy analitycy bankowi mogli być dla urzędników równorzędnymi partnerami, jeśli chodzi o robienie szacunków i modeli. Dziś nasze państwo wyprzedziło na tym polu sektor prywatny. Moich kolegów ekonomistów zatrudnionych w bankach jest znacznie mniej i nie mają dostępu do bardzo wielu kluczowych informacji”. Brzmi jak kurtuazja pod adresem podwładnych, ale z własnego doświadczenia dekady kontaktów z pracownikami MF i skarbówki wiem, że wielkiej przesady w tych słowach nie ma.
Prognozowanie ministra finansów
Teresa Czerwińska pokieruje więc armią ok. 60 tys. urzędników wyposażonych w wiedzę i możliwości. Sama zaś, przyjmując ministerialną nominację, powinna umieć wykorzystywać zdolność mówienia „nie”, ewentualnie „coś za coś”. Trudno powiedzieć, jakim szefem finansów państwa będzie nowa minister. Szlify w MF zdobyła przez pół roku, odpowiadając jako wiceminister za budżet. Pisanie tego na 2018 r. zresztą nadzorowała. Z jej publicznych wypowiedzi trudno domniemywać, jakiej szkole ekonomii hołduje. A może żadnej i postawi na pragmatyzm codziennego zarządzania bez reformatorskiego zacięcia. Bo ile zależy od ministra finansów, niezależnie od tego, czy jest ekonomistą, filozofem czy sportowcem? Prawdziwym szefem resortu jest premier, bo kluczowe decyzje – dajmy na to o podwyżce czy obniżce podatków – podejmuje się za pomocą racji politycznych z wykorzystaniem argumentów merytorycznych. Reformy, dla których finansowanie musi znaleźć rządowy skarbnik, też zarządza szef gabinetu. Minister pokazuje tylko konsekwencje i opcje, jakie są na stole.
Dlatego zamiast skupiać się na wykształceniu szefa finansów, lepiej skupić się na jego relacji z premierem. W przypadku Czerwińskiej opiera się ona na zaufaniu i lojalności. Zaufanie objawia się zapewnieniem kontynuacji dotychczasowej polityki finansowej państwa, w której priorytetem jest zapewnienie efektywności systemu podatkowego i jego uszczelnienie. Lojalność będzie wynikała z tego, że minister awans zawdzięcza właśnie Morawieckiemu. Oczywiście Czerwińska może pójść drogą Jacka Rostowskiego, który z bardzo słabej pozycji na starcie politycznej kariery w 2007 r. urósł do rangi najbliższego współpracownika Donalda Tuska i potężnego wicepremiera. Może też jednak powtórzyć mało udane kariery Teresy Lubińskiej, którą po zaledwie 67 dniach wymieniono na Zytę Gilowską, czy Pawła Szałamachy, który przez słabą pozycję polityczną w PiS został przy pierwszej okazji usunięty z rządu.
Sytuacja gospodarcza dla ministra finansów jest dzisiaj komfortowa, polityczna mniej, bo wchodzimy w trzyletni maraton wyborczy. To dla utrzymania dyscypliny wydatków nie najlepsza wróżba. Czerwińska ma też szansę na przeprowadzenie reform, na które Szałamasze nie starczyło czasu i determinacji, a Morawiecki miał agendę bardziej polityczną i do MF podchodził jak do projektu, którym musi zarządzać z celem zapewnienia miliardów złotych na hojny plan wydatkowy rządu. Planowanie budżetowe wymaga solidnej przebudowy, aby wreszcie miało wieloletni charakter i nie było skupione tylko na najbliższych 12 miesiącach. Może nasza klasa polityczna dojrzała też do zmian w systemie podatkowym, które zapewnią mu większą progresję i będą przyczynkiem do zmniejszenia nierówności dochodowych.
To wszystko jest do wykonania, o ile zarządzanie MF nie będzie przypomniało prowadzenia księgowości, a minister Czerwińska zostanie „doradcą” premiera, który na koniec dnia zdecyduje, czy skupiamy się na cementowaniu odchodzącego w przeszłość systemu, czy uciekamy do przodu i reformujemy go.
Teresy Czerwińskiej nie ogranicza partyjna legitymacja, która każe myśleć o reelekcji parlamentarnej, i wspiera ją namaszczenie ze strony Morawieckiego. Status bezpartyjnego eksperta nie zawsze pomaga, o czym przekonała się niedawno odwołana minister cyfryzacji Anna Streżyńska. Jednak dzięki mieszance charakteru i asertywności można w MF coś osiągnąć i zostać dobrze zapamiętanym.
– Reforma finansów publicznych to proces ciągły, który musi następować zawsze. Nigdy nie będzie tak, że nastąpi sytuacja, w której będziemy mogli spocząć na laurach. Cnotą jest właśnie dokonywanie zmian w finansach publicznych stopniowo, żeby ta krew po ścianach nie bryzgała. Bo jak będzie bryzgała, to wtedy grożą nam niepokoje społeczne – mówił kilka lat temu Marek Belka.
Ekonomiści nie mają raczej rewolucyjnego charakteru. Dobrze, że jeden z nich znów stoi na czele finansów.