Jak uczyć, żeby wyniesiona ze szkoły wiedza nie okazywała się nieaktualna już na starcie w życie zawodowe? Jak zapobiegać exodusowi fachowców? Dlaczego brakuje pracowników, a absolwenci szkół zawodowych meldują się w urzędach pracy? O tym rozmawiali goście panelu DGP „Perspektywy współpracy szkolnictwa zawodowego z pracodawcami – szanse i możliwości” na Kongresie 590 w Rzeszowie.
Dziennik Gazeta Prawna
Szkolnictwo zawodowe w Polsce przechodziło przez ostatnie 25 lat niejedną reformę, z reguły z tymi samymi skutkami – najdelikatniej mówiąc, marnymi. Efekt jest taki, że choć w szkołach zawodowych kształci się ok. 58 proc., a w ogólnokształcących 42 proc. młodzieży, na rynku brakuje wykwalifikowanych pracowników. Absolwenci szkół zawodowych – szczególnie w miejscowościach oddalonych od „stolic inwestycji” – twierdzą, że pracy nie ma, i nie dowierzają, że stopa bezrobocia spadła do poziomu najniższego od czasu, kiedy w ogóle ją w Polsce mierzymy. We wrześniu 2017 r. wyniosła oficjalnie 6,9 proc. Jednocześnie w pierwszych sześciu miesiącach tego roku do Polski przyjechało więcej pracowników z Azji niż przez cały rok 2016. To 10 tys. ludzi z Pakistanu, Nepalu, Indii i Bangladeszu. W setkach tysięcy liczy się przyjezdnych z Ukrainy, pracujących legalnie i „na czarno”.
Reforma reformy
– Po 1989 r. mieliśmy kilka okresów, które doprowadziły do zapaści systemu kształcenia zawodowego. Na początku transformacji upadło wiele zakładów, a wraz z nimi szkół przyzakładowych. W roku 1999 reforma Handkego doprowadziła do praktycznej likwidacji kształcenia zawodowego – tak streszczała 25 lat historii szkół zawodowych Marzena Machałek, sekretarz stanu w Ministerstwie Edukacji Narodowej. – Odziedziczyliśmy sytuację, w której z jednej strony brakuje fachowców, a 40 proc. dotychczasowych absolwentów zasadniczych szkół zawodowych i ponad 30 proc. absolwentów techników trafiało do urzędów pracy. To oznacza, że państwo nie zbudowało do tej pory mechanizmów gwarantujących, że kształcenie zawodowe będzie skuteczne – dodała.
Ówczesne założenia brzmiały podobnie do tych przyświecających MEN dzisiaj. Dlaczego więc nie zadziałało?
– Żeby uwolnić polski potencjał gospodarczy, niezbędni są fachowcy, a polskie szkolnictwo zawodowe potrzebuje pracodawców – stwierdziła podczas debaty w Rzeszowie Marzena Machałek. – MEN może być instytucją wspierającą, koordynującą i wyznaczającą ramy, ale partnerami, a może nawet dominującymi podmiotami powinni być pracodawcy. Nie ma takiego kraju w Europie, który miałby dobre kształcenie zawodowe zorganizowane przez ministerstwo edukacji. Jeśli chcemy, by to kształcenie było rzeczywiście skuteczne, powinni je współtworzyć przedsiębiorcy i resorty gospodarcze.
Ministerstwo prowadzi obecnie rozmowy z konkretnymi branżami. Do tej pory odbyło się sześć z zapowiadanych 12 spotkań, w czasie których przedsiębiorcy mogą zgłaszać swoje zapotrzebowanie na pracowników, określać profile i wymagania programowe, a także deklarować swoją gotowość do wzięcia udziału w procesie kształcenia.
– Mimo że każda z branż jest inna, to wspólnym ich mianownikiem jest brak fachowców. Nasz resort odpowiada za to, by zapewnić kadry. Odpowiadamy za 213 zawodów. Z każdą z branż rozmawiamy osobno o tym, jak rozwijać szkolnictwo zawodowe. Od października zaczęliśmy seminaria branżowe, na których poruszamy wszystkie aspekty – od przygotowania kształcenia praktycznego po egzaminy i doradztwo zawodowe. Gdybyśmy chcieli zrobić to sami, osiągniemy ten sam efekt, co w 2012 r. Podjęto reformę, ale podstawy programowe napisali nauczyciele, a nie pracodawcy, którzy teraz nam zgłaszają, że ich potrzeby są zupełnie inne – stwierdził Piotr Bartosiak, zastępca dyrektora Departamentu Kształcenia Zawodowego i Ustawicznego MEN.
Czego potrzeba?
