Współpraca gospodarcza Polski z Koreą nabrała ostatnio niebywałego rozpędu. Czy to jest potrzeba koreańska czy polska?
Czynniki zachęcające do niej są po obu stronach, a dodatkowym impulsem stała się sytuacja globalna – zarówno w sferze gospodarczej, jak i bezpieczeństwa. Koreańczycy od paru dobrych lat starali się wejść na rynki europejskie i postrzegali Polskę, ale także Węgry i Czechy, czyli Grupę Wyszehradzką, jako bramę do współpracy z całą Unią Europejską.
Dlaczego wybrali Grupę Wyszehradzką i dlaczego synonimem Europy jest dla nich Unia Europejska, a nie wschód Starego Kontynentu?
W państwach naszej Grupy nie ma silnie rozwiniętych gałęzi przemysłu, które mogłyby stanowić poważną konkurencję dla Koreańczyków w tych obszarach gospodarki, w których oni odgrywają i chcą odgrywać poważną rolę. Chodzi tu zwłaszcza o sektor zbrojeniowy, elektroniczny i energetykę jądrową. Te sektory są rozwinięte na zachodzie Europy i to stanowiło zawsze dla Korei istotną barierę wejścia. Polska, Czechy i Węgry to też jest z punktu widzenia inwestycji sporo tańsza lokalizacja. Równocześnie Polska ma nowoczesną infrastrukturę, dostęp do morza i duże zasoby wykształconych i pracowitych ludzi. Natomiast Unia Europejska jest z perspektywy Seulu jednym z trzech kluczowych graczy w polityce międzynarodowej i globalnej gospodarce. Co istotne, UE może być partnerem równoważącym wpływy Stanów Zjednoczonych i Chin. Dla Korei, która szuka swojej trzeciej drogi, jest to partner trudny, ale na pewno optymalny.
W jakim sensie my jesteśmy dla Koreańczyków bramą do tego partnerstwa?
Pamiętajmy, że kraje naszego regionu, zwłaszcza Polska, starają się znaleźć pomysł na wyjście z kryzysu energetycznego. Niewątpliwie czeka nas transformacja – i Koreańczycy nie tylko mogą, ale i bardzo chcą nam w niej pomóc. Pozwoli im to nie tylko dobrze zarobić, ale i spełnić coraz bardziej wyśrubowane unijne standardy środowiskowe i klimatyczne, co jest niezwykle ważne dla kraju żyjącego w ogromnej mierze z eksportowej ekspansji.
Próbowali wcześniej wielokrotnie zainteresować Europę swoimi technologiami budowy reaktorów jądrowych.
Tak – bezskutecznie. Paradoksalnie wojna w Ukrainie bardzo im pomogła. Mamy kryzys energetyczny. On jest teraz może trochę mniej odczuwalny, za to mocno odczuwalne w Europie stały się skutki zmian klimatu: upały, ulewy, kataklizmy. Stało się powszechnie oczywiste, że transformacja europejskiej energetyki musi przyspieszyć. I to jest główny powód tego, że realizacja pierwszych koreańskich elektrowni atomowych na Starym Kontynencie wydaje się bardziej prawdopodobna niż kiedykolwiek.
Kalkulacja Koreańczyków jest taka, że jeśli uda im się taki projekt we wzorcowy sposób zrealizować w Polsce, to realizacja kolejnych w pozostałych krajach Europy będzie tylko kwestią czasu?
Dokładnie tak. Podobnie jest zresztą w przypadku kontraktów zbrojeniowych oraz właściwie wszystkich innych, w których w grę wchodzą zaawansowane technologie. Cały zachodni świat idzie w kierunku zielnego ładu i potrzebuje do tego nowych zielonych technologii. Koreańczycy starają się nie tyle dostosować swoją gospodarkę do tego trendu, co wszystkich wyprzedzić, by odegrać w tej wielkiej zmianie rolę lidera.
Takim liderem stali się m.in. w obszarze komunikacji mobilnej.
