Morawiecki – jak każdy współczesny polityk – funkcjonuje w specyficznym (i do pewnego stopnia niszczącym) świecie olbrzymiej polaryzacji. Działa to tak: z jednej strony ma bezkrytycznych pochlebców. Media prawicowe od TVP i „Gazety Polskiej” po „Sieci” otaczają go niemal bałwochwalczym kultem. Syn lidera Solidarności Walczącej jest dla nich spełnieniem snu o „nowym Eugeniuszu Kwiatkowskim”, który zbuduje im „Gdynię na miarę XXI wieku”. Zachodzi tu proces swoistej technokratyzacji. Publicyści polskiej prawicy gospodarką specjalnie się nie interesują. Ich grzeją tematy historyczne, ideologiczne albo dotyczące czystej technologii walki politycznej. A skoro tak, to w naturalny sposób oddają „tę całą skomplikowaną ekonomię” w ręce „fachowca”, który będzie wiedział, co i jak trzeba z nią robić. Do tej roli wybrany został właśnie Morawiecki. Efekt jest taki, że gdy wicepremier komunikuje się z prawicową opinią publiczną, to nie trafia zazwyczaj na żaden intelektualny opór. Ach, więc wybuduje nam pan lotnisko i fabrykę dronów oraz przyciągnie miliardy nowych inwestycji. Jakież to ciekawe!
Magazyn DGP 10 września 2017 / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Po drugiej stronie jest zaś obóz publicystycznego anty-PiS-u. Co do zasady uparty i pozamykany, więc i z nim Morawiecki w żaden twórczy dialog raczej nie wejdzie. Może jeszcze z początku minister budził tu pewną ciekawość zbudowaną na lekkiej konsternacji: w końcu siedział przez dwa lata w zespole doradców Tuska. Szybko jednak został odrzucony niejako w pakiecie, w myśl zasady, że wszystko, co wyszło z rządu firmowanego przez PiS, jest z gruntu pozbawione wszelkich perspektyw i ekonomicznego sensu. I żaden „pokaz slajdów” tego samozadowolenia anty-PiS-u raczej nie przerwie. Morawiecki się więc utwardził i przeszedł na (skądinąd bliskie mu ideowo) pozycje pisowskiego jastrzębia. Widać to doskonale przy okazji kryzysu sądowego, w którym wicepremier działania swojego rządu jednoznacznie popiera.
Czy można patrzeć na Morawieckiego inaczej niż przez te dwie skrajne soczewki? Uważam, że można. I sam przez kilkanaście pierwszych miesięcy urzędowania gospodarczego wicepremiera próbowałem to robić. Z dwóch powodów. Po pierwsze irytowało mnie nieprawdziwe, a powtarzane przez liberałów z lubością hasło, że Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju Morawieckiego to humbug. Bo to nie jest humbug. SOR to solidna krytyka polskiej transformacji neoliberalnej i analiza przyczyn wpadnięcia przez Polskę w rozmaite pułapki gospodarczej peryferyjności.
Po drugie Morawiecki budził (budzi nadal?) pewne nadzieje również z powodu nowej jakości, którą wnosił do polskiej polityki. Zwłaszcza na prawicy, gdzie w pierwszym szeregu od lat dominuje specyficzna formacja działaczy ukształtowanych przez długotrwałą traumę politycznej marginalizacji oraz manichejską logikę oblężonej twierdzy. Morawiecki ze swoim korporacyjnym obyciem oraz osobistym finansowym sukcesem był w tym świecie kimś trochę innym. Co ciekawe, już po wprowadzeniu się do gabinetu wicepremiera wykazał się również sporym talentem politycznym. W krótkim czasie zyskał wyraźną przewagę nad innymi gospodarczymi ministrami. Owszem, raz dostał od Kaczyńskiego po łapach (sprawa PZU), ale w porównaniu z upokorzeniami, których z rąk prezesa doznali inni pisowscy weterani, naprawdę nie ma na co narzekać. Na dodatek Morawiecki zdołał zgromadzić pod swoimi skrzydłami wielu trzydziesto- i czterdziestoletnich ekspertów oraz aspirujących menedżerów orbitujących wcześniej w świecie think tanków (Instytut Sobieskiego, Fundacja Republikańska, Klub Jagielloński). Nie widać ich gołym okiem, ale to oni stanowią dziś prawdziwy „twardy dysk” PiS, przecząc pokutującej wśród opozycji propagandowej opowieści o ugrupowaniu składającym się wyłącznie z Misiewiczów.
Im dłużej jednak Morawiecki szefuje polskiej gospodarce i im bardziej uszczegóławia swój plan, tym bardziej w obrazie jego słusznej krytyki neoliberalizmu III RP coś zaczyna zgrzytać. I bronić go coraz trudniej. Zwłaszcza że coraz więcej tu widać niezdolności do wyjścia z utartych neoliberalnych kolein.