– W Polsce potrzebujemy dziś ludzi do pracy i to jest zasadniczy problem przedsiębiorców. 60 proc. firm ma braki w zatrudnieniu, 30 proc. ogranicza produkcję, bo nie ma ludzi do pracy. Dobrego systemu nie stworzą ani sami przedsiębiorcy, ani same szkoły. I szkoły, i samorządy muszą być odważniejsze. Problemem jest brak precyzyjnego uregulowania prawnego – mówi Maciej Formanowicz, prezes Fabryki Mebli Forte, praktyk z doświadczeniem w prowadzeniu przedsiębiorstwa i współpracy ze szkołami.
– Mamy fabryki w Ostrowi Mazowieckiej, Suwałkach, Białymstoku, Hajnówce. Zatrudniamy 3,5 tys. osób. To dość duża armia ludzi, których trzeba najpierw wykształcić. Stosujemy system dualny w Ostrowi i Suwałkach, w szkołach mamy klasy patronackie. Krótko mówiąc, przyzwyczajamy do siebie młodych ludzi, żeby chcieli u nas pracować. Takie „oswajanie” z nami jest bardzo ważne, ale nie wystarczy: jeśli nie pójdzie za tym coś więcej, to nie przyjdą do nas do pracy. Musimy lepiej płacić i dawać zachęty pozapłacowe, np. przedszkola zakładowe, żłobki. Zaczynamy budować mieszkania. Idziemy w kierunku stworzenia szkoły – powiedział prezes Formanowicz.
Wskazał też na ważny problem: przedsiębiorca nie ma pewności, że przygotowany przez niego młody człowiek zostanie w zakładzie.
– Kształcenie wymaga z naszej strony sporych nakładów. Czy to się nam zwróci? Nie, jeśli absolwenci naszych klas patronackich pojadą pracować do Niemiec. Potrzebny jest jakiś system lojalnościowy. Tak samo jest z uczelniami wyższymi. Przyjmujemy co roku kilkunastu stażystów, uczymy ich praktycznie zawodu i musimy ich jakoś wiązać ze sobą, a oni nie mają obowiązku podjąć u nas stałej pracy.
Założycielowi Forte wtórował prof. Henryk Skarżyński, pionier rewolucyjnych technik przywracania słuchu i jednocześnie przedsiębiorca prowadzący Światowe Centrum Słuchu w Kajetanach.
– Jeżeli będziemy wciąż powtarzać, że nas nie stać, że brakuje uregulowań itd., to fakt, że przyjęliśmy na wydziały medyczne 20 proc. więcej studentów, będzie oznaczał tylko tyle, że o 20 proc. więcej wyjedzie, a nie że będzie więcej lekarzy. Nie zatrzymamy ich – stwierdził.
– Kształcenie medyczne jest bardzo drogie. Rozważaliśmy wprowadzenie umów lojalnościowych w sytuacji, kiedy przedsiębiorca kształci potencjalnego pracownika, jednak nie możemy i nie chcemy wprowadzać niewolnictwa. Jedyna możliwość to podpisywanie umowy w przypadkach, kiedy pracodawca wypłaca stypendium – wtedy można wprowadzić zobowiązanie od odpracowania jakiegoś czasu. Nie jest to jednak sprawa systemu edukacji, tylko umowa między pracodawcą a indywidualną osobą. Obserwujemy, że w innych krajach pracodawcy mają świadomość, że inwestując w pracownika przygotowują kogoś wartościowego nie tylko dla siebie, lecz również dla swojej ojczyzny. My często przygotowujemy pracowników dla innych krajów – odpowiedziała wiceminister Machałek.
Czy jednak wyjazdy młodych ludzi – na staże, studia, ale także do pracy nie mogą być dla naszej gospodarki korzystne? Paweł Poszytek z Fundacji Rozwoju Systemu Edukacji uważa, że tak.
– W ramach funduszy europejskich finansujemy sporo staży zagranicznych. Polska młodzież zdobywa tam doświadczenia międzynarodowe, co może wprawdzie tych młodych ludzi zachęcać do wyjazdu na stałe i im go ułatwiać, ale z drugiej strony pracownicy nabywają tam kompetencje, które są bardzo potrzebne i im, i naszej gospodarce. Myślę o kompetencjach miękkich: umiejętności pracy w grupie międzynarodowej, znajomości języków obcych, doświadczeniu innych technologii, nabyciu spojrzenia z innej niż polska perspektywy. To wszystko jest bardzo cenione przez pracodawców. Żyjemy w globalnym świecie i bez takich kompetencji nie da się funkcjonować na współczesnym rynku pracy. Polska młodzież bardzo często radzi sobie świetnie w konkursach zawodowych, jeśli chodzi o kompetencje twarde, których można się nauczyć na miejscu. Kiedy zaś zdobędzie kompetencje miękkie, staje się atrakcyjna nie tylko na polskim rynku pracy.