Właśnie. Więc i w zielonych technologiach upatrują swojej szansy. Jednak równie dużą szansę stworzyła im sytuacja geopolityczna. Wojna w Ukrainie i nowa zimna wojna Zachodu z Rosją sprawia, że wszystkie kraje się zbroja i zamierzają zbroić. A Korea jest poważnym producentem i dostawcą sprzętu wojskowego.
Zmianę nastawienia widać też u zwykłych konsumentów: wielu wybiera produkty koreańskie odrzucając chińskie, bo Korea jawi się jako lojalna część Zachodu, a Chiny wspierają Rosję.
Tak, Korea jest zdeklarowanym sojusznikiem USA i Unii, potępia rosyjską agresję na Ukrainę i jednocześnie dostrzega całą masę możliwości, jakie ta nowa sytuacja międzynarodowa stwarza koreańskiej gospodarce. To, że część chińskich koncernów technologicznych, delikatnie mówiąc, nie cieszy się na Zachodzie zaufaniem, niewątpliwie pomaga koncernom koreańskim. One już przed pandemią coraz ostrzej rywalizowały z rosnącymi gigantami z Chin, a także z Japonii – te drugie w pewnym momencie odpuściły sobie Europę Środkowo- Wschodnią, co ułatwiło Koreańczykom obecne mocne wejście. Dzisiejsza sytuacja geopolityczna bardzo wzmocniła pozycję wyjściową Koreańczyków w Europie, Chińczycy są wyraźnie w odwrocie. Ogromną rolę odgrywa tu fakt, że Koreańczyków postrzegamy jako członków obozu reprezentującego wspólne zachodnie wartości.
A jakie znacznie ma to, że kraje Grupy Wyszehradzkiej, zwłaszcza Polska i Węgry, też szukają swojej trzeciej drogi – teoretycznie w ramach Unii, ale w poprzek wieloletniego układu sił, przeciwko dominacji Niemiec…
Koreańczycy bardzo dokładnie śledzą wszystkie unijne dyrektywy i całą politykę unijną, w tym klimatyczną i środowiskową oraz związaną z nowymi technologiami, aby skroić pod nią swoją ofertę, w tym sztandarowe produkty. Równocześnie dostrzegają w tej polityce istotne zagrożenia, przede wszystkim tam, gdzie pojawiają się tendencje protekcjonistyczne, mające chronić lokalne rynki, lokalną produkcję. Promotorami protekcjonizmu są kraje starej Unii, które próbują w ten sposób bronić swą pozycję przed ambicjami krajów, jak Polska. Kraje Grupy Wyszehradzkiej nie do końca zgadzają się z unijną polityką w wielu obszarach, kierują się własnym interesem. Wydaje mi się, że Koreańczycy upatrują w tym szansę, bo na pierwszy rzut oka polski interes może być w kilku istotnych kwestiach zbieżny z koreańskim. Tym bardziej, że Polska jest w ich oczach krajem bardzo przyjaznym biznesowi.
Polscy przedsiębiorcy mocno by się zdziwili…
Powtarzam, taka jest perspektywa Koreańczyków, którzy wskazują, że państwa Grupy Wyszehradzkiej prowadzą politykę sprzyjającą biznesowi – a dokładnie bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Z kolei w Korei Południowej rozwój gospodarczy został mocno powiązany z nacjonalizmem – tzw. Cud nad Rzeką Han to powód dumy narodowej. Chętnie wchodzą na inne rynki, już nie tak chętnie otwierają własny.
Kali chronić swoją gospodarkę to dobrze…
Coś w tym jest… Kluczowe wydaje się tutaj to, że kraje starej Unii były i są dla Koreańczyków dość hermetyczne, a kraje nowej Unii, zwłaszcza Polska, wręcz przeciwnie. W zacieśnianiu współpracy pomaga też obecnie to, że w Korei rządzą konserwatyści, w niektórych aspektach mentalnie bliscy PiS i zarazem bardzo mocno probiznesowi. Oni bardzo wspierają swoje koncerny – zarówno na własnym rynku, jak i poza granicami kraju, w międzynarodowej ekspansji. Dlatego są w Polsce aktywni na kilku strategicznych polach: od masowej produkcji AGD przez baterie do samochodów elektrycznych, przemysł zbrojeniowy i elektrotechnikę po elektrownie jądrowe i budowę nowej infrastruktury na czele z Centralnym Portem Komunikacyjnym.
