- To idąc dalej, trzeba sobie zadać pytanie, czy to ja jestem tym, który dobrze pojmuje bezpieczeństwo energetyczne państwa i dobrobyt gospodarczy, czy ci, którzy z każdą zmianą władzy próbują wymieniać fachowców - mówi w wywiadzie dla DGP Paweł Olechnowicz, były prezes Lotosu.
Magazyn DGP 22.02.19. / Dziennik Gazeta Prawna
Magdalena Rigamonti: Jak pan ocenia polityków?
Paweł Olechnowicz: (cisza)
Jest jedno słowo, które do tych ludzi pasuje?
Ciężko znaleźć.
Proszę spróbować.
Przychodzą mi do głowy...
Pozytywne czy negatywne?
Bardzo negatywne.
Mają kompetencje?
Bliskie zeru. Oczywiście, że są jednostki, które taka ocena niesłusznie dotknie. Ale większość jest mało kompetentna. Niestety. Polityka to dziwna rzecz. Sam tego od lat doświadczam. Choć nigdy politykiem nie byłem.
Cały czas pan był tak jej blisko, że mogło być strasznie.
Pani to powiedziała, a ja nie zaprzeczę. Dużo „przyjemności” miałem z tego tytułu, które różnie mogły się skończyć.
Mówi pan o zagrożeniach?
Może potem opowiem. Jednak nie, nie żałuję tych 14 lat w Lotosie, jestem dumny z tego, co zostawiłem. Myślę, że trudno będzie to zrujnować, choć oczywiście zniszczyć można wszystko.
Przetrwał pan siedmiu premierów oraz czternastu ministrów skarbu. I dopiero PiS odsunął pana od zarządzania spółką.
W 2016 r. Ale każdego roku było sporo prób pozbycia się mnie. Co rusz słyszałem, że są zakusy, by mnie odwołać. Od kogo? Od posłów, ministrów, polityków. Mówili za plecami, zdarzało się, że prosto w oczy. Na Forum Ekonomicznym w Krynicy bratał się ze mną Piotr Kownacki, wówczas z Orlenu, a na drugi dzień przychodzi do mnie dziennikarz i mówi, że Kownacki powiedział, że Olechnowicza za dwa dni nie będzie. Nigdy nie rozumiałem takich zachowań. W biznesie są nie do pomyślenia. W polityce niestety tak. Wojciech Jasiński, minister skarbu w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza...
I potem także Jarosława Kaczyńskiego.
Mieliśmy rozmawiać o rozwoju Lotosu. W cztery oczy, w jego gabinecie. I na wejściu słyszę: „A co by było, gdyby pan złożył rezygnację?”. Ja, że przyszedłem omówić kilka tematów, ale jeśli taki jest początek, to znaczy, że sytuacja jest poważna, ale moja rezygnacja nie wchodzi w rachubę. Bo, mówię, jestem odpowiedzialny za firmę, za program 10+, czyli strategiczne inwestycje mające przysłużyć się rozwojowi rafinerii w Gdańsku, za podjęte zobowiązania na ponad 2 mld dol. I dodałem, że może mnie co najwyżej odwołać, tylko jak to zrobi, to powinien się spodziewać Trybunału Stanu.
I został pan na stanowisku.
Przecież wcześniej politycy poparli realizację programu 10+. A był to wariacki pomysł z punktu widzenia wielu – firma w trudnej sytuacji finansowej, która ledwo wychodzi z jednej inwestycji w Hydrokompleks, i wchodzi w kolejną, na grubo ponad 6 mld zł, by po trzech, czterech latach zacząć odcinać kupony. Można sprawdzić umowy, to ja je podpisałem. Są dopracowane w każdym szczególe. Uważam, że każda złotówka wydana w państwowej firmie musi być rozliczona i udokumentowana. I u mnie była. CBA, przeszukując mój dom, zabrało komputery, wszystkie nośniki z informacjami. Na jednym z nich jest moja książka, jeszcze niewydana. Opisałem w niej głównie proces zmian mentalności ludzi – nie tylko pracowników, ale i szeroko pojętego otoczenia – podczas realizowanych programów restrukturyzacyjnych i rozwojowych w firmach przeze mnie zarządzanych, ABB Zamech i Rafineria Gdańska – Grupa Lotos SA.