Dr Paweł Poszytek przytoczył dane: w Europie średnio 3,7 proc. młodych ludzi korzysta z programów staży zagranicznych, w Polsce prawie 10 proc. W nowej perspektywie finansowej – od 2020 r. – UE chce, by ta średnia europejska wyniosła ok. 7 proc. Jak się okazuje, my już osiągnęliśmy więcej, niż Unia stawia sobie za cel.
Prof. Henryk Skarżyński zwrócił uwagę na jeszcze jeden problem, który w jego dziedzinie wydaje się kluczowy. – Czy pielęgniarka po liceum medycznym była gorsza niż dzisiejsza magister pielęgniarstwa? Nie! Była znakomicie przygotowana do zawodu. Była młoda, z pasją podejmowała pracę. Dziś za te same pieniądze kształcimy zdecydowanie mniej absolwentów, ale z wykształceniem wyższym, naszpikowanych wiedzą magistra, a bez umiejętności zawodowych. Rynek ochrony zdrowia jest olbrzymi. Powinniśmy wybrać właściwą specjalizację, np. rehabilitację, bo jesteśmy jednym ze starzejących się społeczeństw i za chwilę więcej pracowników potrzebnych będzie do opieki niż przy procedurach ściśle medycznych – mówi.
Kto zapłaci?
Okazuje się, że to nie pieniądze są problemem, w każdym razie nie najważniejszym. – One są, czy to ze środków europejskich, czy od przedsiębiorców. Fundusze unijne otworzyły mnóstwo możliwości finansowania programów współpracy między przedsiębiorcami. Absolutnie kluczowa jest jednak ich współpraca ze szkołami. Jest kilka takich programów (np. funkcjonujący na Śląsku K2), w których nacisk jest położony na kształcenie nauczycieli. Należy ich przekonać, pozwolić im zrozumieć, po co się to robi, zarazić pasją – wtedy cały proces będzie o wiele łatwiej przeprowadzić – mówi Paweł Tynel, szef działu ulg i dotacji inwestycyjnych EY.
Również MEN nie upatruje źródeł problemów w finansach. – Z budżetu państwa na kształcenie zawodowe idzie ponad 9 mld zł. Ważne, że nie mogą one być wydawane tak, że w sumie zasilamy rynek bezrobotnych – komentuje wiceminister edukacji Marzena Machałek.
– Chcemy uzależnić przekazywanie samorządom subwencji oświatowej od trafności kształcenia zawodowego. Dlatego też musimy mieć bardzo dobre narzędzia oceny, jakie jest rzeczywiste zapotrzebowanie na pracowników. Ustawa o finansowaniu zadań oświatowych, którą, mam nadzieję, lada moment podpisze Prezydent, bardzo mocno to precyzuje, bo subwencja będzie uzależniona od zawodu, który ma szansę na rynku w trafności kształcenia. Myślimy też o zwiększeniu wynagrodzeń dla młodocianych pracowników. Trwają ustalenia z Ministerstwem Rodziny – relacjonowała.
Wiceminister Marzena Machałek podkreślała, że kluczowy będzie udział pracodawców w tworzeniu programów nauczania i późniejsza nauka zawodu. – Nieważne, czy będzie się to nazywać systemem dualnym, czy nauką zawodu w rzeczywistych warunkach. Najważniejsze, żeby ona się rzeczywiście odbywała u pracodawcy. To jest nasz wspólny interes: jeśli się ma nowoczesny park maszynowy, to trzeba też zainwestować w człowieka. To pracodawcy wiedzą najlepiej, jakiego pracownika potrzebują, z jakimi kompetencjami, a także jak powinien wyglądać egzamin, żeby otrzymywany certyfikat gwarantował, że legitymujący się nim człowiek będzie umiał się odnaleźć w miejscu pracy. Egzamin mógłby się odbywać w realnych warunkach pracy – to nie jest utopia, to rzeczywistość w innych krajach rozwiniętych. Jestem przekonana, że przykład przedsiębiorców, którzy wiedzą, że nie mogą już dłużej czekać, pociągnie za nimi innych. Mamy przygotowane ramy prawne do zmiany kształcenia zawodowego tak, by było dobre z punktu widzenia uczniów, pracodawców i całej gospodarki. Chcemy odejść od zawodów tanich. Uwalniamy godziny kształcenia praktycznego, pensje dla fachowców, którzy zawodu uczą – podkreślała wiceszefowa MEN.
– Ubolewam, że dyskusja na temat nowej podstawy programowej odbywa się całkowicie niemerytorycznie, jest stricte polityczna. Kompetencje miękkie i generyczne, potrzebne do tego, by móc się w miarę szybko przekwalifikować czy uzupełnić albo zmodyfikować swoją wiedzę w danym zawodzie, muszą się w niej znajdować. Trzeba uczyć myślenia i uczenia się – podsumował dyskusję Paweł Poszytek.