Teksas nie zostałby tak ciężko doświadczony przez atak zimy, gdyby nie jego niechęć do wszystkiego, co wspólne i federalne.

Dzień słoneczny, bez opadów, temperatury do 5 st. Celsjusza. Kolejny front arktyczny spodziewany w połowie weekendu. Prawdopodobieństwo kryzysu energetycznego jak w Teksasie: na szczęście bardzo niskie – tak w piątkowy poranek 19 lutego mówił do mnie z telewizora lokalny meteorolog ze stacji telewizyjnej CBS Denver.
I nie odmówił sobie przyjemności przypomnienia, że jesteśmy szczęściarzami, bo mieszkamy w stanie Kolorado, któremu zimy niegroźne. Polarny żywioł sprzed tygodnia, który tak mocno doświadczył pobliski Teksas, także i nam sprezentował 30-stopniowe mrozy, ale prąd był, woda w kranach również, ulice pozostały przejezdne, bo je odśnieżano, nawet szkoły, które właśnie wznowiły naukę, pozostały otwarte. Najwięcej „ofiar” było wśród rur, ale w starych i nieremontowanych budynkach. W Kolorado od lat obowiązują przepisy o ocieplaniu instalacji, by można było na nich polegać bez względu na pogodę.
Tak więc niedawne zapowiedzi zbliżającej się potężnej śnieżycy pewnie w ogóle nie zrobiłyby na mnie wrażenia, gdyby nie wieści, że zima ma dotrzeć nawet do Houston i Nowego Orleanu – a zakopany w śniegu Teksas i oblodzona Alabama to nie są obrazki, które zbyt często się ogląda. Władze południowych stanów potraktowały ostrzeżenia poważnie i już od połowy przedwalentynkowego tygodnia apelowały do mieszkańców o zrobienie zakupów i pozostanie przez weekend w domu. Ale ludzie podchodzili do tych informacji różnie. – Słyszałam, że spadł kiedyś śnieg i nawet zamknęli szkoły, ale czy to naprawdę była zima? – powątpiewała 19-letnia Ella Stecklein w rozmowie z reporterem telewizji KPRC 2 News w Dallas. Frank Billingsley, meteorolog tej stacji, w czwartek 11 lutego pokazywał widzom scenariusze pogodowe przygotowane przez synoptyków z USA i Europy. – Trzymajmy kciuki, by to Europejczycy mieli rację, bo zwiastują nam tylko jeden dzień mrozu w powalentynkowy poniedziałek – zwracał się do telewidzów.
Ale potężna burza śnieżna zadrwiła z wszelkich prognoz – i nikt w Teksasie nie był gotowy na to, co się wydarzyło. Na to, że przy kilkunastostopniowym mrozie miliony ludzi pozostaną bez prądu i wody, że będą zamarzać we własnych domach. Że przestaną pracować szpitale, a sklepy wyprzedadzą żywność. I że ta dramatyczna sytuacja potrwa nie kilka godzin, nawet nie jeden dzień, ale prawie tydzień.
Z pustego nikt nie naleje
– Żyjemy. Tylko wciąż nie wierzę, że to wszystko dzieje się naprawdę – mówi mi Owen Unangst, gdy udaje mi się do niego dodzwonić po południu w piątek, 19 lutego. To sąsiad, który dwa tygodnie temu pojechał z żoną do Austin w Teksasie, by pomóc dzieciom opiekować się małym wnukiem. – Prądu nie ma, to już szósty dzień z rzędu, ale podobno w końcu mają włączyć wodę. Tylko nie wiem, czy nas wtedy nie zaleje, bo mogły popękać rury – opowiada. Uspokaja, że wodę do picia ma. – Jeszcze w niedzielę tknęło mnie przeczucie i kupiłem na zapas 40-litrowy baniak. Na szczęście nie odcięli nam gazu, więc można się i ogrzać, i upichcić coś ciepłego, i stopić w garnku śnieg, by było czym spuszczać wodę w ubikacji. Ale od tygodnia żadne z nas nie brało prysznica – dodaje.
