Stabilność i przewidywalność polityczna – na tym zależy rynkom i tego oczekują od rządzących. W 2015 r., po tym jak Andrzej Duda wygrał wyścig do Pałacu Prezydenckiego, a Prawo i Sprawiedliwość zmierzało do zwycięstwa w wyborach parlamentarnych, nie brakowało głosów, że dla rynków to zła wiadomość, co będzie oznaczało oczywiście, że złoty się osłabi, obligacje znajdą kupców, ale trzeba będzie im płacić większą premię, a indeksy giełdowe zanurkują.
Negatywne postrzeganie obecnej ekipy potęgowały kosztowne obietnice wyborcze z programem 500 plus, podwyżką kwoty wolnej i obniżką wieku emerytalnego na czele. Dodatkowo kampanijne wypowiedzi o NBP i polityce pieniężnej sprawiały, że można było spodziewać się ograniczenia niezależności banku centralnego. Wszystkie te ryzyka zebrała agencja ratingowa S&P i dwa miesiące po wyborach obniżyła Polsce ocenę wiarygodności kredytowej. Nadała jej też negatywną perspektywę, co oznaczało, że bardziej prawdopodobne są kolejne obniżki. Krytycy tej decyzji powiedzą, że była błędem, bo zagrożenia się nie zmaterializowały i rating wrócił do poprzedniego poziomu. Być może jednak stało się tak dlatego, że PiS zobaczył, jaka jest cena polityki gospodarczej zapowiadanej przed wyborami.
Kwota wolna zwiększyła się tylko dla wybranych, 500 plus – chociaż kosztowne – nie stało się programem obejmującym wszystkie dzieci, a obniżka wieku emerytalnego weszła z opóźnieniem, aby nie powodować napięć w finansach państwa, i towarzyszyły jej wypowiedzi polityków zachęcające do pozostania na rynku pracy.
Przed wyborami cztery lata temu nie brakowało głosów, że zwycięstwo PiS będzie negatywnie odebrane. Rynki lubią bowiem status quo. Koalicja PO-PSL była po dwóch kadencjach już rozpoznana i kojarzyła się z dyscypliną fiskalną, a inwestorzy to lubią.
Dzisiaj role się odwróciły. Status quo to kontynuacja rządów obecnej ekipy, i to znów w wariancie monopartyjnym, czyli PiS bez koalicjantów. Negatywnie zaś na wycenę złotego czy obligacji może wpłynąć taki podział mandatów, w którym obecnie rządzący będą musieli posiłkować się głosami innej formacji, a najgorszym scenariuszem wydaje się dla inwestorów brak możliwości uzyskania większości przez PiS. To oznacza bowiem, że do jej formowania przystąpi egzotyczna ekipa z PO, SLD, Partii Razem, Wiosny Biedronia być może z PSL i resztkami Kukiz’15, które ludowcy wzięli na pokład. Trudno pogodzić będzie w ramach jednego rządu tak różne programy i pomysły, jakie blok opozycyjny formułuje w kampanii. Trudne mogą być też rozmowy koalicyjne, a ich wynik niepewny. To zaś oznacza dni, a może i tygodnie chaosu. Brak przewidywalności i stabilizacji, w którym wypowiedzi nawet niewiele znaczących polityków chwieją rynkami.
Tyle że to będą jedynie chwilowe emocje inwestorów, bo na dłuższą metę nie ma dla nich większego znaczenia, kto sprawuje władzę. Najlepszym dowodem na to jest partia, która ulubieńcem rynków nigdy nie była, czyli PiS. To za ich rządów deficyt sektora finansów publicznych spadł do najniższego poziomu w historii, poprawiła się ściągalność podatków, której nie można wyjaśniać jedynie świetną koniunkturą w Polsce i otoczeniu naszej gospodarki, dług publiczny spada w relacji do PKB, a nawet udało się go w jednym roku obniżyć nominalnie.
PiS nie zszedł z drogi konwergencji do bogatego Zachodu, którą podążamy od czasu transformacji ustrojowej. Oczywiście stopa inwestycji spadła za rządów obecnej ekipy, transfery socjalne mają niewyobrażalną skalę i usztywniły stronę wydatkową budżetu, co nie jest dobrym rozwiązaniem, gdy koniunktura słabnie. Głównym motorem wzrostu stała się konsumpcja prywatna, bo do gospodarstw domowych trafiły miliardy złotych z publicznej kasy. Nie jest dobrze lecieć na jednym silniku, jednak jeśli popatrzyć na relację wydatków do PKB, to ta spada, co oznacza, że gospodarka rośnie szybciej niż wydatki, a to jest pozytywnym trendem i pozytywnym sygnałem dla rynków.
PiS nie rozmontował podstawowego bezpiecznika, który stoi na straży finansów państwa, czyli reguły wydatkowej. To już nie tylko zapis w ustawie, ale instytucja, która chociaż nie ma siedziby czy pracowników, to lepiej dba o budżet niż najlepszy minister finansów. Nie pozwala politykom na fiskalną samowolę, każe ustalać priorytety i pilnować, aby wydatki miały jak najwięcej pokrycia w dochodach. Jeśli więc kiedyś będziemy mieli trwale zrównoważone finanse publiczne, to zasługa będzie w tym największa tych, którzy regułę wydatkową przygotowali i wpisali w ramy instytucjonalne państwa.
Obecna ekipa nie skręciła więc z gospodarczego kursu, który został wytyczony wiele lat temu i przypieczętowany wejściem do Unii Europejskiej. Przestrzegane są reguły fiskalne deficytu i długu zapisane w traktacie z Maastricht, resort finansów gimnastykuje się też, żeby nie wpaść w procedurę nadmiernego odchylenia budżetowego, którą przyniósł Traktat o funkcjonowaniu UE. Węgrom i Rumunom się to nie udało. Ramy otoczenia prawnego i gospodarczego są więc tak silne, że nie ma większego znaczenia dla rynków to, kto nad Wisłą rządzi. Tym bardziej że każde zboczenie z kursu i rezygnacja z kompasu, którym są unijne reguły fiskalne i krajowe przepisy, będzie boleśnie karcona przez agencje ratingowe czy rynki finansowe. PiS to wie i pokazał inwestorom, że rozumie reguły, na podstawie których toczy się gra. Rozumiała to nawet egzotyczna koalicja PiS z Samoobroną i Ligą Polskich Rodzin w latach 2005–2007, której nie udało się zawrócić gospodarki z liberalnej drogi. Nie udałoby się to więc także potencjalnie równie egzotycznej ekipie, która mogłaby się wyłonić z opozycji.
Stabilność to dziś kontynuacja rządów obecnej ekipy, i to znów w wariancie monopartyjnym, czyli PiS bez koalicjantów