Akcja „Azylu” toczy się podczas okupacji w warszawskim zoo. W filmie, który za kilka tygodni trafi na ekrany kin, gra oczywiście Praga. Tyle że czeska, a nie warszawska. Powód? Sama lokalizacja to za mało, by przyciągnąć zachodnich producentów
Lato 2005 r. miało być we Wrocławiu szczególne. Stolica Dolnego Śląska przez miesiąc miała zagrać m.in. Nowy Jork, Londyn i Paryż z lat 70. w nowym filmie Stevena Spielberga „Monachium”. Miejsca nagrań były już wytyczone, lokalizacje dogadane, wybrane konkretne ulice i budynki. Scenografia została opracowana, budżet zapięty, pozostawało tylko czekać na pierwszy klaps. – Byli tu na dokumentacji i operator Janusz Kamiński, i Steven Spielberg, i producentka Kathleen Kennedy. Wrocławskie parki miały zagrać Central Park, dworzec – Paryż, okolice stadionu – Monachium, wybraliśmy nawet konkretny budynek na siedzibę filmowego Mossadu. Uruchomieni byli ludzie do poszukiwania w całej Europie aut z lat 70., otworzyliśmy we Wrocławiu biuro, zarezerwowaliśmy 4 tys. noclegów w hotelach, praktycznie wszystkie wykupiliśmy – wspomina Stanisław Dziedzic, prezes firmy producenckiej Film Produkcja, która odpowiadała za całą akcję. – Okres zdjęciowy zaplanowano na miesiąc i wyliczono, że ten film zostawi w Polsce ok. 15 mln dol. i da pracę 500 osobom. Spielberg musiał jednak popracować nad scenariuszem. I w międzyczasie Węgry wprowadziły specjalne zachęty finansowe dla zagranicznych filmowców – dodaje Dziedzic i mówi, że już witali się z gąską, a ta odleciała do Budapesztu. Amerykańskich filmowców skusiła ulga podatkowa wynosząca na Węgrzech prawie 20 proc. poniesionych kosztów. Producenci „Monachium” zaoszczędzili tam niebagatelne 3 mln dol. – Cierpię do dziś, jak o tym myślę – wzdycha Stanisław Dziedzic.
Oscary, Złote Globy, Cezary – o nagrody, a nawet same nominacje, w środowisku filmowym trwają zażarte walki. Ale nie mniejsze toczą się po cichu o to, gdzie filmy będą kręcone. – To nie są wojenki. To prawdziwe wojny atomowe, w których bierze udział coraz więcej państw – z zacięciem opowiada Krzysztof Sołek z Film Polska Production. Tyle że zamiast wytaczać tu ostrą amunicję albo zamiast uruchamiać po cichu dyplomatycznych speców, to są to wojny na systemy fiskalne i specjalne ulgi dla filmowców.
Polska bez ulgi
– W Europie systemy zachęt gotówkowych i zwrotów podatkowych skłaniających zagranicznych producentów do tego, by przyjechać właśnie do tego państwa, to już norma. Ma je dziś wprowadzonych aż 28 krajów, ostatnio w październiku ubiegłego roku takie mechanizmy wprowadziła u siebie Słowenia – tłumaczy Tomasz Dąbrowski, szef Polskiej Komisji Filmowej, która zajmuje się promocją zagraniczną naszego rynku filmowego i lokacji filmowych. – To nie jest jakiś nadzwyczajny system. Wręcz przeciwnie, to powszechnie używane i uznawane na całym świecie mechanizmy ekonomiczne – dodaje Dąbrowski i wyjaśnia, że kręcenie filmów to biznes jak każdy inny. I jak w każdym biznesie menedżerowie są rozliczani nie tylko z wyników artystycznych, lecz także z wypełnienia założeń budżetowych.
