Liberalizm? Socjalizm? Keynesizm? Wydaje się, że to gdzieś między tymi wyrazistymi ideami rozgrywają się najważniejsze debaty współczesności. Ale to nieprawda. Najpotężniejsza dziś szkoła ekonomiczna jest zupełnie bezbarwna. Naturalna jak powietrze, którym oddychamy. I może dlatego jest tak niebezpieczna. To teoria wyboru publicznego (ang. public choice)
Czy jest na sali ktoś, kto nie lubi duetu Levitt & Dubner? Ręka do góry. Nie widzę! Tym, którzy jakimś cudem nie wiedzą, o kogo chodzi, wyjaśnijmy, że pierwszy jest ekonomistą z Uniwersytetu Chicagowskiego i laureatem „młodego Nobla”, czyli nagrody im. Johna Batesa Clarke’a. Drugi to były dziennikarz ekonomiczny „New York Timesa”. Równo 10 lat temu obaj panowie uznali, że łączy ich więcej niż tylko imię (choć pisane w jednym przypadku Steven, w drugim zaś Stephen). To wówczas światło dzienne ujrzała „Freakonomia”. A więc książka, która – jak dotąd – sprzedała się w 5,5 mln egzemplarzy i została przetłumaczona na 40 języków (w tym na polski). Levitt i Dubner wyjaśniali w niej tak intrygujące kwestie, jak: co łączy nauczycieli z zawodnikami sumo, dlaczego Ku-Klux-Klan przypomina agentów nieruchomości albo czemu tak wielu dilerów narkotykowych mieszka u swoich mam. Pomysł chwycił. Felietony duetu Levitt & Dubner zaczęły się pojawiać w „NYT”, a potem panowie poczuli się wręcz tak silni, że poszli na swoje i założyli własny portal Freakonomics.com. Po „Freakonomii” pojawiła się w księgarniach „Superfreakonomia” (1,5 mln sprzedanych kopii), która rozprawiała się z kolejną serią dylematów egzystencjalnych, takich jak choćby: dlaczego uliczna prostytutka przypomina świętego mikołaja z domu towarowego lub co łączy Ala Gore’a z wulkanem Pinatubo. W maju tego roku do księgarń wejdzie zaś kolejna publikacja Levitta i Dubnera pod wiele mówiącym tytułem „When to Rob a Bank... And 131 More Warped Suggestions and Well-Intended Rants” (Kiedy napaść na bank... i 131 pokręconych porad oraz pełnych dobrych intencji tyrad). Niezależnie od tego, co Levitt i Dubner jeszcze wymyślą (a są duetem dosyć rzutkim), trzeba sobie powiedzieć uczciwie, że na poletku publicystyki ekonomicznej już zdołali wypracować sobie status postaci kultowych. Spopularyzowali bowiem pewien styl pisania. Polegający z grubsza na tym, że narzędzia analizy ekonomicznej zaprzęgli do rozważań o sprawach bardzo przyziemnych. Jak wówczas, gdy rozpisywali się o chicagowskiej prostytutce imieniem Allie, która postanowiła podnieść cenę swoich usług z 300 do 500 dol. (chciała pracować mniej), ale odkryła, że popyt wcale się nie zmniejszył. Bo okazało się, że w jej branży popyt jest (nomen omen) dosyć sztywny. Popracowała więc jeszcze parę lat w zawodzie. A potem wróciła na studia. Oczywiście ekonomiczne.
Ekonomiści tłumaczą nam życie
Stosowana przez Levitta i Dubnera metoda używania ekonomicznego żargonu i narzędzi do interpretowania każdego aspektu otaczającej nas rzeczywistości znalazła wielu naśladowców. Wspomnieć tu wystarczy niemniej poczytne „Sekrety ekonomii” felietonisty „Financial Timesa” Tima Harforda (książka jest po polsku). A są i tacy autorzy, którzy potraktowali swoje zadanie jeszcze bardziej agresywnie. Bo oni nie tylko tłumaczyli i bawili, lecz używali ekonomii jako sposobu na uzdrowienie różnych dziedzin życia. Taki choćby Tyler Cowen, ekonomista z Uniwersytetu George’a Masona i autor książki (nie wiedzieć czemu nieprzełożonej na polski) „An economist gets lunch” (Idzie ekonomista na obiad). Radzi więc, jak poznać i bezlitośnie wykorzystać strategie cenowe restauratorów. Na przykład: jeżeli przyszedłeś coś zjeść, to skoncentruj się na jedzeniu i skorzystaj z zachodzącego tu zjawiska subsydiowania tańszych posiłków przez droższe napoje. Cowen radzi też, jak wyzyskiwać restauracyjną siłę roboczą. I nie chodzi tu o skąpienie na napiwkach. Raczej o wybór takich miejsc, co do których możemy mieć pewność, że korzystają z tańszych pracowników: na przykład lokali rodzinnych (zwłaszcza prowadzonych przez imigrantów). Bo jest bardzo prawdopodobne, że pracują w nich żona, dzieci albo wnuki właścicieli. A tym zazwyczaj płaci się mniej niż najemnikom. Więc i relacja ceny do jakości będzie dla konsumenta korzystniejsza.