Przecież CBA nie szukało książki, tylko dowodów na pana niegospodarność.
Szukało czegokolwiek, co by dotyczyło sprawy, a sprawa miała związek ze zleceniem, które podpisałem z osobą zewnętrzną na doradztwo w sprawie konkretnego projektu.
Na ponad 200 tys. zł.
To był bardziej projekt państwowy niż dotyczący Lotosu. Dotyczył bezpieczeństwa energetycznego kraju. I w normalnej procedurze firmy był projektem poufnym. Według mnie nadal jest. Natomiast zdaniem prokuratora miałem podpisać fikcyjną umowę z kimś, kto miał dostać pieniądze za to, że nie będzie nic robił. Jakbym przekazał pieniądze na cel zupełnie nieokreślony. A cel był jasny: doradztwo przy poufnym projekcie dotyczącym bezpieczeństwa energetycznego państwa polskiego.
Są raporty z pracy doradcy?
W czwartek 31 stycznia w sądzie, po dwóch dobach w celi, powiedziałem sędzi, że 14 lat pracowałem w Lotosie, potem trzymano mnie w spółce bez możliwości świadczenia pracy, a dziś mam podziękowanie od prokuratorów – do ośmiu lat więzienia. Odmówiłem składania wyjaśnień, więc pani też nie będę o tym mówił. Powiem tylko, że kiedy byłem prezesem Lotosu, to działałem uczciwie. Choć różni ministrowie próbowali się ze mną siłować. I szczerze mówiąc, barwy polityczne nie miały tu znaczenia.
Trucizna była w kawie albo w wodzie. To się wydarzyło u nas w firmie. To była jedna z tych ulotnych, trudnych do zbadania substancji. Ta, po której albo staje serce, albo krew się wylewa do mózgu. Na szczęście mój organizm był silny. Reanimacja, dwa dni w szpitalu. Potem dziesięć dni w ośrodku sportowym w Cetniewie. Trzeba było jakoś się ratować
Na razie mówił pan tylko o ministrach PiS.
Zdaję sobie sprawę, że nie byłem łatwym prezesem dla polityków. Ale uczciwie pracowałem dla Polski, dla jej bezpieczeństwa energetycznego. Za czasów ministra Włodzimierza Karpińskiego z rządu PO-PSL opracowaliśmy wspólne z PWC projekt Polskiej Petrochemii, który miały realizować Lotos i Grupa Azoty. Chcieliśmy zbudować firmę, która by koordynowała wiele procesów energetycznych w Polsce i w centralnej Europie. Kiedy materiał był gotowy, to coś się komuś odmieniło, bo raptem minister stracił zainteresowanie programem.
W 2016 r. przestał być pan prezesem Grupy Lotos.
Po 14 latach. Ale pozostał mi tytuł dyrektora generalnego. Bez obowiązku świadczenia pracy.
Upokarzające?
Bardzo. Trzymanie na smyczy gościa, który sobie na to nie zasłużył. Co miesiąc byłem zwalniany z obowiązku świadczenia pracy.
Mejlem?
Listem poleconym. A jak się spóźniono, to mejlem. Dyrektor działu kadr podpisywał. Żaden z prezesów się do mnie nie zniżył. Tylko raz, w lipcu zeszłego roku, ten ostatni prezes, Mateusz Aleksander Bonca, zaprosił mnie na spotkanie i wtedy osiągnęliśmy porozumienie w sprawie mojego przejścia na emeryturę. Chciał też porozmawiać o Lotosie i Orlenie. Powtórzył tę bzdurę, że Lotos nie ma szans rozwojowych i dlatego Orlen go wchłonie. Powiedziałem, że jest opracowana strategia rozwojowa spółki. Nie dość, że jest szczegółowo rozpisana, to mam ją w głowie. I że pomogę, chętnie wytłumaczę, dlaczego nie wolno myśleć, że firma nie ma zdolności rozwojowej. Cisza. Moja wiedza była pewnie komuś nie na rękę. Przejęcie Lotosu przez Orlen to jest zagrożenie dla bezpieczeństwa energetycznego Polski. Przecież w nim państwo ma tylko 27 proc. udziałów.
Zwolennicy przejęcia mówią, że wystarczy.
