Program szczepień pomógł Londynowi przekuć brexit w wizerunkowy sukces: Zjednoczone Królestwo pokazało, że lepiej radzi sobie samo niż w europejskiej rodzinie. Ale rzeczywistość jest bardziej złożona.

Zatory na granicach, tąpnięcie w handlu, psujące się sterty owoców morza w magazynach, wzrost cen, piętrząca się biurokracja, problemy finansistów w londyńskim City. Zapowiadany przez ekspertów scenariusz po ostatecznym zerwaniu przez Wielką Brytanię z Unią Europejską właśnie się ziścił. Traf chciał, że brexit zbiegł się w czasie z rozpoczęciem szczepień przeciwko koronawirusowi, które w Zjednoczonym Królestwie wystartowały z sukcesem. Kampania szybko zamieniła się w światowy pościg, w którym biegnąca w pojedynkę Wielka Brytania pozostawiła daleko w tyle kraje UE. Okazało się, że na Wyspach nie tylko sprawniej przebiega proces zatwierdzania nowych preparatów do użycia, ale nie ma też zastoju w dostawach ani problemów z dystrybucją szczepionek. Gdy we Wspólnocie roztrząsano, co poszło nie tak i kto za to odpowiada, Zjednoczone Królestwo zdążyło zaszczepić co piątego obywatela. To dostarczyło paliwa zwolennikom brexitu, którzy od dawna przekonywali, że Unia Europejska dusi potencjał Brytyjczyków.
Kierująca Komisją Europejską Ursula von der Leyen tłumaczyła powolność akcji szczepionkowej po swojej stronie kanału La Manche tym, że UE nie działa jak łódź motorowa, lecz porusza się niczym tankowiec. Chociaż nie działa szybko, to dopłynie do celu i zmieści wszystko na pokładzie. Szczepienia już na starcie opóźniła wydłużona procedura rejestrowania szczepionek, bo zjednoczona Europa postawiła na bezpieczeństwo i wymaga od producentów większej odpowiedzialności niż Brytyjczycy. Na dodatek Londyn, nie licząc się z kosztami, zarezerwował wszystkie możliwe preparaty mające szanse powodzenia. Łącznie na Wyspach zamówiono 300 mln dawek na populację liczącą 67 mln osób. W odróżnieniu od UE Brytyjczycy nie wykazywali też żadnych preferencji co do kraju pochodzenia zastrzyków – brali pod uwagę jedynie to, czy będą skuteczne czy nie.
Tymczasem Komisja Europejska, negocjując umowy na rezerwację szczepionek, musiała równoważyć interesy narodowe krajów, których firmy farmaceutyczne włączyły się do wyścigu po preparat antycovidowy. Ale dla wielu państw ważne było również to, by koszt zastrzyków nie był zbyt wygórowany, więc Bruksela w rozmowach z koncernami musiała brać pod uwagę ten aspekt. Tymczasem w Zjednoczonym Królestwie przyjęto, że punktem odniesienia dla wyceny szczepionki są straty PKB z powodu zamknięcia gospodarki, a nie koszt samego leku. Przyjmowano nawet, że jeśli ten koszt miałby sięgać tysiąca funtów za zastrzyk, to nadal miałoby to sens.
Powodzenie z iluzją
To wszystko sprawiło, że na pierwszy rzut oka Unia Europejska w porównaniu ze Zjednoczonym Królestwem nie ma się dzisiaj czym pochwalić. We Wspólnocie na razie zaszczepiono łącznie niecałe 3 proc. ludności. Ale jeśli spojrzeć bliżej, to okaże się, że i na Wyspach nie wszystko idzie gładko. Jak zwraca uwagę dziennik „Guardian”, także świetny wynik Zjednoczonego Królestwa to iluzja, bo szczepionka na koronawirusa jest skuteczna dopiero po podaniu dwóch dawek, zaś podawane przez rząd statystyki uwzględniają osoby, które dostały dopiero pierwszy zastrzyk. Brytyjczycy wyszli bowiem z założenia, że na razie będą szczepić wszystkich pierwszą dawką. Natomiast w UE wygrała opcja, która wymaga zarezerwowania drugiej dawki dla osoby mającej za sobą jedno ukłucie. Choć znacząco spowolniło to kampanię szczepionkową na kontynencie, europejskie podejście nie wiąże się z ryzykiem, że dla kogoś zabraknie preparatu, gdy przyjdzie czas na drugi zastrzyk. Jeśli spojrzeć na odsetek ludności, jaki otrzymał obie dawki, to Brytyjczycy z wynikiem 0,8 proc. wypadają gorzej niż Francuzi (0,9 proc.) i o wiele gorzej niż Duńczycy (2,87 proc.). Poza tym za szczepionkowym przykładem Brytyjczyków nikt w UE nie poszedł i nikt ostatecznie nie złamał unijnej solidarności. I to pomimo burzliwej debaty, jaka wybuchła np. u naszych sąsiadów zza Odry, kiedy pierwsze dostawy szczepionek do UE zaczęły się opóźniać. W Niemczech pytano, dlaczego rząd na własną rękę nie zamówił preparatów, zwłaszcza że dwa na sześć koncernów farmaceutycznych, z którymi KE podpisała umowy, ma niemiecki kapitał. W niemieckich zakładach produkowana jest też chociażby szczepionka firmy AstraZeneca.