Wiele podobnych lekcji przynosi też „Ekonomia miłości” (to z kolei mamy po polsku) nowojorskich dziennikarek Pauli Szuchman i Jenny Anderson. Tu kluczem do długotrwałego udanego pożycia uczuciowo-erotycznego jest także odpowiedź na pytanie o podział zasobów, takich jak czas, energia, domowe obowiązki czy nawet libido. Albo lansowana już przez Adama Smitha specjalizacja produkcji (zamiast dzielić się obowiązkami fifty-fifty, lepiej dopuścić, że jedna osoba lepiej sprawdza się w zmywaniu, a druga w gotowaniu). I tak oto sięgnięcie do skarbnicy ekonomicznych mądrości pomoże parom przetrwać nieuchronne (i w biznesie, i w miłości) fazy recesji oraz słabej koniunktury.
Te wszystkie „freakonomiczne” tytuły, w które obfitował w ciągu minionej dekady anglosaski (a więc i światowy) rynek wydawniczy, są na pierwszy rzut oka dość zabawne. Kryje się jednak za nimi zjawisko dużo poważniejsze. I to już wcale nie jest takie trywialne. Aby prześledzić ten proces, musimy znów wybrać się do Chicago. Znów, bo wspomniany już współautor „Freakonomii” Steven Levitt to na co dzień profesor słynnego Uniwersytetu Chicagowskiego, gdzie kieruje katedrą teorii cen im. Gary’ego Beckera.
Ta zbieżność nie jest tak całkiem przypadkowym zrządzeniem losu. Bo można powiedzieć, że zmarły w 2014 r. Becker robił w akademickiej ekonomii dokładnie to samo, co Levitt we „Freakonomii”. Tylko jakieś pół wieku wcześniej. Zaczęło się od... parkowania. Ekonomista co dnia stawał mianowicie wobec poważnego dylematu: parkować w niewygodnym i trudno dostępnym garażu (ale za to legalnie i za darmo) czy nieopodal bramy uniwersytetu (choć nielegalnie). Szybko połapał się, że coraz częściej wybiera to drugie. Zaczął się zastanawiać dlaczego i wyszło mu, że najpewniej korzyści związane z łatwym i szybkim dostępem do samochodu przewyższają ewentualny koszt kary (w końcu jest istotą racjonalną). I wtedy go olśniło. Bo czy nie jest tak, że wszyscy przestępcy działają dokładnie według tego samego schematu? Rabują, kiedy z ich indywidualnego punktu widzenia korzyści, jakie osiągną (finansowy zysk plus rausz związany z użyciem przemocy), przeważają nad wyrzutami sumienia przemnożonymi przez ewentualną karę. Becker ogłosił swoje wnioski w 1968 r. i zapoczątkował tym samym wielką modę na zainteresowanie zwalczaniem przestępczości przez ekonomistów. Za swoje dokonania dostał Nobla (w 1992 r.), wokół ekonomicznego podejścia do kwestii przestępczości powstało wiele doktoratów. Nie mówiąc o korzystających z tego dorobku rozlicznych rządowych programach prewencyjnych.
Maszynka do rozwiązywania problemów
Podejście Beckera to klasyczny przykład kolonizowania przez ekonomię dziedzin życia pozornie z ekonomią niezwiązanych. I nie jest to trend odosobniony. Zwolennicy tego podejścia nigdy nie mieli najmniejszego kłopotu z wychodzeniem poza gospodarkę i zakładaniem tam przyczółków „zdrowego”, racjonalnego i rynkowego myślenia. Od tak trywialnych rozwiązań jak walka z plagą ulicznych korków po kluczowe zagadnienia, takie jak prywatyzacja systemów emerytalnych. Na brak zasobów tego typu myślenie nigdy narzekać nie mogło. W końcu postulowane przez jego adeptów rozwiązania doskonale współgrały z interesami biznesu. W oczywisty sposób zainteresowanego komercjalizacją kolejnych dziedzin życia ludzkiego. W tym triumfalnym marszu ku totalnej ekonomizacji wszystkiego konkurencyjność była zawsze kategorią kluczową, bo służącą do bardzo precyzyjnego mierzenia, czy jakaś dziedzina już została poddana obiektywnej logice rynku w stopniu dostatecznym. Czy też jeszcze trzeba nad nią popracować.