Tak, niektórzy mówią nawet, że to aż 27 proc. A ja jestem pewien, że połączenie aktywów dwóch największych firm paliwowych jest o tyle ryzykowne, że jeśli ktoś chciałby zrobić coś niebezpiecznego, z wrogim przejęciem włącznie, będzie mógł to przeprowadzić. I mając to na względzie, nie wolno do fuzji dążyć. Poza tym Orlen i Lotos, dwie firmy giełdowe, mają zbudowane swoje struktury, które po połączeniu trzeba będzie zredukować. To będzie wpływało na zmniejszenie miejsc pracy w Polsce.
Byłoby taniej, bardziej ekonomicznie – jeden dział marketingu, jeden dział kadr, jeden prezes.
Jeśli kilka tysięcy osób płacących podatki straci pracę, to będzie taniej? Śmiem wątpić. Gdzie jest wartość w połączeniu Orlenu i Lotosu? Nie ma jej. Nie znajduję żadnych argumentów na rzecz fuzji. Jedyne rozwiązanie to zrobienie holdingu: wniesienie akcji Skarbu Państwa Orlenu na podwyższenie kapitału w Lotosie. Wtedy nie rujnuje się struktur. I państwo polskie ma w granicach 75 proc. akcji w tym holdingu. Tylko po co to robić? Do wszystkiego trzeba mieć dobrze dopracowany program działań szczegółowych z analizą SWAT, słabymi i mocnymi stronami. O ile wynik byłby pozytywny, mając doświadczonych liderów, można o tym pomyśleć. Inaczej to klęska. Jeszcze raz powtórzę: przed moim odejściem z Lotosu minister skarbu miał zatwierdzoną przez zarząd firmy strategię rozwoju do 2020 r., a do tego kierunki rozwoju do 2030 r. Bez udziału Orlenu. Tę strategię położyłem ministrowi Dawidowi Jackiewiczowi na biurku na początku lutego 2016 r., tłumacząc, co w niej jest, a potem ze zdziwieniem usłyszałem jego wypowiedź o powodach mojego zwolnienia. Otóż, według ministra, Lotos nie miał strategii i kierunków rozwoju, wypalił się. Nie rozumiem tych kłamstw.
Był pan człowiekiem Donalda Tuska.
Byłem człowiekiem wszystkich kolejnych premierów i ministrów skarbu. W tym problem. Widziała pani materiał w „Wiadomościach” w dniu mojego zatrzymania, we wtorek 29 stycznia?
Tak.
Był o tym, że byłem człowiekiem Tuska, że chciałem Lotos sprzedać Rosjanom i inne bzdury.
I o tym, że był pan w układzie ze Sławomirem Nowakiem, skompromitowanym politykiem PO.
Moim zdaniem ten materiał „Wiadomości” został przygotowały jeszcze przed moim zatrzymaniem. Był długi, poruszał różne wątki. Takich rzeczy nie zrobi się w kilka godzin. Wszystko musiało być przyszykowane. Kiedy tuż po zatrzymaniu przez CBA przejechaliśmy do domu w Bielsku-Białej na przeszukanie, zapytałem, czy mogę włączyć telewizor. Chciałem sprawdzić, czy CBA coś o mnie puściło do mediów. Funkcjonariusze zapewniali, że nie. Włączam – i od razu Paweł O., moja twarz zakryta czarnym paskiem. Potem, już w drodze do gdańskiej prokuratury, do szefowej konwoju zadzwonił mecenas Janusz Kaczmarek, przekazała mi słuchawkę i uzgodniliśmy, że w mediach mają podawać moje pełne nazwisko i nie zakrywać twarzy czarnym paskiem. Kiedy przechodziłem z samochodu do prokuratury, to poprosiłem, żeby nie brano mnie pod pachy, nie zakrywano głowy kapuzą. Nie mam nic do ukrycia. I każdy z polityków potrafi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to, co zrobiłem w Lotosie, jest złe dla gospodarki, czy dobre.
Może to teraz nie ma znaczenia.