Zresztą od wyszukiwania najlepszych miejsc do kręcenia filmów są specjaliści. – Ci location managerowie (czyli osoby odpowiedzialne za wybór i zabezpieczenie filmowych lokalizacji – red.) z największych hollywoodzkich wytwórni nie mniej niż pięknymi widokami zachwycają się korzystnymi ofertami rachunkowymi. Jeśli wielkie amerykańskie studio ma do wyboru nakręcenie filmu w kraju, gdzie nie przewidziano żadnych procedur wsparcia dla takich produkcji, albo tam, gdzie odzyska część zainwestowanych środków, to raczej oczywiste, na co się zdecyduje. Wszyscy chcą zaoszczędzić i dziś nie chodzi tylko o państwa, gdzie jest taniej, gdzie mniej trzeba zapłacić za obsługę ekipy i planu, ale w ostatnich latach przede wszystkim o te, gdzie funkcjonują specjalne zachęty fiskalne – dodaje Alicja Grawon, dyrektor Krajowej Izby Producentów Audiowizualnych.
Za produkcjami filmowymi idą ogromne, często wielomilionowe budżety na zdjęcia, opłacenie scenografii, wyżywienie ekipy. Miejsca, w których filmy kręci się często, są zatem prawdziwymi żyłami złota. W efekcie wykształciło się wiele modeli takich „movie production incentive”, czyli po prostu zachęt produkcyjnych. Od ulg podatkowych, przez zwolnienia z płacenia podatków za konkretne wydatki związane z realizacją filmu, aż po preferencyjne stawki i możliwość odpisywania od zobowiązań podatkowych wydatków przeznaczonych na produkcję. I to nie koniec, bo coraz powszechniejsze jest dodatkowo oferowanie specjalnych rabatów finansowych, czyli dopłat za kręcenie filmu w danym miejscu, wypłacanych z funduszy prowadzonych przez władze państwowe lub lokalne właśnie w celu przyciągnięcia filmowców.
– Państwa uruchamiają podatkowe zniżki albo fundusze współfinansujące zagraniczne produkcje filmowe niekoniecznie z pobudek artystycznych. To jest czysty biznes. Aczkolwiek przy okazji wspierający także ważną artystyczną branżę – tłumaczy Krzysztof Sołek. – I co więcej, te zbrojenia trwają cały czas. Normą stało się ciągłe poprawianie warunków oferowanych filmowcom. Co 2–3 lata kolejne państwa podnoszą progi ulg albo dodają kolejne formuły odpisów – zapewnia Sołek.
I robią to skutecznie. Do tego stopnia, że w opublikowanym pół roku temu na specjalistycznym blogu NoFilmSchool.com rankingu najlepszych destynacji do kręcenia filmów w podziale na regiony świata na pierwszych miejscach nie znalazły się te z najładniejszymi widokami, najpopularniejszymi miastami, najtańszymi kosztami życia, tylko z największymi podatkowymi zniżkami. W Europie Zachodniej to Irlandia (32 proc. ulgi i odpisów wydatków), wśród państw skandynawskich – Islandia (25 proc. zniżek), w Azji – Singapur (do 50 proc. zwrotów ze specjalnych państwowych dotacji), w Oceanii – Fidżi (47 proc. ulgi), w Ameryce Północnej – Kanada (ulgi od 30 do 70 proc. w zależności od lokalnego wsparcia), w Ameryce Południowej – Kolumbia (rabaty w wysokości 40 proc. na wydatki producenckie i artystyczne i 20 proc. na logistykę), w Afryce – RPA (20-proc. ulga na produkcję i 25-proc. na postprodukcję).
W Europie Wschodniej na pierwszym miejscu znalazła się Estonia, zachęcająca 30-proc. zniżkami podatkowymi. Polska w tym rankingu – mimo podkreślania świetnych lokalizacji i doświadczonej kadry – w naszym regionie znalazła się na ósmym miejscu. Ostatnim. Bo w tych podatkowo-funduszowych zbrojeniach Polska nie bierze udziału. Z całej Europy oprócz nas nie robią tego jeszcze tylko Białoruś i Ukraina.
Kultura/biznes głupcze
„Monachium” Stevena Spielberga, „Azyl” Niki Caro, a nawet „Hobbit” Petera Jacksona ominęły Polskę dosłownie o włos. W tym ostatnim przypadku było blisko: Alvernia Studios Stanisława Tyczyńskiego jako jedno z trzech na świecie dotarło do finału rozmów z producentami. – Okazało się, że przeszkodą jest właśnie brak ulg podatkowych w Polsce. W tym czasie jeden z wysoko postawionych urzędników Krakowa spotkał się z ministrem finansów, by jednorazowo zastosować ulgi podatkowe dla producentów. Wiedzą państwo, co się stało? Urzędnika po prostu wyrzucono za drzwi – mówił Tyczyński w wywiadzie dla serwisu DziennikPolski24.pl.