Czy sukces szczepionkowy (choć nie tak spektakularny, jak to przedstawia rząd w Londynie) jest zwiastunem powodzenia Zjednoczonego Królestwa w innych dziedzinach? – Ta sytuacja udowadnia potencjał Wielkiej Brytanii w wyznaczaniu trendów i byciu pierwszym graczem. Chodzi o opracowanie dobrych standardów, które później mogą się upowszechniać. Przewaga polega na tym, że robisz to po raz pierwszy i robisz to dobrze – podkreśla Przemysław Biskup, ekspert Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych. Dodaje, że na akcji szczepionkowej Wielka Brytania mogła sprawdzić pierwsze efekty nowej strategii przemysłowej, pod którą fundamenty położyła jeszcze premier Theresa May, poprzedniczka Borisa Johnsona. I nie chodzi tu o potencjał badawczy Brytyjczyków – bo ten mają od dawna – lecz o zdolności produkcyjne. Nowo wybudowane zakłady sprawdziły się w kryzysie.
Straty po obu stronach
Chociaż od ostatecznego rozbratu UE i Wielkiej Brytanii niebawem miną dwa miesiące, koszty tego procesu jeszcze długo będzie trudno oszacować. – Bilans brexitu jest nadal bardzo mocno niepełny i nie daje się jednoznacznie określić. Są już pierwsze sukcesy i pierwsze straty po obu stronach – podkreśla Przemysław Biskup. Na pewno realnymi kosztami brexitu, które już dziś można zaobserwować, są kolejki na granicach. A od 1 lipca, kiedy w pełni wejdą w życie nowe przepisy po stronie brytyjskiej, będą one zapewne jeszcze większe. Komisja Europejska oszacowała, że rozwód na warunkach wynegocjowanych w umowie wigilijnej przyniesie Zjednoczonemu Królestwu pod koniec 2022 r. straty na poziomie 2,25 proc. PKB. Tymczasem w tym samym okresie PKB gospodarki europejskiej według prognoz obniży się o 0,5 proc. Straty byłyby większe, gdyby w ogóle nie udało się zawrzeć porozumienia handlowego.
Przemysław Biskup uważa jednak, że to wszystko nie są czynniki decydujące. – Spadek tempa wzrostu PKB wywołany brexitem jest na razie liczony w pojedynczych punktach procentowych. Ale w krótkiej i średniej perspektywie zdecydowanie ważniejsze jest odziaływanie pandemii. Będą o to toczyły się wieczne spory polityczne. Na przykład obecnie pomiędzy Wielką Brytanią a Irlandią Północną przepływa 40 tys. grup towarów. Po brexicie wystąpiły problemy w 300 z nich. Pytanie, w jaki sposób ta informacja zostanie podana i odebrana: czy akcent będzie położony na ograniczenie wyboru konsumentów, czy na fakt, że te problemy są w gruncie rzeczy nieistotne dla normalnego funkcjonowania gospodarek brytyjskiej i europejskiej – mówi ekspert PISM.
Sprawa przepływu towarów pomiędzy Irlandią Północną a resztą Zjednoczonego Królestwa odbiła się na tyle szerokim echem, że Londyn rozpoczął rozmowy z Brukselą na temat „poprawienia” protokołu w sprawie granicy północnoirlandzkiej. Belfast pozostał częścią jednolitego rynku unijnego, co pozwoliło mu uniknąć przywrócenia twardej granicy na wyspie. Ale to oznacza konieczność przeprowadzania kontroli pewnych towarów transportowanych do Irlandii Północnej z portów położonych w innych częściach Zjednoczonego Królestwa (a więc de facto w Wielkiej Brytanii: Anglii, Walii lub Szkocji). Inspekcje te okazały się na tyle dokuczliwe, że teraz Londyn próbuje przekonać Unię Europejską do zmian.