Gdy pytam, jakie rzeczy wstrząsają nim najbardziej, opowiada: – Po pierwsze, wypadki na drogach. Teksas nie ma sprzętu odśnieżającego, po prostu nic, czym zwykle drogowcy walczą z zimą, więc ulice i chodniki są nieodśnieżone i oblodzone. Po drugie, ludzie opatuleni w koce i kołdry, stojący w kilometrowych kolejkach przed sklepami i pompami z wodą. Jest pandemia, więc wszystko robi się jeszcze trudniejsze niż normalnie, a czekanie na mrozie się przedłuża, bo w sklepach obowiązują limity klientów. I po trzecie, pożary. Wczoraj zginęła kolejna dwójka ludzi, bo w domu zapalił się im grzejnik. Ale dramat i w tym, że straż pożarna ma do dyspozycji tylko zapas wody, który przywozi ze sobą w wozie. Hydranty przecież nie działają – mówi.
Gdy w końcu pytam, jak ocenia reakcję stanowych władz na katastrofę, dopytuje, o co mi chodzi. Bo, zaznacza, jeśli chodzi o gubernatora Grega Abbotta, broniącego nafciarzy, to już stracił nerwy i nie chce na ten temat nic więcej słyszeć. – Realna pomoc jest minimalna, bo z pustego nikt nie naleje. Szpitale, przychodnie i ośrodki pomocy społecznej – wszyscy jedziemy na tym samym wózku. Nikt prądu nie wyczaruje, bo go nie ma. Czy to nie ironiczne, że największy producent energii w kraju nie jest w stanie zapewnić jej własnym mieszkańcom? – kończy Owen.
Rząd to wróg
Dlaczego arktyczny cyklon tak zdewastował Teksas, zaś nie poczynił spustoszeń w sąsiednich Arkansas, Luizjanie czy Missisipi? Odpowiedź jest prosta, choć nie znaczy, że łatwa do zaakceptowania. Teksas zapłacił cenę za to, że jako jedyny w kontynentalnej części USA nie należy do krajowej sieci energetycznej – stan posiada własną i sam nią zarządza. Katastrofa energetyczna oraz humanitarna, której doświadczył, jest wynikiem systemowych zaniedbań.
Przyczyn, dlaczego Teksas chce pozostać niezależny i samowystarczalny, należy szukać w wydarzeniach sprzed 200 lat. Stał się częścią unii w 1845 r., lecz zanim to nastąpiło, po oderwaniu od Meksyku w 1836 r. był niezależnym państwem. Meksyk nigdy go nie uznał, zaś wejście w skład USA potraktował jako kradzież, która stała się zarzewiem wojny z lat 1846–1848. Lecz nie wojna jest tu ważna, ale idea niezależności. Ten pomysł pojawił się wśród białych osadników, którzy ściągali w tę część Ameryki, bo chcieli tu stworzyć bawełniane imperium. Był tylko jeden problem – potrzebowali niewolników, a Meksyk w 1829 r. ogłosił abolicję. Po przegranej przez Meksyk wojnie (stracił Teksas i tereny dzisiejszej Kalifornii, Newady, Utah, Arizony, Nowego Meksyku, Kolorado oraz Wyoming) zaczęto sprowadzać niewolników do Teksasu, a bawełniana ekonomia kwitła. Niewiele ponad 20 lat później Teksas jako stan konfederacki odegrał kluczową rolę w wojnie secesyjnej. Ale nie pogodził się z jej wynikiem, zaś w odpowiedzi na abolicję w Teksańczykach zaczął budzić się duch nacjonalizmu i izolacjonizmu. A wraz nim przeświadczenie, że rząd federalny jest wrogiem. Model rynku energetycznego (i nie tylko), jaki ukształtował się w tym stanie, jest efektem właśnie tego przekonania.
W 1935 r. Kongres ustanowił Federal Power Act – ustawa powoływała do życia dwie krajowe sieci elektroenergetyczne: wschodnią oraz zachodnią, ich granicą były Góry Skaliste. Teksas do nich nie przystąpił i pozostał przy własnej, znanej dziś jako ERCOT (Electric Reliability Council of Texas). Dlaczego? Po pierwsze, bo jako największy producent energii w kraju (dziś odpowiednio 41 proc. i 25 proc. amerykańskiego wydobycia ropy i gazu) założył, że bez problemu pokryje własne zapotrzebowanie i nigdy nie będzie potrzebował pomocy. Po drugie, nie miał zamiaru oddawać nikomu nic za darmo, choćby w ramach transferów rezerw w przypadku awarii. Po trzecie, najważniejsze, nie chciał przyjmować federalnych regulacji, co musiałby zrobić, gdyby włączył się do krajowej sieci.
