Liberałowie bardzo nie lubią mówić o skracaniu dnia pracy. Mówią, że to złe dla gospodarki. Ale jak ich tak lepiej przycisnąć, to wychodzi, że argumenty mają cieniutkie. Bo niby dlaczego skrócenie dnia pracy z ośmiu do sześciu godzin albo wprowadzenie wolnego piątku miałoby zrujnować gospodarkę? Że niby zmniejszyłby się poziom produkcji? Niekoniecznie. Na stanowiskach ściśle związanych z produkcją można przecież wprowadzić zatrudnienie rotacyjne. W innych miejscach gospodarki wiele by dała lepsza organizacja i eliminacja tzw. (za przeproszeniem) dupogodzin. Dobrze tu widać, że nie o to w całym tym sporze o czas pracy chodzi. Bo liberałowie tak naprawdę boją się czegoś innego. Nie chcą krótszej pracy i dzielenia stanowisk, bo to oznacza konieczność zatrudniania przez biznes dodatkowych ludzi. Boją się kosztu. I faktycznego zwiększenia udziału pracownika w zyskach przedsiębiorstwa. Bo taki byłby – koniec końców – efekt krótszej pracy za tę samą płacę.
Liberałowie bardzo nie lubią mówić o skracaniu dnia pracy. Mówią, że to złe dla gospodarki. Ale jak ich tak lepiej przycisnąć, to wychodzi, że argumenty mają cieniutkie. Bo niby dlaczego skrócenie dnia pracy z ośmiu do sześciu godzin albo wprowadzenie wolnego piątku miałoby zrujnować gospodarkę? Że niby zmniejszyłby się poziom produkcji? Niekoniecznie. Na stanowiskach ściśle związanych z produkcją można przecież wprowadzić zatrudnienie rotacyjne. W innych miejscach gospodarki wiele by dała lepsza organizacja i eliminacja tzw. (za przeproszeniem) dupogodzin. Dobrze tu widać, że nie o to w całym tym sporze o czas pracy chodzi. Bo liberałowie tak naprawdę boją się czegoś innego. Nie chcą krótszej pracy i dzielenia stanowisk, bo to oznacza konieczność zatrudniania przez biznes dodatkowych ludzi. Boją się kosztu. I faktycznego zwiększenia udziału pracownika w zyskach przedsiębiorstwa. Bo taki byłby – koniec końców – efekt krótszej pracy za tę samą płacę.
W Polsce o takich rzeczach przeczytać czy usłyszeć można rzadko. Nie to, co na przykład w takich Stanach Zjednoczonych. W najnowszym numerze lewicującego kwartalnika „Democracy” właśnie w tej sprawie głos zabrał ekonomista Dean Baker, założyciel waszyngtońskiego think tanku CEPR. Tekst pod hasłem „Mniej pracy, więcej wypoczynku” jest oczywiście osadzony w kontekście startujących wkrótce prezydenckich prawyborów. A Baker próbuje do swoich pomysłów zarazić zarówno bardziej radykalnego Berniego Sandersa, jak i centrową Hilary Clinton. Republikanie „Democracy” pewnie raczej nie czytają.
Teza Bakera jest prosta. Wszyscy wiemy, że głównym problemem zachodnich gospodarek (a amerykańskiej w szczególności) jest rozjazd produktywności i płac. To pokłosie neoliberalnej gorączki ostatnich 40 lat. Przyczyn jest wiele: globalizacja, słabość związków zawodowych, wycofywanie się państwa z roli gospodarczego moderatora. W efekcie od późnych lat 70. biznesowe zyski coraz szerszym strumieniem trafiają do najbogatszych posiadaczy kapitału (pracodawców, akcjonariuszy), a nie do świata pracy. To z kolei pompuje nierówności, które – dziś już nikt temu nie zaprzeczy – są poważnym problemem społecznym. Proste i czytelne.
Ale dalej już wcale tak łatwo nie jest. Bo namierzyć ten problem oczywiście nietrudno. Ale konia z rzędem temu, kto będzie potrafił go rozwiązać. Przecież w zglobalizowanym i zliberalizowanym świecie gospodarczym kapitał nie boi się nikogo i niczego. Państwowa regulacja? Wielkie rzeczy! Nacisk zorganizowanego świata pracowniczego? Słaby, rozbity i niegroźny! Można oczywiście oczekiwać, że kapitał sam z siebie zacznie się tymi zyskami dzielić. Ale to nadzieja raczej pozbawiona racjonalnych podstaw.
Nie – przekonuje Baker – do sprawy trzeba podejść z zupełnie innej strony. Skoro nie w wynagrodzeniu, to niech większy udział pracownika w zyskach zmaterializuje się przynajmniej w postaci wolnego czasu. Pole manewru istnieje. Zwłaszcza w krajach takich jak USA, gdzie pracuje się sporo więcej niż w Europie Zachodniej (do tego dochodzi jeszcze problem płatnych urlopów, które w Ameryce są nadal luksusem, a nie normą). Notabene bardzo to opowieść Bakera zbliża do naszych realiów, bo akurat statystyczny Polak pracuje jeszcze więcej niż Amerykanin (proszę zajrzeć do statystyk OECD). A i z płatnymi urlopami w warunkach polskiego prekariatu bywa bardzo źle. Na dodatek skrócenie czasu pracy (bez obcinania pensji oczywiście) zbliża nas jeszcze do jednego ważnego celu makroekonomicznego: pełnego zatrudnienia. A więc (makroekonomicznie bardzo pożądanej i nie dajcie się przekonać, że jest inaczej) sytuacji, w której pracują ci wszyscy, którzy chcą i mogą. Nie muszę pewnie dodawać, jak pozytywnie takie zatrudnienie odbiłoby się na ogólnym poziomie produkcji i na PKB.
Ale tego wszystkiego liberałowie nie chcą widzieć. Zapatrzeni w interes jednej tylko klasy społecznej (tych silniejszych i/bo zasobnych w kapitał), krytykując krótszą pracę, nie odwołują się do prawideł ekonomii. Tylko opacznie rozumianych zasad moralnych. Z quasi-religijnym zapałem dowodząc, iż oszczędnością i pracą ludzie się bogacą. A że nie ma to wiele wspólnego z rzeczywistością, to już niezbyt ich interesuje.
Liberałowie nie chcą naszej krótszej pracy, bo to oznacza konieczność zatrudniania przez biznes dodatkowych ludzi. Boją się kosztu. I faktycznego zwiększenia udziału pracownika w zyskach przedsiębiorstwa
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama