Czy aby wprowadzić gospodarkę na nowoczesne tory, najważniejsze są wizja, upór i odwaga? Czy ważniejsze są pieniądze, które przeznaczy się na badania i wdrożenia? Paweł Pisarczyk i Zbigniew Jakubas polemizują na ten temat.
Paweł Pisarczyk prezes Atende Software / Dziennik Gazeta Prawna
Żyjemy w czasach energetycznej rewolucji. W historii rozwoju cywilizacji jeszcze nigdy nie było takiego momentu, w którym człowiek do pozyskania energii nie wykorzystywałby zasobów naturalnych naszej planety.
Najpierw był ogień. I walka o niego w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nasi dalecy przodkowie nie umieli go rozpalać (tym bardziej ujarzmiać), ale już wtedy wiedzieli, jaką siłę daje jego posiadanie. Później „paliliśmy” wszystko, co było tylko możliwe, aż do momentu pojawienia się energii atomowej. Okazało się, że kontrolowany proces rozpadu pierwiastków promieniotwórczych pozwala pozyskiwać olbrzymie ilości ciepła. Trochę później, bo w połowie poprzedniego wieku, wydawało się nam, że zapalimy własne słońce na bazie syntezy termojądrowej i problem energetyczny zniknie. Niestety cały proces okazał się dużo bardziej skomplikowany i na własne słońce przyjdzie nam jeszcze poczekać. Ta szybka powtórka z historii rozwoju cywilizacji człowieka tylko pokazuje, że zapotrzebowanie na energię rośnie lawinowo.
Na czym polega zatem przełomowość czasów obecnych? Przede wszystkim na efektywności. Już teraz technologia pozwala na wydajne wykorzystanie naturalnych źródeł energii, takich jak woda, wiatr i przede wszystkim słońce. Przykład? 8 maja 94,9 proc. zapotrzebowania energetycznego Niemiec zostało pokryte ze źródeł odnawialnych. Sceptycy powiedzą, że była to niedziela i przemysł w pełni nie funkcjonował. Ale tak czy inaczej cała sytuacja spowodowała ujemne ceny na rynku energii. Mówiąc obrazowo, chciano zapłacić podmiotom, które użyją nadmiaru wyprodukowanej energii, żeby uniknąć destabilizacji sieci. Dochodzimy do momentu, kiedy potrafimy łatwo produkować energię bez zużywania zasobów naszej planety, ale niestety nie zarządzamy dobrze jej wykorzystaniem. Nie potrafimy magazynować jej nadmiaru. Nie mierzymy oraz nie planujemy jej użycia, żeby racjonalizować gospodarowanie dostępnymi paliwami.
W czerwcu ubiegłego roku Ministerstwo Rozwoju wskazało elektromobilność jako koło zamachowe polskiej gospodarki. Przyznam, że przyjąłem to z wielkim uznaniem z dwóch powodów.
Po pierwsze, nie da się zatrzymać rozwoju odnawialnych źródeł energii i energetyki obywatelskiej oraz postępu, w wyniku którego ujemne ceny energii staną się codziennością. Pojazdy elektryczne wykorzystujące sprytnie ten nadmiar będą zatem czymś zupełnie naturalnym. Skoro w nowoczesnych elektrowniach potrafimy efektywnie spalać paliwa kopalne, mamy źródła odnawialne, które być może, dzięki opracowanej w Polsce technologii ogniw wykorzystującej perowskity staną się częścią każdego okna, to chyba nie ma sensu palić importowanej ropy w silnikach pojazdów. I emitować kolejnych szkodliwych zanieczyszczeń do atmosfery.
Po drugie, dzięki odważnemu, prowadzonemu na dużą skalę rozwojowi inteligentnych sieci energetycznych w Polsce tzw. smart grid udało się nam rozwinąć technologię, która znana jest na całym świecie i pozwala eksportować to, na czym zawsze najbardziej mi zależało – myśl zamkniętą w zaawansowanym oprogramowaniu i projektach urządzeń elektronicznych.
Pojawiła się jednak jedna wątpliwość. Jak odważna, wizjonerska deklaracja o rozwoju pojazdów elektrycznych ma się do informacji, że będziemy nadal rozwijać energetykę węglową? Wytłumaczyłem to sobie dość prosto i wierzę, może trochę naiwnie, że taka jest właśnie intencja rządu. Niemcy są niekwestionowanym liderem w rozwoju energetyki odnawialnej i obywatelskiej. Społeczeństwo bardzo szeroko popiera rozwój energetyki wiatrowej i słonecznej, praktycznie nie popierając energetyki atomowej, uważając ją za niebezpieczną. Mimo tego, że około 30 proc. produkowanej energii już pochodzi ze źródeł odnawialnych, to 42 proc. wytwarzane jest nadal z węgla (brunatnego i kamiennego). Zatem polityka Niemiec jest racjonalna i wizjonerska. Rozwijane i promowane są źródła odnawialne, które w przyszłości przejmą rolę energetyki tradycyjnej, ale bezpieczeństwo wciąż budowane jest na surowcu, który jest pod ręką, a jego cena nie zależy od sytuacji geopolitycznej.
Jeżeli wizja rozwoju elektromobilności w Polsce pociągnie za sobą racjonalne decyzje w zakresie źródeł odnawialnych, inteligentnych sieci energetycznych i ekonomicznego wydobycia oraz niskoemisyjnego spalania węgla, to jesteśmy na drodze do sukcesu. Jeżeli będą prowadzone odważne projekty z zakresu energetyki, które nie będą polegały na importowaniu starych i drogich rozwiązań, tylko na opracowywaniu nowych produktów rozwiązujących faktycznie napotkane problemy, to wreszcie staniemy się innowacyjni i będziemy eksportować myśl techniczną. Jeżeli przestaniemy usprawiedliwiać się wewnętrzne, że nie mamy pieniędzy na innowacje i z tego powodu kopiujemy innych oraz przestaniemy bać się popełniania błędów i wreszcie zaczniemy robić produkty z zakresu wysokich technologii, to będziemy mogli je sprawdzać podczas trudnych i nowatorskich projektów.
Wizja, upór i odwaga są warunkiem koniecznym innowacji. Ważnym elementem jest wiedza i doświadczenie oraz zdolność do podejmowania ryzyka. Pieniądze są tylko środkiem. Mając najlepsze i najdroższe wyposażenie, nikt nie wejdzie na Mount Everest, jeżeli nie będzie miał odwagi i pasji oraz nie uwierzy, że to możliwe. Zanim będziemy usprawiedliwiać swoją stagnację brakiem odpowiednich środków finansowych, spróbujmy zacząć od małego rachunku sumienia. Zacznijmy myśleć w kategoriach „Yes, I can”. Jeżeli elektromobilność ma być naszym znakiem rozpoznawczym na świecie, to już teraz musimy rozwijać technologię dla nowoczesnych sieci energetycznych. Wtedy mamy szansę stać się krajem, który zrewolucjonizuje przyszły internet rzeczy. Właściwie mamy wszystko, co jest do tego potrzebne – zdolnych inżynierów, komputery i chęć zmiany świata, której tak brakuje we współczesnej Europie.
Zbigniew Jakubas prezes i właściciel Multico / Dziennik Gazeta Prawna
Polska gospodarka dobrze wykorzystała ostatnie 27 lat. Oczywiście zawsze można zrobić coś lepiej. Sukces ten należy przypisać przede wszystkim operatywności samych Polaków, którzy po 1989 r. posłuchali prezydenta Wałęsy i wzięli sprawy w swoje ręce. Powstały w tym czasie setki tysięcy małych i średnich firm, które odnoszą sukcesy nie tylko w kraju, ale i za granicą, pomimo że początki były bardzo trudne. Były chęci i wiedza, ale nie było kapitału lub był bardzo drogi. Pomimo tego udało się. 25 lat temu PKB Polski i Ukrainy na głowę mieszkańca były na podobnym poziomie, niecałe 6000 dolarów.
Dziś PKB Polski jest 4-krotnie wyższe niż naszego sąsiada. W 1990 r. Jugosławia była dla nas gospodarczym tygrysem. Dzisiaj jedynie Słowenia ma trochę wyższe PKB per capita niż Polska.
Zauważyć należy, że nasz kraj jako jeden z nielicznych wyszedł obronną ręką z kryzysu 2008 r.
Czy możemy się szybciej rozwijać i wydawać więcej na badania i rozwój (B+R)?
Wierzę, że plan Morawieckiego w tym zakresie odniesie sukces. Uruchomione są różne fundusze i znacząco wyższe kwoty do wydatkowania, ale należy usunąć bariery. Ze statystyk wynika, że jesteśmy na dalekiej pozycji, jeżeli chodzi o nakłady na ten cel. Uważam, że statystyki te nie oddają prawdziwego obrazu, gdyż wiele firm koszty wydatkowane na ten cel lokuje w bieżącą działalność. Na pierwszej pozycji według badań Deloitte (42 proc. badanych) przedsiębiorcy obawiają się podejścia organów podatkowych do kosztów B+R i uważają korzystanie z ulg podatkowych w tym zakresie za ryzykowne, a regulacje dotyczące ulg na działalność B+R za niejasne i stanowiące duże ryzyko dla firm. Według tych samych badań prawie połowa firm nie aplikuje o dofinansowanie projektów z powodu zbyt sformalizowanego i skomplikowanego procesu uzyskania i korzystania z dotacji.