Wspomniała pani, że Koreańczycy są częścią Zachodu i naszego świata wartości, ale na ile tak naprawdę są do nas mentalnie podobni?
Podobieństw jest całkiem sporo, np. Polaków i Koreańczyków łączy podobna ewolucja od zacofanego społeczeństwa wiejskiego do rozwiniętego i dobrze wyedukowanego społeczeństwa wielkomiejskiego, z dużym udziałem przemysłu i nowoczesnych usług. Jest sporo podobieństw historycznych: oni też cierpieli pod butem brutalnego zaborcy. Trzeba jednak pamiętać, że Korea położona jest w odmiennej części świata i należy do zupełnie innego kręgu kulturowego. W ostatnich dekadach w społeczeństwie koreańskim zaczęła dominować mentalność prorozwojowa – wszyscy są mocno nastawieni na wspieranie rozwoju kraju i ma to zabarwienie mocno nacjonalistyczne. Jednocześnie ta mentalność ukształtowała się pod potężnym wpływem spuścizny konfucjańskiej.
Jaki to dało efekt?
Ukształtowało się nastawione na rozwój i ekspansję społeczeństwo, w którym kolektyw jest o wiele ważniejszy od jednostki. Jest tutaj oczywiste, że można poświęcić jednostkę, jej zdrowie, a nawet życie, dla dobra wspólnoty – bo jest to poświęcenie dla wyższego dobra i celu, jakim jest wspólne kreowanie cudu gospodarczego zapewniającego przyszłej Korei pozycję globalnego lidera, a przyszłym pokoleniom – możliwość czerpania dumy z tego faktu. Gdzieś w tle jest konkurencja z Koreą Północną…
Która była kiedyś o wiele lepiej rozwinięta gospodarczo od południa. Dziś jej gospodarka to jakieś 2 proc. gospodarki Republiki Korei…
Dokładnie tak – i przekłada się to na przekonanie Koreańczyków z południa, że jeśli dojdzie kiedyś do utęsknionego zjednoczenia obu Korei, to właśnie oni odegrają w nim wiodącą rolę, gdyż dokonali cudu i odnieśli globalny sukces.
Koreańczycy nie kryją, że za tym sukcesem kryje się morderczo ciężka praca i poświęcenie wielu pokoleń.
Poświęcenie jest wręcz oczekiwane od każdej jednostki. Widać to zwłaszcza wtedy, gdy – jak ostatnio - do władzy dochodzą konserwatyści, którzy mocno się do tego odwołują. Teraz na przykład argumentują, że trzeba zwiększyć dopuszczalną liczbę godzin pracy w tygodniu z obecnych 52 – wynikających z mozolnie wypracowanego kompromisu – do 69.
69 godzin pracy w tygodniu?!
Tak. Nie jako norma, ale jako maksimum. Część z tego to są nadgodziny, które mają być – wedle władzy – znacznie lepiej płatne. Rząd przekonuje, że trzeba pobudzić gospodarkę, więc ludzie muszą więcej pracować. Każdy, kto twierdzi inaczej, nie rozumie, że to jest dobre dla rozwoju kraju.
W Europie rzeklibyśmy, że to jawne wspieranie biznesu kosztem praw pracowniczych.
To prawda, ale te hasła wydają się w koreańskim społeczeństwie nadal nośne – właśnie z uwagi na kształtowaną przez lata mentalność.
Co a co na to najmłodsze pokolenia, które możemy zobaczyć w K-popowych wideoklipach?
Nowe pokolenie faktycznie zaczyna się coraz bardziej buntować przeciwko czemuś, co w Korei nazywa się gapjil (갑질), a oznacza autorytarne zachowanie osoby zajmującej wyższą pozycję w hierarchii. Konfucjanizm zakłada hierarchiczną zależność…
Podległość i uległość?