Do lat 90. XX w. rynek energii w Teksasie funkcjonował podobnie jak w innych częściach kraju, tylko w mniejszej skali: podzielony był między kilku głównych dostawców, a interes konsumenta chroniły ustawy regulujące ceny i sposób przesyłania prądu. Jednak gubernator George W. Bush (przyszły prezydent) był otwarty na sugestie przyjaciół nafciarzy – szczególnie szefa nieistniejącego dziś Enronu, który w 2001 r. zbankrutował na skutek kreatywnej księgowości – by rynek sprywatyzować. Oficjalnie dla dobra konsumenta, bo wszak walka o klienta oznacza niższe ceny. Nieoficjalnie chodziło o coś innego. Enron nie był pierwszym, choć z czasem stał się największym koncernem sektora usług energetycznych – ta branża dostrzegła, iż bycie pośrednikiem między producentem a nabywcą energii generuje zyski większe niż zwykła marża producencka.
Stanowe władze zatwierdziły prywatyzację w 1999 r. Od tej pory mieszkańcy Teksasu mogli wybierać między dziesiątkami dostawców i najróżniejszych taryf. Ci, którzy zużywali mało energii lub zużywali w najmniej popularnych godzinach, mogli liczyć na ceny nawet o połowę niższe niż w pozostałych częściach kraju. Sielanka? Nie do końca, bo wszystko ma swoją cenę. Firmy musiały na czymś przecież zarabiać. Okazało się, że teksańscy producenci i dostawcy postanowili oszczędzać na remontach infrastruktury. Dzielnie pomagają im w tym zresztą republikańscy politycy, którzy regularnie blokują w stanowej legislaturze wysiłki przywrócenia w sektorze energetycznym kilku regulacji, w tym o obowiązku konserwacji sieci.
– Podstawą pracy naszych energetycznych planistów pozostają przestarzałe, nieaktualne w dobie globalnego ocieplenia modele pogodowe. Nie przewidują one mrozów, dlatego są świetną wymówką, by nic nie robić – wyjaśnia prof. Michael Webber, ekspert energetyczny z Uniwersytetu Teksasu w Austin. – Bardziej od ignorancji boli jednak fakt, że tegoroczna katastrofa nie przyszła bez zapowiedzi. Mieliśmy do niej przymiarkę – dodaje.
Webber nawiązuje do awarii sieci z początku lutego w 2011 r. Wówczas nad Teksasem także przetoczył się potężny front arktyczny. Mróz trzymał przez trzy dni i by uchronić system przed zapaścią, wprowadzono rolling blackouts, czyli rotacyjnie odłączano prąd na oddalonych od siebie obszarach. Przerwy nie trwały nigdzie dłużej niż godzina, traf jednak chciał, że zbliżał się finałowy mecz o mistrzostwo NFL, który odbywał się w Dallas, a to najważniejsze sportowe wydarzenia w USA. Zakłócenia w komunikacji, w tym lotniczej, sprawiły, że wielu fanów nie zdołało dotrzeć na stadion, co spotęgowało społeczne oburzenie i żądania wyjaśnień, co dokładnie spowodowało awarię.
Raport zamówiony przez Teksas w Federalnej Komisji Regulacji Energetyki (Federal Energy Regulatory Commission) i Północno amerykańskiej Korporacji ds. Stabilności Energetycznej (North American Electric Reliability Corporation) wskazywał, że teksańska sieć musi zostać przygotowana na skrajne warunki pogodowe. Niestety, zamiast do stanowej legislatury, raport powędrował do szuflady. Remont z funduszy publicznych wymagałby podniesienia podatków, co każdy szanujący się teksański polityk uważa za przestępstwo z gatunku łamania praw człowieka. Z kolei zmusić przedsiębiorców, by wyłożyli własne pieniądze, mogłyby tylko regulacje prawne, a te narzuca znienawidzony Waszyngton. Oba rozwiązania były więc nie do przyjęcia.
Po awarii w 2011 r. ERCOT przeprowadził także własną ocenę stanu sieci oraz sporządził listę wytycznych, co i jak zabezpieczyć. Ale dokument przedstawiono w formie rekomendacji, do których zainteresowane podmioty gospodarcze mogą, lecz nie muszą się stosować.
Koniec z tym
Jest wtorek, 23 lutego, tydzień po ataku mrozów. Obrazek amerykańskiego południa zmienił się nie do poznania. Temperatury w Teksasie poszybowały do 20 stopni na plusie, wszędzie trwa odwilż. Z nielicznymi wyjątkami prąd, gaz i woda wróciły do wszystkich gospodarstw domowych.