To idąc dalej, trzeba sobie zadać pytanie, czy to ja jestem tym, który dobrze pojmuje bezpieczeństwo energetyczne państwa i dobrobyt gospodarczy, czy ci, którzy z każdą zmianą władzy próbują wymieniać fachowców. Podobno żyjemy w państwie demokratycznym. Okazuje się jednak, że każdego człowieka to państwo może potraktować nie fair. Tak powiedziałem w sądzie: nie fair. Choć powinienem powiedzieć, że jak szmatę. To jest dla mnie bardzo ciężkie.
Zadał sobie pan pytanie: dlaczego ja?
To wszystko nie ma racjonalnych podstaw. Zadaję sobie różne pytania.
Również w kontekście politycznym?
Może przede wszystkim w kontekście politycznym. I biznesowym. I społecznym. I nie umiem na nie odpowiedzieć. Jest dużo wątków. Kiedy w 2002 r. przyszedłem do Lotosu, to państwo polskie miało z tej firmy 2,5 mld zł wpływów z podatków, a kiedy odchodziłem, było 12,5–13 mld zł.
Kiedy pan przychodził, Lotos miał być sprzedany.
Był szykowany do sprzedaży. Była nawet podpisana wstępna umowa. Usłyszałem, że za góra trzy miesiące zostanie sfinalizowana. Już w pierwszych trzech dniach się zorientowałem, że to się tak szybko nie stanie.
Wiedział pan, że kupieniem Lotosu interesuje się rosyjski Łukoil?
Miałem za sobą doświadczenie pracy w Zamechu, potem ABB Zamech. Kiedy zostawałem tam dyrektorem, firma była w zasadzie w upadłości, bez możliwości zbytu, bo przecież rynek RWPG znikł wraz z końcem systemu socjalistycznego. Nowy właściciel był nadzieją, że ludzie utrzymają robotę. Odpowiedzialność była ogromna. Nie wszyscy potrafili zrozumieć, że to, co się stało, nie jest winą jednego człowieka, który właśnie został dyrektorem. Tam pracowało 5,6 tys. osób i to naturalne, że w takiej grupie znajdzie się kilku, którym się nie podoba, którzy by chcieli inaczej.
To wtedy dostał pan pozwolenie na broń?
Tak. Wtedy doszło do kilku ryzykownych sytuacji.
Jakich?
Nie chcę podpowiadać rozwiązań ludziom, którzy mają złe zamiary. Wyprowadziłem Zamech z kryzysu, a obejmując zarządzanie Lotosem, zrozumiałem, że sytuacja jest podobna. Miałem doświadczenie w restrukturyzacji, w pracy w zachodniej korporacji, przeszedłem wiele szkoleń w sektorze prywatnym i ciekawiło mnie, czy to, czego się nauczyłem, może się przydać firmie państwowej. Wychodzę z założenia, że jeżeli ktoś osiągnie coś w życiu, powinien przekazywać to dalej, dzielić się z innymi. Wiem, że to górnolotne, ale tak działam. Po rozmowach z ludźmi w Lotosie doszedłem do wniosku, że tam jest zamrożony wielki potencjał i trzeba tych ludzi zainspirować, a nie zastraszać. Dwa dni byłem w biurze, jeden dzień na warsztacie, z pracownikami. Świetnie się poczułem. Wiedziałem, że na pewno są fajni, otwarci, ale coś nie grało. Nie było komunikacji w firmie. Okazało się też, że Lotos sprzedaje paliwo przez pośredników. I było dla mnie jasne, że to hurtownik zarabiał, a nie firma. W związku z tym nie było też dobrych wyników finansowych. Dochodziło do tego, że pośrednik z mazowieckiego, który budował stację koło Zielonej Góry, wymuszał na nas rabaty, by opłacało mu się wieźć paliwo przez kraj. Wbrew logice, wbrew zasadom ekonomii. Zmiana wydała mi się oczywiście bajecznie prosta – w teorii. Ogłosiliśmy, że kończymy tego typu zabawę, że hurtownikom wypowiada się umowy i że to my mamy kontakt z klientem.
Zabrał pan ludziom pracę.
Nie, musiałem dbać o firmę, którą zacząłem zarządzać. Pośrednicy mogli dowozić paliwo, ale nie mogli podpisywać umów z klientami. Zrobiliśmy dość głęboką analizę. Jedną hurtownię kupiliśmy. Druga próbowała się stawiać, więc wygasiliśmy umowę. W 2003 r. okazało się, że Lotos wart jest już dwa razy tyle co rok wcześniej. Rynek zareagował jednoznacznie. Gdybym miał wtedy pieniądze, to z zamkniętymi oczami kupowałbym akcje mojej spółki. W ciągu roku miałbym zwrot i nadwyżkę.