Dokładnie tak. Osoba, która jest wyżej w hierarchii, ma prawo się wymagać bardzo wiele od osób, które są niżej. Ta zasada mocno przesiąkła biznes i rynek pracy. Stało się normą, że ci wyżej mogą się zachowywać wobec tych niżej – delikatnie mówiąc – niegrzecznie. W efekcie istnieje powszechne przyzwolenie, by szef, menedżer wyżywał się na pracownikach. Pomiatał nimi, krzyczał na nich, a nawet wylewał na nich wodę. Możemy zobaczyć takie obrazki w koreańskich firmach i serialach, które docierają do Europy. Oscarowy „Parasite” był w Korei wstrząsem, bo przełamał tabu - wywołał dyskusję o czymś, o czym oficjalnie się nie mówiło. Teraz to się zmienia. Wybucha coraz więcej skandali. Parę lat temu córka właściciela linii lotniczych dostała na pokładzie samolotu niewłaściwe orzeszki i kazała natychmiast zwolnić z pracy cała załogę. Lot trzeba było odwołać. Takie zachowania kiedyś przechodziły bez echa. Dziś rodzą bunt. Młodzi, jako pracownicy zaczynający kariery w korpo, są najniżej w hierarchii i często doświadczają skutków opisanego zjawiska. A nie chcą. Mają dosyć uprzywilejowania osób na wyższym stanowisku i całej tej hierarchicznej struktury korporacyjnej i społecznej. Ona stała się dla Korei poważnym problemem.
Ale ten autorytarny model pozwalał i pozwala zarządzać biznesem niczym wojskiem.
Tak jest, ale – powtarzam – młodzi coraz powszechniej i coraz odważniej go odrzucają. Chcą walczyć o zmianę. Dotyczy to zwłaszcza młodych kobiet, których pozycja w tradycyjnej hierarchii jest szczególnie słaba. Tu bardzo ważna uwaga: Koreańczycy patrzą na pracę inaczej niż my. Od najmłodszych lat wpaja im się, że z wielu powodów ideałem jest praca dla wielkich koreańskich korporacji. A także to, że ona musi być – zwłaszcza na początku – bardzo wymagająca i pełna poświęceń. Harujesz na okrągło za niską pensję, bo w ten sposób inwestujesz w lepszą przyszłość – kraju, może także własną. Ten pogląd i trend jest umacniany przez system edukacji, media oraz rodziców, którzy powtarzają jedno: musisz się wytrwale i długo uczyć, żeby pójść na studia, by się tam wytrwale uczyć, żeby dostać się do pracy, w której będziesz brać maksymalne nadgodziny, żeby zbudować sobie pozycję w hierarchii, która pozwala ci decydować o losie tych niżej.
Nie wolno ci wziąć chorobowego, ani zostać przy chorym dziecku.
To nie wskazane. W Polsce, kiedy źle się czujemy, albo mamy chore dziecko, po prostu bierzemy L-4. W Korei pracownik w pierwszym rzędzie zamartwia się, jak jego ewentualna nieobecność w pracy wpłynie na kolektyw. Jeśli jego zwolnienie chorobowe zakłóci pracę lub spowoduje przeciążenie kolegów, to zaczyna się zastanawiać. I raczej nie weźmie tego zwolnienia niż weźmie. Taka jest mentalność koreańska ukształtowana pod wpływem wspomnianej, wszechobecnej, narracji.
„Parasite” podważył tę narrację.
Tak, mocno uderzył w wizerunek ludzi bogatych i cały sens hierarchicznej struktury społecznej, także zawodowej. Młodzi walczą o zmiany. W istocie bardzo trudno im jednak zobaczyć inną możliwość i inną drogę – bo wspomniana narracja zdecydowanie dominuje w przestrzeni publicznej, w mediach, w edukacji, w domach. To ma swoje konsekwencje. Prosty przykład: jak ktoś w Polsce zakłada własny biznes to uchodzi za przedsiębiorczego i kreatywnego, a jeśli ktoś robi to w Korei – postrzegany jest jako ktoś, kto poniósł porażkę, bo nie potrafił się odnaleźć w pożądanym świecie korpo. To się wprawdzie zmienia, ale bardzo wolno. Młodzi mają odwagę powiedzieć: warunki pracy w korpo są do bani, praca nie musi być całym naszym życiem.