Na skutek wychłodzenia bądź zaczadzenia zginęło prawie 80 osób, setki trafiły do szpitali. Uszkodzenia sieci kanalizacyjnych oraz wodnych są tak rozległe, że ciągle prawie 15 mln mieszkańców stanu musi gotować wodę przed jej użyciem do celów spożywczych. Okazało się też, że w najczarniejszej godzinie to wolontariusze przejęli na siebie odpowiedzialność za pomoc potrzebującym. Opowieści o kościołach i salach gimnastycznych zmienianych w garkuchnie czy kierowcach krążących po mieście, by wyłuskiwać z namiotów zamarzających bezdomnych, dominują we wszystkich lokalnych mediach.
Włodarze Teksasu spędzili większą część dramatycznego tygodnia, urządzając polowanie na czarownice i szerzenie dezinformacji. Gubernator Abbott do dziś szuka głównych „winnych” wśród producentów energii odnawialnej – twierdzi, że wiatraki zamarzły, stąd dramatyczna przerwa w dostawach prądu. Za nic ma dane, z których wynika, że farmy wiatrowe generują około jednej piątej stanowej energii. Nie zdementował też, choć uczyniły to wszystkie teksańskie media, fake newsa puszczonego w obieg przez Alexa Jonesa z serwisu Info Wars o tym, że za katastrofę energetyczną odpowiada prezydent Joe Biden. W przeddzień ataku zimy rzekomo zabronił Teksasowi pożyczać energię od sąsiadów i nie podpisał zgody na udzielenie mu pomocy federalnej. W istocie Biden podpisał pakiet pomocowy 14 lutego i objął nim wszystkie poszkodowane terytoria. Zaś za faktem, iż Teksas nie mógł od nikogo pożyczyć prądu, stoi jego niezależność energetyczna.
Wreszcie katastrofa zmusiła statystycznego zjadacza chleba w Teksasie do refleksji, czy energetyczna polityka stanu rzeczywiście mu służy. Odpowiedzi na to pytanie szukają zwłaszcza ci, którzy nie doświadczyli przerw w dostawach prądu, a za to z dnia na dzień ich rachunki podskoczyły z 26 dol. za megawatogodzinę (MWh) do prawie 9 tys. dol. – i teraz muszą zapłacić nawet po kilkanaście tysięcy dolarów. Wszyscy ci szczęśliwcy odbywają przyspieszony kurs teksańskiej ekonomii i ze zdumieniem odkrywają, że w chwili największego zapotrzebowania dostawca energii może od nich zażądać nawet kilkaset razy więcej, bo tak działa rynek, na którym nie obowiązują żadne ograniczenia.
Czy znaczy to, że w najbliższej przyszłości Teksas w końcu posłucha ekspertów i zastosuje się do ich rad, może nawet połączy swoją sieć z resztą kraju? Michael Webber jest zdania, że tak. – Skala dewastacji jest tym razem po prostu zbyt wielka, by można było znów na wszystko machnąć ręką. To będą powolne zmiany, ale nie wątpię, że w końcu się zaczną – mówi.
Nie wszyscy jednak są optymistami, zwłaszcza mieszkańcy innych stanów. Ci patrzą na katastrofę w Teksasie i widzą w niej przede wszystkim kolejną wpadkę, której można było uniknąć. „Dlaczego reszta kraju ma wciąż płacić za politykę podatkową Teksasu i wynikające z niej zaniedbania?” – grzmiał w czwartek 18 lutego Tom Harner w komentarzu dla dziennika „Star Tribune” z Twin Cities w Minnesocie. Harner przypomniał, że Teksańska Komisja ds. Sektora Użyteczności Publicznej (Texas Public Utility Commission) już 30 lat temu, w 1989 r. rekomendowała bezzwłoczną inwestycję w zabezpieczenie stanowej sieci elektroenergetycznej przed atakami zimna, tylko że tradycyjnie te przestrogi zlekceważono. „Można się spodziewać, że gdy Waszyngton i w tym roku zapłaci za ratunek, kolejne apele oraz raporty podzielą los swoich poprzedników. I tak w nieskończoność, od klęski do klęski. O, nie. Teksas musi wreszcie zacząć płacić za swoje wybory!” – zaapelował rozeźlony komentator.