Przecież miał pan pieniądze.
Wszyscy wiedzieli, ile zarabiam w Lotosie. Miałem typową „kominówkę”, niewiele ponad 8 tys. zł. Byłem na dwusetnym czy trzysetnym miejscu w Lotosie, jeśli chodzi o wysokość płac. Główna kadra kierownicza zarabiała lepiej. Do tego mieli pakiety motywacyjne. Zależało mi na tym, żeby ludzie byli usatysfakcjonowani zarobkami, mieli swobodę w działaniu. Chciałem, żeby wiedzieli, że nikt ich nie podejrzewa, nie obserwuje, nie kontroluje, żeby po przekroczeniu bramy czuli, że chcą tu pracować, a nie stresowali się. Napięcie i stres są niszczące. Niestety, właśnie teraz to widzę w firmie. Nie ma otwartości, nie ma sprzyjania rozwojowi. Zawsze uważałem, że komunikacja bezpośrednia to atut, że trzeba z ludźmi rozmawiać, że kiedy ktoś popełni błąd i przełożony z nim po prostu pogada, to drugi raz ten błąd się nie powtórzy.
Pytałam pana o Rosjan. Premier Leszek Miller, pytany o przejęcie Lotosu przez Łukoil, mówił, że minister skarbu Wiesław Kaczmarek w „Polityce” przyznał, że pojawienie się na rynku Rosjan jest dobrym pomysłem, ale w tym jest aspekt polityczny, a nie biznesowy i że w sprawach polityki decyduje szef rządu.
Bezpieczeństwo energetyczne to bezpieczeństwo gospodarcze. I pod to wszystko powinno być układane. Tu wszystko powinno być unormowane, koordynowane, trzymane w ręku przez państwo. Czy było? Zakładałem, że sam Lotos, sama Rafineria Gdańska Łukoilowi nie jest do niczego potrzebna. Wchodząc do Rafinerii, Rosjanie zbliżyliby się do Orlenu, który był już wtedy w większości firmą prywatną, z 27,5-proc. udziałem państwa. Rosjanie mieli apetyt na dużo. Politycy w Polsce powinni wiedzieć, że państwo nie powinno się takiemu procesowi poddać.
W związku z tym zaczął pan blokować sprzedaż.
Zacząłem zarządzać firmą tak, że stawała się coraz więcej warta. Minister Wiesław Kaczmarek, stawiając mnie na czele spółki, która ma iść na sprzedaż, i to w ręce wschodnie, musiał zdawać sobie sprawę, że do tej transakcji może nie dojść. Gdyby myślano o sprzedaży, to na stanowisku prezesa obsadzono by kogoś słabego, elastycznego. Niektórzy sugerowali, żeby nie robić nic, co wpłynie na rozwój firmy, a ja na to, że może to się komuś przyda, może nowemu inwestorowi. Słyszałem: „Po co się, chłopie, męczysz. Jak przyjdą pieniądze, to transakcja zamknięta”. Myślę też, że gdyby była pewność, że firma ma iść w rosyjskie ręce, to nie miałbym akceptacji dla restrukturyzacji, do zerwania umów z hurtownikami, na zmianę nazwy firmy. Kiedy podniosła się wartość firmy, zaczęły się rozmowy o wejściu na giełdę – i uznano, że nikt nie sprzeda Lotosu za 275 mln dol., kiedy ten jest wart już prawie trzy razy więcej.
Pan miał być kłodą rzuconą pod nogi Rosjanom?
Na pewno byłem kimś, kto w tym czasie nie widział potrzeby poszukiwania jakiegokolwiek partnera zewnętrznego dla Lotosu.
To się mogło nie podobać.
I się nie podobało.
Miał pan ochronę?
Nie miałem. Zresztą, ja chyba się nie boję. Raczej obawiam się i analizuję różne rzeczy. Gdybym się bał, to po różnych sytuacjach, które mi się w życiu przydarzyły, byłbym dziś w innym miejscu.
Próbowano pana zabić.