A to nie jest w Korei herezja?
W tradycyjnych konserwatywnych kręgach – oczywiście jest. Ale coraz więcej Koreańczyków dostrzega alternatywne wzorce karier preferowane choćby na Zachodzie.
Więc im więcej przyleci ich do Polski, tym więcej przejrzy na oczy?
Można tak zakładać. Obserwuję u nich taki początkowy szok, że u nas wszystko wygląda i funkcjonuje całkiem inaczej. A przede wszystkim – że może istnieć jakaś inna droga do gospodarczego cudu, którego Polacy też przecież dokonali. Niektórzy dostrzegają, że koreańska kultura pracy jest w istocie bardzo toksyczna, powoduje inne problemy – zdrowotne i społeczne. Zapracowani ludzie z korpo nie mają w ogóle czasu dla rodziny… Paradoksalnie, swą obecną propozycję zwiększenia limitu godzin pracy konserwatywny rząd tłumaczy tym, że to pozwoli poświęcić rodzinie… więcej czasu. Pracownik będzie bowiem więcej pracował w nadgodzinach w okresach, gdy to jest konieczne, w innych szef da mu więcej wolnego na życie z bliskimi. Buntowniczy młodzi w to nie wierzą. Bardzo mocno słyszalny jest tu zwłaszcza głos organizacji kobiecych, zwracających uwagę, że taka zmiana jeszcze silniej uderzy w kobiety na rynku pracy.
Dlaczego?
Bo mężczyźni, którzy zajmują w Korei zdecydowanie wyższe stanowiska i są zdecydowanie lepiej wynagradzani od kobiet, będą z oczywistych przyczyn ekonomicznych zostawać dłużej w pracy, żeby do maksimum wykorzystać te nadgodziny. A kobiety ugrzęzną w domach z dziećmi, bo będą coraz bardziej wypychane z rynku pracy. W Korei od pewnego czasu widoczna jest tendencja do emancypacji kobiet, które chcą wymusić na swych partnerach i całym społeczeństwie bardziej partnerski model koegzystencji. Kobiety są bardzo dobrze wykształcone, chcą robić kariery, a tradycyjna kultura spycha je na margines rynku pracy, a właściwie - do domu.
Bunt kobiet przeciwko temu skutkuje kolejnym zjawiskiem: w Korei rodzi się rekordowo mało dzieci.
Jeśli tradycyjne struktury wspierane przez wszechobecną narrację nie dają kobietom szans na realizowanie siebie to kobiety mówią na to: nie będziemy rodzić. I nie rodzą. Młode kobiety mówią wręcz, że w ogóle nie chcą mieć mężów. Stanowczo deklaruje, że ich życiowym powołaniem nie jest wcale zajmowanie się domem i panem tego domu. Zjawisko stało się na tyle powszechne, że mówi się już w Korei o trwającym strajku kobiet.
Niska dzietność nieuchronnie prowadzi do deficytu pracowników. Jaki pomysł na to ma władza oprócz zwiększania limitu nadgodzin?
Rządzący są świadomi problemu i stawiają z jednej strony na robotyzację, która osiągnęła w Korei rekordowe rozmiary, a z drugiej – starają się uzupełniać niedobory migracją z biedniejszych państw Azji Południowej. Wyraźnie przymyka się oko na to, że czasami ta migracja i praca nie jest legalna – z uwagi na potrzeby biznesu czy rolnictwa. Równocześnie rząd próbuje łowić za granicą talenty, czyli wysoko wykwalifikowanych pracowników. Ostatnio ogłosił, że zwiększy pulę wiz wydawanych takim osobom. Trzeba przy tym pamiętać, że Korea pozostaje państwem mocno homoetnicznym. To są niemal wyłącznie Koreańczycy, a masowy napływ ludzi z zewnątrz nie jest społecznie pożądany.
Dr Joanna Beczkowska z Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego weźmie udział w panelu dyskusyjnym podczas Krynica Forum 2023.