– Kilkadziesiąt razy, już nawet sam nie jestem w stanie policzyć, ile dokładnie, omijały bezpośrednio mnie naprawdę ciekawe produkcje właśnie ze względu na to, że nie ma u nas rządowego wsparcia – rozkłada ręce Sołek.
Ta sytuacja nie wynika z braku zainteresowania Polską. Czasami udaje się ściągnąć jakąś międzynarodową, hollywoodzką, a nawet bollywoodzką produkcję. Powstały w Polsce zdjęcia do „Opowieści z Narnii”, Spielberg po dekadzie wrócił do Wrocławia i nakręcił w nim berlińskie sceny „Mostu szpiegów”, a Warszawa kilka lat temu grała samą siebie (choć czasami nie do poznania) w hicie z Indii „Kick”. Tyle że „Opowieści z Narnii” kręcono jeszcze w tych czasach, kiedy zachęty funkcjonowały w nielicznych krajach, mogły więc one rzeczywiście konkurować między sobą przede wszystkim funkcjonalnością lokacji. „Most szpiegów” powstał głównie dzięki ogromnemu wsparciu regionalnej wrocławskiej komisji filmowej, a o „Kick” musiał zawalczyć, i to dosłownie, polski producent, czyli firma Krzysztofa Sołka, który osobiście załatwiał z urzędnikami zniżki na wynajęcie lokalizacji. – To była świetna produkcja, wysokobudżetowa, będąca sukcesem kinowym, a więc dodatkowo też mocna reklama dla Polski i Warszawy na tamtejszym rynku. Ale to wciąż wyjątek. Od 6 lat jeżdżę na targi do Berlina i Cannes, gdzie walczy się o produkcje i ich ściągnięcie do swojego kraju. No i cóż, znacznie częściej niż „tak” słyszę: „Chętnie, ale nie macie żadnych zniżek, studio producenckie nie zgodzi mi się na taką lokalizację”. I tak oto przepadają nam świetne okazje i do biznesu, i do reklamy państwa – rozkłada ręce Sołek.
Efekt: w porównaniu z innymi krajami naszego regionu wypadamy na filmowo-producenckim rynku bardzo słabo. W Czechach od wprowadzenia ulg w 2010 r. zrealizowano kilka hitów światowego box office’u, m.in. „Mission: Impossible – Ghost Protocol”, „Serenę” z Bradleyem Cooperem czy „System” z Garym Oldmanem. Na Węgrzech powstały takie filmy jak „47 roninów”, „World War Z” czy „Herkules” z budżetem 100 mln dol. Z kolei Chorwacja jest scenerią serialu „Gra o tron”, dzięki czemu od kilku lat przyciąga jeszcze więcej turystów, zwłaszcza fanów opowieści o Westeros.
Po wprowadzeniu ulg liczba produkcji filmowych powstających w Czechach wzrosła z 40 do 46 rocznie, na Węgrzech – z 23 do 33 filmów, a w Belgii – z 22 do 42. Zresztą danych jest o wiele więcej, bowiem kolejne państwa nie omieszkują sprawdzać skuteczności filmowego biznesu.
Jak wyliczają autorzy raportu European Audiovisual Observatory z grudnia 2014 r., w większości przypadków zachęty fiskalne zapewniają większy zwrot dochodów podatkowych dla gospodarek krajowych, niż wynosi ich koszt, jednocześnie dostarczając dodatkowych korzyści dla całej gospodarki, szczególnie w obszarach takich jak turystyka i usługi. Zwrot do budżetu w Czechach z każdej zainwestowanej 1 korony czeskiej wyniósł pomiędzy 1,5 a 1,65, a na Węgrzech zwrot ten wyniósł 1,25 forinta. Większe wrażenie robią dane z Francji, gdzie na każde euro zachęty podatkowej zainwestowano w sektor dodatkowe 12,8 euro, oraz z Londynu: tam w 2012 r. każdy 1 funt ulgi podatkowej przyniósł lokalnemu sektorowi filmowemu 12 funtów wartości dodanej. – Jakby tego było mało, pieniądze wracają na rynek także do innych sektorów, bo przy produkcji wydaje się sporo na wyżywienie, noclegi, podróże. To naprawdę skuteczny mechanizm samofinansujący się – opowiada Alicja Grawon z KIPA.