Ale to dopiero początek całej tej historii. Największym bowiem zwycięstwem teorii wyboru publicznego było skolonizowanie samego myślenia o państwie i sprawach publicznych. To ten moment, w którym „public choice” przestał być jedną z wielu propozycji, a stał się tą prozą, którą mówił molierowski pan Jourdain, nawet nie wiedząc, że nią mówi. Kiedy to się stało? Aby odpowiedzieć na to pytanie, znów przenieśmy się do Chicago. Dobre 60 lat przed Levittem i 40 lat przed Beckerem. Jest rok 1946 i do Wietrznego Miasta przybywa ekonomista Aaron Director, by objąć katedrę w tamtejszej renomowanej szkole prawa. Tak, właśnie prawa. Bo w tradycyjnej ekonomii dominowali wtedy keynesiści. A z nimi Director nie chciał mieć nic wspólnego. Director sam pisał niewiele, ale był świetnym organizatorem. Wkrótce ściągnął do Chicago swojego szwagra Miltona Friedmana. Ale to wcale nie on był tu nabytkiem najważniejszym. Dużo większe znaczenie miało przybycie do Chicago w 1964 r. Ronalda Coase’a. Ten pochodzący z Anglii ekonomista opublikował właśnie tekst pt. „Problem kosztów społecznych”. On, Friedman i George Stigler (wszyscy trzej panowie zostaną uhonorowani później ekonomicznymi Noblami) spotykali się wtedy często w chicagowskim domu Directora. Friedman i Stigler byli jeszcze wówczas przekonani, że państwo ma do odegrania ważną rolę w stworzeniu optymalnych warunków dla rozwoju gospodarczej konkurencyjności. Nie powinno tylko przesadzać ze swoją ingerencją. Ale Coase przekonał ich, że jest inaczej.
Załóżmy, że rząd interweniuje w gospodarkę, by rozbić jakiś monopol i przywrócić uczciwą konkurencję. Aby oszacować koszt takiej interwencji, trzeba rzecz jasna sprawdzić, kto na niej traci. A zdaniem Coase’a tracą wszyscy. I mali gracze, którzy już zdążyli dopasować się do istniejącej rynkowej sytuacji, i ci duzi, którym odbiera się pozycję monopolisty, na którą długo pracowali. Na dodatek rząd nie jest wszystkowiedzący i może się przy tworzeniu regulacji pomylić. Albo działać na korzyść jakiejś dobrze umocowanej grupy, zastępując stary monopol nowym. W sumie więc – pisał Coase – najrozsądniej byłoby powstrzymać się przed jakąkolwiek interwencją. Koncentrując swoje wysiłki na stwarzaniu mechanizmów równego startu dla wszystkich.
Państwo jest od tego, żeby się nie mieszać
Z biegiem czasu kolejni ekonomiści dokładali do teorii wyboru publicznego kolejne cegiełki. Milton Friedman (Nobel 1976) i James Buchanan (Nobel 1986) rozumowali na przykład w ten sposób. Politycy w niczym nie różnią się od homo oeconomicusów. I jedni, i drudzy są racjonalni i dążą do maksymalizacji swojego dobrze pojętego interesu. Dla demokratycznego polityka takim interesem jest reelekcja. Reelekcję osiąga się poprzez zmniejszanie bezrobocia. Rząd zwiększa więc ilość pieniądza w gospodarce. Rosną ceny, zatem przedsiębiorcy zwiększają produkcję. A wraz z nią zatrudnienie. Bezrobocie spada. Ale skąd rząd ma wiedzieć, w którym miejscu się zatrzymać ze swoją interwencją? – pytał Friedman. I ciągnął swoje rozumowanie. Przecież w każdym społeczeństwie jest grupa obywateli, którzy po prostu nie chcą pracować. I jeżeli rząd nie weźmie pod uwagę tej naturalnej stopy bezrobocia i będzie dalej stymulował gospodarkę, to efektem nie stanie się wcale poprawa sytuacji na rynku pracy. Tylko pompowanie inflacji. Tej z kolei bardzo nie lubi biznes. A to, co niedobre dla biznesu, nie będzie dobre dla całej gospodarki. Interwencja rządu zamiast poprawiać sytuację makro, będzie ją więc psuła – konkludował wolnorynkowy celebryta.