Najnowszy dowód to plan rozszerzenia specjalnych stref ekonomicznych przedstawiony na Forum Ekonomicznym w Krynicy. Morawiecki ogłosił tam, że chce, by cała Polska przeistoczyła się w jedną wielką SSE. Dotąd było bowiem tak, że na terenie Polski działało 14 specjalnych stref. Powołano je do życia w połowie lat 90. i tak już zostały, stając się wręcz synonimem rozwijania grubego czerwonego dywanu przed inwestorami w kraju peryferyjnym. Dywan był gruby i zrobiony z pieniędzy podatników. Napływający do SSE kapitał mógł bowiem liczyć na zwolnienia fiskalne i szytą pod potrzeby biznesu publiczną infrastrukturę. To było wyrażone wprost. Ale był jeszcze jeden wabik, o którym przez całe lata mówiło się u nas tylko między słowami. Tym wabikiem była tania praca. Specjalne strefy lokowano bowiem właśnie w miejscach o wysokim poziomie strukturalnego bezrobocia. Taki sposób walki z brakiem pracy w kraju przechodzącym głęboką transformację dałoby się jeszcze obronić. Jednak z biegiem czasu strefy stały się w praktyce wyjętym spod prawa obszarem absolutnej dominacji pracodawcy. Bez mała współczesnym folwarkiem. W strefach królowały umowy cywilnoprawne, a wszelkie próby organizowania się przez pracowników tłumiono tam z całą surowością.
Patologia bolała do tego stopnia, że kilka lat temu pojawiła się wreszcie rzeczowa krytyka SSE. Dowodzono, że nawet jeśli można uznać strefy za konieczny element pierwszej fazy transformacji, to dziś służą one głównie utwierdzaniu się Polski w roli montowni zachodniego kapitalizmu, przyciągającej takie firmy jak amerykański Amazon, który pod Wrocławiem ulokował swoje centrum logistyczne. Na dodatek zyski fiskalne z tytułu ściąganych do stref inwestycji są palcem po wodzie pisane. Istnieją szacunki pokazujące, że w latach 1998–2013 z tytułu ulg podatkowych polski budżet dołożył do działania stref 14,6 mld zł. Nic więc dziwnego, że idąc po władzę, PiS wiele razy mówił, że „ze strefami trzeba zrobić porządek”. Dwa lata później okazało się jednak, że ten „porządek” oznacza według Morawieckiego rozszerzenie logiki stref na cały kraj. To trochę tak, jakby minister Rafalska ogłosiła, że walcząc z plagą śmieciówek, należy zlikwidować etaty. Jeśli pomysł wicepremiera wejdzie w życie, to dawna patologia zostanie podniesiona do rangi reguły.
Nie jest to jednak pierwszy sygnał, że plan Morawieckiego skręca w utarte neoliberalne koleiny. Kilka dni temu w „Polsce” ukazała się rozmowa z wicepremierem. Paweł Siennicki zapytał w niej o dochód podstawowy, a więc żywo dyskutowany dziś (i testowany na przykład w Finlandii) sposób na wzmocnienie pracownika i zmniejszenie dochodowego rozwarstwienia. Wicepremier, który jeszcze kilka minut wcześniej zwierzał się, że jest pod dużym wrażeniem lektury Piketty’ego i że „z tymi nierównościami coś trzeba zrobić”, wyraźnie się zjeżył. „Ludzie będą dostawać pieniądze i nie będą mieli żadnych zobowiązań wobec społeczeństwa? Nic nie będą robić? To nie jest rajska wyspa, tylko przedpiekle Dantego. Miejsce ludzi obojętnych i zgnuśniałych. Nie chciałbym żyć na takiej wyspie” – powiedział Morawiecki. Tę deklarację da się czytać jako dosyć szczere wyznanie liberała, który pewnej mentalnej granicy w rozmowie o nowym ładzie ekonomicznym nie jest gotów przekroczyć.
To oczywiście nie wszystkie przykłady. Niepokoi również podejście wicepremiera do kwestii oszczędności, znów bardziej pasujące do dogmatycznych neoliberalnych podręczników ekonomii neoklasycznej niż do świata po krachu 2008 r. Rodzące realne zagrożenie, że swoimi planami emerytalnymi Morawiecki nie odbuduje w Polsce solidarności międzypokoleniowej i międzyklasowej, lecz raczej zaoszczędzi nas na śmierć. Niepokoi też kompletne lekceważenie przez Morawieckiego kwestii stabilności instytucji demokratycznego państwa prawa. Bo przecież gdyby jej nie lekceważył, to czy z taką łatwością przychodziłoby mu kroczenie dziś w pierwszym szeregu zwolenników pisowskiej rewolucji w sądownictwie?
Z tych wszystkich skrawków wyłania się obraz Morawieckiego, którego wizja i praktyka mocno rozjeżdżają się z oczekiwaniami sporej części komentatorów i elektoratu. Głównie tych, którzy w 2015 r. dali zielone światło pisowskiej wizji zerwania z neoliberalną filozofią gospodarczą III RP. Wracając do porównania z Gomułką, to jesteśmy teraz gdzieś dwa lata po Październiku ’56. Wtedy towarzysz Wiesław brał władzę, ciesząc się szerokim poparciem – również bezpartyjnych, którzy liczyli na demokratyzację polskiego życia politycznego po czasie stalinowskiej smuty. Rychło jednak okazało się, że Gomułka zapowiedzi fundamentalnej zmiany zrealizować nie tylko nie może, lecz przede wszystkim nie chce. Dekadę później skończyło się to spektakularnym upadkiem. Historia oczywiście nie musi się powtarzać, a sam Morawiecki może jeszcze zejść z tej ścieżki. Pytanie, czy zdoła wznieść się ponad zaklęte koło pochlebców i betonowych krytyków. To będzie bardzo trudne.
Morawiecki budził pewne nadzieje również z powodu nowej jakości, którą wnosił do polskiej polityki. Zwłaszcza na prawicy, gdzie w pierwszym szeregu od lat dominuje specyficzna formacja działaczy ukształtowanych przez manichejską logikę oblężonej twierdzy