Na te uwagi muszą zareagować urzędnicy realizujący wydatkowanie środków.
Czy mamy szansę zbliżyć się pod tym względem do krajów Europy Zachodniej? Na pewno tak, ale cudów w krótkim czasie nie oczekujmy. Rodzimy przemysł potrzebuje czasu, kapitału i spokoju.
Według badań OECD na B+R przeznaczamy ok. 0,9 proc. PKB, co daje kwotę ok. 4 mld euro, gdzie średnia w Unii Europejskiej jest powyżej 2 proc. PKB, a w przypadku liderów, jak Korea Południowa czy Izrael, to ponad 4 proc.
W raporcie zwrócono też uwagę, że w Polsce na 1000 osób 5 pracuje w badaniach, natomiast np. w przodującej pod tym względem Finlandii – 15 osób.
Porównajmy nasze wydatki z innymi światowymi liderami. Wśród firm jest to Volkswagen, który rocznie wydaje ok. 10 mld euro. Siemens przeznacza na B+R między 6,5 a 8 mld euro rocznie. To dwa razy więcej niż wszystkie wydatki na B+R w naszym kraju. Niemcy wydają na badania rocznie 80 mld euro, to 20 razy więcej niż my. Jeżeli powyższe kwoty zderzymy z wydatkami na badania i rozwój Chin w wysokości 200 mld euro (225 mld dolarów) za 2015 r. (50 razy więcej niż Polska), to łatwo zauważymy, jaki mamy dystans do nadrobienia.
W Chinach swoistą inwestycją w rozwój jest kształcenie studentów. Obecnie poza granicami Chin studiują ponad 3 mln osób. Z tej grupy ok 120 000 jest finansowanych przez rząd, który na ten cel wydaje rocznie około 4 mld dol. Trzeba przyznać, że mają wizję i myślenie perspektywiczne, zwłaszcza że 70 proc. studentów po ukończeniu studiów wraca do pracy w chińskiej gospodarce.
Ale jak już wcześniej wspomniałem, faktyczne nakłady na B+R w Polsce są zdecydowanie wyższe i mogą sięgać 2 proc. PKB. Aby uzyskać prawdziwe dane, należałoby ustalić np., czy biura konstrukcyjne w przedsiębiorstwach pracujące nad nowymi produktami i rozwiązaniami to B+R, czy zwykła działalność bieżąca firmy i dlatego tych nakładów nie widać w badaniach. Warto też się zastanowić, czy pracownicy biur konstrukcyjnych oraz naukowcy uczestniczący w badaniach nie powinni korzystać z ulg podatkowych, mogąc rozliczyć koszty uzyskania przychodów tak jak inni twórcy.
Co należy zrobić?
Na pewno poprawić współpracę z ośrodkami badawczymi i uczelniami. Dzisiaj w zdecydowanej większości badania prowadzone na uczelniach są oderwane od rzeczywistych potrzeb przemysłu. Wszelkie działania powinny mieć wsparcie finansowe tylko wtedy, gdy mają zapotrzebowanie w konkretnej gałęzi przemysłu lub wręcz zakładzie. Pracownicy dydaktyczni otrzymujący granty powinni bezpośrednio współpracować z przedsiębiorstwami. Kolejnym problemem jest często niewłaściwa ocena sensowności prowadzenia pewnych badań i rozwijanie produktów, które nie mają możliwości wdrożenia komercyjnego, a zwłaszcza sprzedaży. Cieszy mnie, że nareszcie zaczęto w naszym kraju o tym myśleć. Część inicjatyw rządowych może odnieść sukces, należy jednak skoncentrować się na wybranych i istotnych dla gospodarki projektach, aby zbytnio się nie rozdrabniać i nie tracić czasu oraz pieniędzy. Zasadą jest, że państwa inwestują społeczne pieniądze w branże najbardziej dla nich istotne, np. Niemcy – w przemysł samochodowy i chemiczny, Amerykanie – w zbrojeniowy i informatyczny.
Nawet mając najlepsze wyposażenie, nikt nie wejdzie na Mount Everest, jeżeli nie będzie miał odwagi i pasji oraz nie uwierzy, że to możliwe