Sto milionów
Skoro to taki świetny mechanizm, to czemu nie ma go w Polsce? – Całe środowisko filmowe się nad tym zastanawiało i od lat apelowało, by jak najszybciej takie zmiany wprowadzić. Mogliśmy na system zachęt dla produkcji filmowej mieć zamknięte oczy 10 czy 15 lat temu, gdy były to już znane działania, ale nie aż tak powszechne. Lecz gdy zaczęliśmy tracić szanse na kolejne cenne tak finansowo, jak i artystycznie dzieła, jasne się stało, że musimy w Polsce uruchomić podobne mechanizmy. Wtedy też zaczęły się nasilać apele do rządu o wprowadzenie zachęt – opowiada Tomasz Dąbrowski.
Tyle że nie trafiły na podatny grunt. Po kryzysie, gdy głównym działaniem rządu w sferze gospodarczej było zmniejszanie wydatków i śrubowanie fiskalnych zasad, nie było mowy, by Ministerstwo Finansów poparło takie plany. Filmowcy postanowili więc do sprawy podejść inaczej i wyliczyć, co konkretnie takie ulgi dadzą państwu. Trzy lata temu na zlecenie Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej PwC zrobiło dwa raporty o tym, jaki wpływ na gospodarkę i branżę filmową miałby system podatkowych zachęt. Wstępnie przygotowano propozycje czterech podstawowych zmian w prawie, które miałyby największy wpływ na poprawę kondycji kinematografii: zwrot VAT dla polskich i zagranicznych producentów angażujących się u nas w produkcję filmową; zezwolenie dla spółek zaangażowanych w produkcję filmową na zwolnienia z podatku CIT, o ile te spółki będą swoje dochody inwestować w produkcję kolejnych filmów; usprawnienie na zasadzie „jednego okienka” obsługi firm zajmujących się obsługą audiowizualną i specjalny fundusz wspierający zagraniczne produkcje filmowe.
Efektem wprowadzenia samych tylko ulg podatkowych, jak wyliczało PwC, miałoby być zwiększenie polskiego rynku filmowego o 20–60 proc. rocznie, czyli wartość produkcji filmowej podskoczyłaby z 40 do 120 mln zł. Miałoby to zaowocować zwiększeniem zatrudnienia w tym sektorze rzędu od 320 do ponad 1 tys. osób. Zaś wydatki z budżetu państwa na te inwestycje wyniosłyby między 8 a 24 mln zł. Zaopatrzone w konkretne wyliczenia środowisko filmowe ruszyło lobbować za zmianami, ale odbiło się od rządu, który bardziej szykował się do wyborów, niż planował zmiany podatkowe.
Niespodziewanie do tematu w dość szybkim tempie wrócił rząd PiS. Projekt ustawy o finansowym wspieraniu produkcji audiowizualnej jest gotowy i już przeszedł konsultacje społeczne i międzyresortowe. Pomysł jest częściowo zbieżny z wyliczeniami PwC, bo ustawa powołuje do życia Polski Fundusz Audiowizualny, który ma zarządzać systemem zachęt. Z rocznym budżetem w okolicach 100 mln zł ma oferować zwroty części poniesionych w Polsce wydatków.
Ale te 100 mln zł to nie jest zawrotna suma, gdy porównamy się z Czechami (tam podobny budżet to ok. 135 mln zł) czy z Węgrami (aż ponad 250 mln). – Mimo to są to już konkretne pieniądze i nareszcie też rządowe poparcie dla walki o zagraniczne produkcje. To naprawdę spory postęp – zapewnia Dąbrowski.
Z tych 100 mln zł fundusz będzie mógł zwracać produkcjom 25 proc. poniesionych u nas wydatków kwalifikowanych, czyli kosztów wynikających z realizacji produkcji, które skutkowały powstaniem obowiązku podatkowego w stosunku do polskich organów podatkowych. I choć sama kwota zarezerwowana na wsparcie nie oszałamia, to te 25 proc. stanowi jedną z najwyższych stawek zwrotu w Europie.