- Francuzi zdają sobie sprawę, że nasi pracownicy są potrzebni, ale chcą, by polskie firmy ich zatrudniające rejestrowały się u nich. Kiedyś jedna inspektor powiedziała mi wprost, że gdybyśmy mieli firmę we Francji, to ona przestałaby nam głowę zawracać - mówi w rozmowie z DGP Wojciech Mroczkiewicz, prezes firmy APV z Poznania zajmującej się pośrednictwem pracy we Francji.

fot. materiały prasowe
Wojciech Mroczkiewicz, prezes firmy APV z Poznania zajmującej się pośrednictwem pracy we Francji
Jak długo działa pan na francuskim rynku?
Od ponad dekady. Zajmujemy się wysyłaniem wykwalifikowanych pracowników do prac na budowach: monterów, elektryków, hydraulików, spawaczy. Budowaliśmy m.in. w La Défense, dzielnicy biurowej w Paryżu, pracujemy przy inwestycjach publicznych takich jak szpitale, budowaliśmy nawet więzienie. Zajmujemy się raczej dużymi inwestycjami, zazwyczaj zlecanymi przez państwo. To prestiż, ale też dodatkowe utrudnienie.
Na czym ono polega?
W Lyonie miasto zleca przetarg na wybudowanie np. szpitala i zastrzega, że firma francuska nie może korzystać z podwykonawców zagranicznych. Jeżeli już, to mogą to być pracownicy tymczasowi. Ale z tym też jest kłopot, bo trzeba długo przekonywać, że polska ekipa nie jest podwykonawcą. Jest trudno, coraz trudniej, ale cały czas tam jesteśmy i sobie radzimy.
Mówi się, że Francja chce, by korzystano wyłącznie z ludzi na miejscu, a nie z tańszych pracowników ze Wschodu.
Nie, tańszy pracownik to bzdura. Owszem, możliwe, że czasem jakiś student z Polski czy Słowacji się tam pojawi, ale to są pracownicy sezonowi, zatrudnieni przy szparagach, winogronach. A sytuacja na budowach jest inna, bo tam brakuje specjalistów, u nas zresztą też. Dobry spawacz z Polski pojedzie do pracy za granicę, pod warunkiem że dostanie dobre pieniądze. Francja ma niedobór pracowników, więc mówienie, że my uprawiamy dumping socjalny i zabieramy Francuzom pracę, jest całkowitą pomyłką. Zwłaszcza że moi ludzie często są wynagradzani lepiej niż Francuzi na takich samych stanowiskach. Polski monter zarabia 14, a francuski – 12 euro, po prostu radzi sobie lepiej.
To o co chodzi Francuzom?
Oni zdają sobie sprawę, że nasi pracownicy są potrzebni, ale chcą, by polskie firmy ich zatrudniające rejestrowały się u nich. Kiedyś w nieoficjalnej rozmowie jedna inspektor powiedziała mi wprost, że gdybyśmy mieli firmę we Francji, to ona przestałaby nam głowę zawracać. Nawet robiłem przymiarki pod to. Okazało się, że koszty byłyby dużo wyższe, ale to niejedyny kłopot. Wielu moich pracowników nie chce być zatrudnionych we francuskiej firmie, ale w polskiej. Chcą tu mieć płacone składki, tu mieć emeryturę. Jeśli mają rodzinę, to chcą, by żona i dzieci tu mogły chodzić do lekarza bez przeszkód.
Firmy z innych europejskich krajów mają podobnie? Z państw zachodnich?
Są firmy, które też mają trudniej na rynku francuskim, ale nie te z Zachodu. Chodzi o przedsiębiorstwa czeskie, rumuńskie, bułgarskie, z krajów nowej UE. Na francuskich budowach pracuje też dużo Hiszpanów i Portugalczyków, ale firmy, które ich przysyłają, nie mają kłopotów. Nie mam odpowiedzi, dlaczego tak jest, ale podejrzewam, że jest to jakieś celowe działanie, polityczno-urzędnicze. Może to też wynikać z tego, że Hiszpanie i Portugalczycy są na tamtym rynku od lat. Hiszpan już 30 lat temu pracował na francuskich budowach, my jesteśmy tam od 15.
Mówi się, że francuscy inspektorzy często kontrolują polskie firmy.
W 2019 r. przeszliśmy 14 kontroli. Czternaście, w jednym roku. Mój francuski klient się śmieje, że od 20 lat prowadzi firmę i nie miał ani razu. Zresztą ja bardzo ułatwiam życie francuskim inspektorom. Pracujemy na dużych budowach, często w centrum miasta, dlatego zanim w ogóle skieruję pracownika do pracy, to muszę przygotować dokumentację i złożyć ją w urzędzie. A więc kładę na biurku urzędnika gotowy materiał do wszczęcia kontroli, w zasadzie to kilkadziesiąt razy miesięcznie. Po co urzędnik ma więc szukać jakichś małych budów „na chybił trafił”, skoro dostarczam mu od razu adres i wszystkie informacje? Jakby panowie pomalowali komuś płot, nielegalnie, to nikt by się nie zorientował. Ale to jest bezsensowne działanie, bo mi to generuje koszty, stres. Jedna osoba u mnie w biurze w zasadzie wyłącznie zajmuje się kontaktem z inspekcją pracy, realnie to jest pół etatu na tłumaczenia, wyjaśnianie, pokazywanie dokumentów. Ale chyba wszystko robimy dobrze, bo nie mam żadnych kar.