W latach 70. podjęty przez niego wątek pociągnęli kolejni ważni przedstawiciele szkoły wyboru publicznego Edward Prescott i Finn Kydland. Dowodzili oni, że demokracja jest skazana na produkowanie inflacji. Bo nawet jeżeli założyć, że politycy są mądrzy, niezależni i pełni dobrych intencji, to i tak prześladuje ich przekleństwo tzw. niespójności czasowej. To znaczy, że mają ten sam problem, który prześladuje palaczy (jeszcze ten jeden papieros i rzucam ten cholerny nałóg). Więc nawet jeśli klasa polityczna widzi jakiś problem i chce się nim zająć, to po drodze zawsze są jakieś wybory albo kryzysy. I w jednym, i w drugim przypadku w ruch pójdzie maszynka do produkowania inflacji. Jedynym sposobem na ucieczkę z tej matni jest więc stworzenie mechanizmów pozademokratycznego sterowania gospodarką. I tak prace Prescotta oraz Kydlanda stały się koronnym argumentem za wzmocnieniem „niezależności” banków centralnych. I zmiana faktycznie nastąpiła. Bo banki centralne z instytucji wspierających rząd w kształtowaniu polityki gospodarczej stały się autonomicznymi graczami. Często politykę rządu mocno zwalczającymi. Nic więc dziwnego, że za swoje prace Prescott i Kydland dostali w 2004 r. ekonomicznego Nobla.
Pomyli się jednak ten, kto będzie uważał, że tradycja „public choice” ograniczała się tylko do Ameryki. W Europie szkoła wyboru publicznego też trafiła na bardzo podatny grunt. Powstające tu (szczególna rola przypada tu mediolańskiemu Uniwersytetowi Bocconi) na przełomie lat 80. i 90. prace w twórczy sposób rozwinęły chicagowską obsesję antyinflacyjną. I dodały do niej obsesyjny strach przez długiem publicznym. W 1990 r. Alberto Alesina i Guido Tabellini napisali znamienny tekst pod tytułem „Pozytywna teoria deficytów fiskalnych i długu publicznego w warunkach demokracji”. Sposób myślenia Włochów był bardzo podobny do tego amerykańskiego. Załóżmy nawet, że politycy są uczciwi i rozsądni. Ale cóż z tego, skoro wiadomo przecież, że w demokracji partie muszą się czymś odróżniać. Do władzy dochodzić więc będą ugrupowania o różnym zestawie priorytetów wydatkowych. Partia A porządzi cztery lata i wyda na drogi oraz lotniska. Po niej przyjdzie partia B i powie, że wydawać trzeba jednak na koleje i transport morski. Wydatki w naturalny sposób urosną więc ponad to, co nakazywałby zdrowy rozsądek. Albo inny tekst. Tym razem napisany przez Szwedów Torstena Perssona i Larsa Svenssona. Dowodzący, że w demokracji rządy nie muszą się liczyć ze stanem finansów publicznych, skoro wiedzą, że i tak za jedną czy dwie kadencje nastąpi zmiana u sterów władzy. Tego typu myślenie jest w Europie żywe do dziś. I legło u podstaw wielu rozwiązań instytucjonalnych przy formułowaniu Unii Europejskiej. Czym innym są bowiem kryteria z Maastricht (zakaz nadmiernych deficytów oraz inflacji) albo koncepcja niezależnego Europejskiego Banku Centralnego, jeżeli nie efektem fascynacji dorobkiem szkoły wyboru publicznego. Czyli – powtórzmy to – ekspansją narzędzi klasycznej ekonomii (racjonalny, nastawiony za swój indywidualny zysk homo oeconomicus) na myślenie o państwie i polityce.