Po siedmiu tygodniach brexitu można powiedzieć na pewno, że wykształcił się nowy styl komunikacji między Unią a Zjednoczonym Królestwem. Przemysław Biskup podkreśla, że na razie nie jest on szczególnie dobry, a napięcia pojawiają się w sytuacjach, w których pojawiać się nie powinny. I podaje przykłady. Pierwszy to wspomniana już granica północnoirlandzka, jedna z najbardziej zapalnych spraw w negocjacjach pomiędzy Londynem a Brukselą. Już po brexicie Komisja Europejska, walcząc z kryzysem szczepionkowym, postanowiła wprowadzić rejestr wywozu preparatów poza granice Wspólnoty. A wraz z nim przywrócić kontrole na granicy północnoirlandzkiej, która za sprawą specjalnego protokołu do umowy rozwodowej pozostaje nadal otwarta. Ostatecznie Bruksela wycofała się ze swojej zapowiedzi po kilku godzinach, ale jak mówią po tamtej stronie angielskiego kanału: „damage has been done”. Drugi przykład to spór o owoce morza, których Unia Europejska nie chce przyjmować od producentów brytyjskich. To sprawa szczególnie ważna dla Szkotów, bo skorupiaki w 2019 r. stanowiły aż 57 proc. ich eksportu. Brexit dotyka więc szczególnie mocno tych, którzy w referendum głosowali za pozostaniem w UE.
Czym tłumaczy swoje podejście UE? – Argumentem Brukseli jest to, że te owoce morza nie pochodzą z wystarczająco czystych wód i stanowią zagrożenie dla rynku. Ale przed 1 stycznia nie stanowiły. Co więcej w tych samych wodach wraz z brytyjskimi rybakami łowią też rybacy europejscy. Przy czym Brytyjczykom niekoniecznie chodzi o rzucenie skorupiaków na unijny rynek bez ich oczyszczenia, a raczej o utrzymanie sieci dostaw, bo stacje oczyszczające są po stronie francuskiej. Jeśli rozstrzygająca jest kwestia zdrowia publicznego, to europejskie połowy na wodach brytyjskich nie bardzo mają sens – uważa Przemysław Biskup.
Najnowsza awantura dotyczy z kolei usług finansowych. Zawarta w wigilię zeszłego roku umowa brexitowa w żaden sposób nie odnosi się do tego sektora. Tymczasem jest to jeden z wyspiarskich hitów eksportowych. Branża finansowa gorzko wypomina rządowi Borisa Johnsona, że do końca rozmów bił się o kwoty dotyczące połowów na brytyjskich wodach, chroniąc sektor o symbolicznej wartości 0,1 proc. PKB. Tymczasem ją pozostawił samopas. Problem rozwiązałaby „ekwiwalencja” wydana przez Brukselę, która pozwoliłaby brytyjskim bankom obsługiwać klientów z UE. Ekspert Polskiego Instytutu Międzynarodowego zwraca uwagę, że mogą na nią liczyć Amerykanie i Brazylijczycy, ale Wielka Brytania jej nie dostała, mimo to wciąż jej przepisy regulujące branżę są w 100 proc. zgodne z normami Unii Europejskiej.
Trudności po rozwodzie
Obie strony mocno podkreślają dziś swoją odrębność. I choć awantura ma bezpośrednie skutki gospodarcze, to motywowana jest politycznie. W ocenie analityka Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych na razie to Unia traktuje wzajemne relacje bardziej pryncypialnie, prowokując Brytyjczyków. Być może Wspólnota chce zademonstrować w ten sposób, co to znaczy nie być państwem członkowskim. – Wielka Brytania może jednak odpowiedzieć w podobnym tonie, zwłaszcza po przywróceniu części kontroli granicznych od 1 kwietnia i wszystkich od 1 lipca. Trzeba jednak pamiętać, że to nasza strona, unijna, ma nadwyżkę handlową i tego typu praktyki na dłuższą metę będą kosztować więcej eksporterów europejskich niż brytyjskich. Już obecnie widać zmiany w łańcuchach dostaw do sieci supermarketów, również tych będących córkami koncernów niemieckich – dodaje ekspert. Do narastania kolejnych napięć może też przyczynić się strategia Londynu koncentrująca się na szukaniu nowych powiązań gospodarczych. Wielka Brytania formalnie złożyła już wniosek o akces do transpacyficznej umowy handlowej (CPTPP), której sygnatariuszami są m.in. Australia, Kanada, Japonia i Singapur. Układ ten zaczął funkcjonować w 2018 r. i będzie stanowić jedną z czterech największych stref wolnego handlu (obok UE, odnowionej NAFTA i sponsorowanego przez Chiny partnerstwa gospodarczego RCPE).
Na razie stan pobrexitowych relacji między Brukselą a Londynem prezentuje się tak, jakby sąd orzekł o winie, ale żadna ze stron nie mogła się pogodzić z rozwodem. Zresztą nic dziwnego, skoro 47 lat nawet najbardziej wyboistego pożycia małżeńskiego trudno zakończyć w dwa miesiące. Obie strony nadal mają wzajemne zobowiązania i do rozstrzygnięcia kilka spraw. A w tle buzują emocje i resentymenty.