Mówi to pan z satysfakcją: „nie mam żadnych kar”.
Próbowali raz na nas nałożyć karę, ale wybroniliśmy się w sądzie. Sytuacja była absurdalna. Klient jednego dnia skierował dwóch pracowników na inną budowę, miał do tego oczywiście prawo, ale ta druga inwestycja była realizowana w innym departamencie. Jak tylko się o tym dowiedziałem, zawiadomiłem o tym urząd, ale to było po godz. 11, a pracownicy byli na budowie od 8. Za te trzy godziny miałem zapłacić łącznie karę 8000 euro, najwyższy wymiar. To było absurdalne, bo ja przecież nie miałem wiedzy, że oni pracują gdzie indziej. Nie rozumieliśmy też, dlaczego od razu zastosowano najwyższy wymiar kary, skoro działamy w pełni legalnie i inspektor mógł zastosować np. upomnienie. To było nękanie. Sąd uznał nasze racje.
Są inne trudności?
Miałem już sytuacje, kiedy francuska inspekcja pracy wysyłała do moich klientów list, że podejrzewa mnie o pracę nielegalną. Pojawił się w prawie francuskim taki przepis, że jeśli ktoś chce działać we Francji, to musi mieć tam zarejestrowaną firmę. A przecież prawo unijne mówi o swobodzie świadczenia usług, więc ja ma prawo tam działać tak samo, jak producent francuskiego sera nie musi w Polsce rejestrować spółki, by ten ser sprzedawać. Francuska inspekcja pracy uważa jednak, że skoro działam tam od tylu lat, a się nie zarejestrowałem, to znaczy, że robię to nielegalnie. Ten nowy przepis jest na tyle głupi, że inspektor pracy nie musi na to nawet mieć dowodów, ale może jedynie powziąć podejrzenie, że działam nielegalnie. I jak tylko poweźmie to podejrzenie, to ma obowiązek poinformować wszystkich moich klientów o tym. Mało tego, on pisze do nich w liście, że jeśli potwierdzi się, że działam nielegalnie, to oni będą współwinni przestępstwa. To może być najbardziej dotkliwe, bardziej od kontroli i gróźb kar. Na szczęście nasi klienci nas znają i są to firmy na tyle duże, że same mają prawników i niełatwo dają się przestraszyć. Ale znam firmy, które musiały zrezygnować.
Jaki wpływ na działalność na rynku francuskim ma dyrektywa o pracownikach delegowanych?
Największym problemem z tą dyrektywą jest to, że pracownicy pracują krócej, bo okres delegowania na tym samym stanowisku skrócono z dwóch lat do 12 miesięcy, z możliwością przedłużenia o kolejne sześć w wyjątkowych okolicznościach. To wiąże się z większą rotacją pracowników. Klienci chcieliby mieć na budowie cały czas tych samych pracowników, którzy już znają inwestycję, a teraz trzeba będzie ich częściej wymieniać. To jest też kłopotliwe dla samego pracownika, który chciałby w jednym miejscu popracować dłużej, a teraz po roku lub 18 miesiącach musi się przenieść z Francji gdzie indziej i dopiero po kilku latach wrócić nad Sekwanę.
Kiedy skończy się okres delegowania, pracownik może zostać. Dyrektywa nakazuje dostosowanie warunków zatrudnienia do tych miejscowych.
To skomplikowane nie z powodu płacy minimalnej, bo moi pracownicy często zarabiają więcej. Problemem są wszystkie dodatki, np. francuski hydraulik raz w roku dostaje od pracodawcy bilet do kina. To nie jest dla mnie kłopot dać mu ten bilet, ale problemem jest to, żebym ja o tym wiedział. Taki dodatek wynika z układów zbiorowych, których we Francji jest bardzo dużo, w zasadzie każda branża ma swój własny. Inny jest w Lyonie, a inny w Paryżu. W jednym departamencie jest bilet do kina, a w drugim pracownik ma dwa dni wolne w roku na wyjście do lekarza. W ogóle już znalezienie aktualnych układów zbiorowych jest trudne, nie wszystkie są w internecie. Mogę zapytać inspekcję pracy, ale oni mi nie powiedzą, tylko potem wrócą, że nie dopełniłem obowiązków.
Polecałby pan dzisiaj innym przedsiębiorcom wchodzenie na francuski rynek i zaczynanie od zera?
Nie. To wciąż dobry biznes, ale wymaga ogromnej znajomości tematu. My znaleźliśmy swoją niszę, mamy już renomę i nauczyliśmy się tych wszystkich formalności. Jeśli ktoś wysyła np. ludzi do Niemiec, gdzie jest łatwiej, i teraz chciałby spróbować z Francją, to może być niemiło zaskoczony. Trudno byłoby zacząć to wszystko od początku, co niekoniecznie wynika z dyrektywy.
Rozmawiała Magdalena Cedro