Twarde prawo, ale prawo
Ale co w tym złego? – zapyta pewnie co bardziej krytyczny czytelnik. I będzie to najlepszy dowód, że teoria wyboru publicznego jest akwarium, w którym my, rybki, sobie pływamy. Nie wiedząc nawet, że poza jego szklanymi ściankami jest jeszcze jakiś inny świat. Spróbujmy przynajmniej wzbudzić w czytelniku kilka wątpliwości. Dobrym punktem wyjścia może stać się wydana w ubiegłym roku książka Willa Daviesa „Granice neoliberalizmu”. Ten brytyjski socjolog formułuje tu wobec twórców „public choice” pewien fundamentalny zarzut. Pyta, jak to możliwe, że Coase czy Friedman byli jednocześnie tak bardzo przenikliwi w namierzaniu i wytykaniu wszelkiej maści patologicznych tendencji rodzących się wewnątrz sektora publicznego. Pisali bowiem (i słusznie!) o korupcji, nepotyzmie, uleganiu grupom interesu czy braku odpowiedzialności po stronie goniących za zyskiem (to przecież racjonalne!) politycznych decydentów. A jednocześnie, patrząc na sektor prywatny albo na instytucje technokratyczne, zamieniali się w zakochaną pensjonarkę. Taką, co to udaje, że nie widzi (a może naprawdę nie widzi), że ukochany zdradza ją na prawo i lewo. „Ich myślenie o firmie, czy niezależny bank centralny w ogóle nie bierze pod uwagę, że w jej wnętrzu może zachodzić coś innego niż maksymalizowanie zysku. Które przecież z definicji musi być szlachetne, zdrowe i pożądane” – pisze Davies. A przecież wiemy, że tak się dzieje. Co dobitnie pokazał choćby krach finansowy roku 2008.
Inny kierunek krytyki teorii wyboru publicznego dotyczy kosztów jej realizacji. „Public choice” mówi z grubsza tak: usuńmy politykę i zawodnych decydentów. Zdajmy się na twarde reguły (europejski ordoliberalizm) albo po prostu rynek (anglosaski neoliberalizm). A nawet jak będą kłopoty i koszty, to przynajmniej dostaniemy świat zgodny ze „zdrowymi prawami ekonomii”. W efekcie jednak szkoła wyboru publicznego bardzo zawęża nam sposób myślenia o sprawach publicznych. – Państwo staje się tu co najwyżej jakimś nieproszonym intruzem. Nie ma szans na odegranie przez nie roli bufora, który ma nas chronić przed nieuchronnymi wahaniami kapitalistycznej koniunktury – przekonuje Mark Blyth, politolog z Brown University. Blyth opublikował niedawno książkę pod wiele mówiącym tytułem „Oszczędności. Historia pewnej niebezpiecznej idei”. Pokazuje w niej, jak wiele fatalnych konsekwencji przynosi dogmatyczna polityka cięć wydatków publicznych realizowana w Europie od 2010 r. Dostajemy więc przeciągającą się stagnację, dramat społeczny wielu krajów Unii i postępującą dezintegrację projektu europejskiego. A w zamian mamy co? Przekonanie, że postąpiliśmy w zgodzie z „żelaznymi prawami ekonomii”? Marna to w istocie pociecha.
Jeżeli komuś taka argumentacja nie wystarczy, zawsze można odwołać się do... zdrowego rozsądku. I tych nurtów we współczesnej ekonomii (a jest ich sporo), które kwestionują nawet nie to, że ekonomia się rozpycha łokciami, kolonizując inne dziedziny życia. Lecz raczej, że jak już sobie tymi twardymi łokciami utoruje miejsce, to i tak nie ma nam do zaproponowania niczego poza oderwaną od życia konstrukcją racjonalnego i maksymalizującego swój zysk homo oeconomicusa. Być może najlepiej oddał to noblista Amartya Sen w tej oto anegdocie: „Czy może mi pan wskazać drogę na dworzec?” – zapytał nieznajomy. „Oczywiście” – odpowiedział tubylec, wskazując w kierunku poczty (dworzec był rzecz jasna w kierunku przeciwnym). I zaraz dodał: „A czy może mi pan wyświadczyć przysługę i wrzucić do skrzynki ten list?”. „Jasne” – odparł nieznajomy. Bo już sobie kombinował, że zaraz otworzy list i sprawdzi, czy w kopercie nie ma czegoś wartościowego, co dałoby się ukraść.
Dogmatyczna polityka cięć wydatków publicznych realizowana w Europie od 2010 r. przynosi wiele fatalnych konsekwencji. Dostajemy przeciągającą się stagnację, dramat społeczny wielu krajów Unii i postępującą dezintegrację projektu europejskiego. A w zamian mamy co? Przekonanie, że postąpiliśmy w zgodzie z „żelaznymi prawami ekonomii”? Marna to w istocie pociecha
Prawdziwa nauka reaguje na rzeczywistość, a nie obraża się na nią. Wybuch kryzysu w 2008 r. sprawił, że ekonomiści musieli na nowo spojrzeć na uprawianą dyscyplinę. Pojawiły się nowe idee, powrócono też do tych zapomnianych. Choć proces trwa, minęło wystarczająco dużo czasu, by spróbować te nowe prądy usystematyzować. Dziennik Gazeta Prawna wspólnie z Obserwatorem Finansowym podjęły tę próbę