Kurdowie, Turcy czy Arabowie w krajach, w których mieszka duża liczba imigrantów z Polski, Litwy czy Ukrainy, zdominowali handel towarami pochodzącymi z Europy Środkowej

W Holandii prowadzenie sklepów z polskimi produktami spożywczymi stało się dochodowym przedsięwzięciem. Za nazwą kryją się zagraniczni właściciele, którzy w szynce i majonezie zauważyli potencjał. O sklepach używających nielegalnie nazw Żabka czy Biedronka zrobiło się głośno po niedawnych zamachach. Na razie prokuratura i policja nie mają jednoznacznej tezy, kto za nimi stoi. Najpewniej były to jednak porachunki między skłóconymi właścicielami.
O „polskie sklepy” zapytaliśmy osoby znające ten rynek w Holandii. – To jest pewien model biznesowy, który się dobrze sprzedaje, bo zapotrzebowanie na polskie towary jest duże – mówi Katarzyna Vanucci z Polsko-Niderlandzkiej Izby Gospodarczej. Markety stały się istotnym punktem na mapie dla imigrantów z całej Europy Wschodniej. Swoją ofertą przyciągają nie tylko Polaków, których w Holandii jest ponad 200 tys. Zaopatrują się w nich również nasi sąsiedzi: Ukraińcy czy Litwini.
Vanucci dodaje, że również wśród pracowników delikatesów często spotkamy obywateli Ukrainy i innych państw ościennych. Obsługa zawsze posługuje się też językiem polskim. W Bredzie nawet właściciel, który z pochodzenia jest Turkiem, rozmawia po polsku.
Karolina Kozub, business development manager z biura PAIH w Holandii mówi, że Polacy jako obywatele UE mogą swobodnie i bez przeszkód zakładać tego typu przedsiębiorstwa. Zaznacza, że na taką formę działalności gospodarczej najłatwiej jest zdecydować się osobom, które znają realia holenderskie. Mówiąc o „polskich” sklepach prowadzonych przez Kurdów, należy dokonać rozróżnienia na Holendrów pochodzenia kurdyjskiego i Kurdów, którzy do Holandii emigrowali.
Ci pierwsi świetnie odnajdują się w lokalnej rzeczywistości. Z powodzeniem decydują się na zakładanie całych sieci spożywczych. W biało-czerwonym biznesie wielu pomaga również fakt, że pozostają w związkach z Polkami.
Sami Polacy nie są zainteresowani prowadzeniem tego typu przedsiębiorstw. Kozub przekonuje, że holenderska branża spożywcza jest jedną z najtrudniejszych. Nawet polskim eksporterom trudno jest przebić się do tamtejszych supermarketów, bo są one zdominowane przez lokalne produkty. Często więc jedyną szansą na sprzedaż jest właśnie współpraca z „polskimi” sklepami.
Holandia to zresztą niejedyne państwo, w którym za szyldem „polski sklep” lub „Żabka” niekoniecznie kryją się polscy przedsiębiorcy. Takie delikatesy Kurdowie i Arabowie prowadzą również w Wielkiej Brytanii. Pomysł do Holandii przyjechał właśnie stamtąd. W Anglii również w przeszłości doszło do poważnych incydentów. Podobnie jak w Holandii, nie miały one jednak nic wspólnego z dyskryminacją Polaków na tle narodowościowym. W 2018 r. w Leicester właściciele sklepu z polskimi produktami podpalili go, aby wyłudzić 300 tys. funtów z ubezpieczenia.
Polskie sklepy często przyjmują nazwy silnie kojarzące się z Polską, jak: „Bocian”, „Krówka”, „Lajkonik”, „Krakus” czy „Pewex”. Jednak niektóre nazwy jednoznacznie kojarzą się ze znanymi sieciami spożywczymi w Polsce. Można spotkać się z „Żabkami”, „Grosikami” i „Biedronkami”. W wybuchach z zeszłego tygodnia zniszczone zostały sklepy posługujące się nazwą „Biedronka”. Firma Jerónimo Martins w oficjalnym stanowisku przekazała nam informację, że „sklepy działające poza Polską nie mają prawa posługiwać się nazwą Biedronka”. Podkreślając, że w przypadku naruszeń „podejmowane są odpowiednie działania prawne”.