Nie wiem, czy zabić. Na pewno nastraszyć.
W czym była trucizna, którą panu podano?
Albo w kawie, albo w wodzie. Nic wtedy nie jadłem. To się wydarzyło u nas w firmie.
Co to była za trucizna?
Nie stwierdzono. To jedna z tych ulotnych, trudnych do zbadania. Ta, po której albo staje serce, albo krew się wylewa do mózgu. Na szczęście mój organizm był silny. Reanimacja, dwa dni w szpitalu. Potem dziesięć dni w ośrodku sportowym w Cetniewie. Trzeba było jakoś się ratować.
Służby musiały o tym wiedzieć.
Tego nie wiem. Ale nie mówmy o tym, nie chciałbym, żeby po tej naszej rozmowie ktoś mógł wyciągnąć złe wnioski. Choruję, ale chciałbym jeszcze trochę pożyć. Wyznaję zasadę, że co mi pisane, to będzie.
Poinformował pan o próbie morderstwa Ministerstwo Skarbu Państwa?
Nie robiłem z tego publicznego wydarzenia. Uznałem, że to może spowodować szum w mediach i kłopoty moich ludzi. Założyłem, że jest niewielka szansa na znalezienie sprawców.
Ktoś z pana podwładnych musiał to zrobić.
Nie chcę na nikogo rzucać oskarżeń.
Taka myśl sama się narzuca.
Może to dalej nade mną wisi, może wciąż się ciągnie. Może degradacja Lotosu w 2008 r. to kontynuacja czegoś, co się wcześniej nie udało.
Robert Rethy, analityk banku UniCredit, ogłosił wtedy, że akcje Lotosu są warte 0 zł.
Właśnie. Moim zdaniem różne rzeczy działy się w sposób nieprzypadkowy. Nigdy nie zapytałem ani ministra Aleksandra Grada, ani premiera Donalda Tuska, dlaczego został uruchomiony proces sprzedaży Grupy Lotos. Prezes TVP Jacek Kurski w swoich „Wiadomościach” przedstawił to tak, że byłem zwolennikiem tego, by firma przeszła w ręce Rosjan. Myślę, że to był celowy ruch ówczesnego rządu, rodzaj zagrywki. Proces, który można zamknąć bez rozstrzygnięcia. Moim zdaniem to był ruch polityczny.
Po co?
Może po to, żeby odwrócić uwagę opozycji. Nie wiem, różne rzeczy mi przychodzą do głowy. Mniej się znam na takich mechanizmach, ale wiem, wiedziałem już wtedy, że to jest manewr polityczny. Zresztą, chyba żadna firma z pełną ofertą się wtedy nie zgłosiła. Natomiast próba przypisania mi dziś, że stałem za tym, żeby Lotos sprzedać Rosjanom, jest niemoralna. PiS wie, za jaką opcją stałem, co sądziłem o pozbywaniu się firmy. Jak można po tym wszystkim we mnie uderzać? Jak można? Być może Kurskiemu było na rękę pokazać mnie w złym świetle, bo on przecież ucierpiał w relacjach ze mną. Za poprzednich rządów PiS nie chciałem dać pieniędzy na Lechię Gdańsk, a przecież on, wtedy poseł, wydał rozkaz, by Lotos Lechię sponsorował. A Lechia nie miała wtedy dobrego programu rozwojowego. Powiedziałem, że firma państwowa nie jest po to, żeby wydawać pieniądze za bezdurno.
Potem pan się złamał i Lotos sponsorował Lechię.
Ale rozmowy były prowadzone bez polityków. Przyszli ludzie z Lechii z dobrym projektem, programem zdroworozsądkowym, wspierającym dzieci i młodzież, 30 ośrodków w całym województwie pomorskim, budowanie wartości człowieka.
Premier Tusk odwiedzał Lotos.
Był zapraszany, ale przyjechał raz. Wyjechał zadowolony. Nie będę mówić, co mi powiedział na odchodne, w cztery oczy. Nie zrealizował tego, co mi obiecał. Nie mogę powiedzieć, że jest fałszywy, ale na pewno nie postąpił fair. Tak się nie robi. Trzeba umieć zachować twarz. Jeśli jest się fair, rozmawia się z ludźmi, a ja zawsze rozmawiałem, to później zawsze jest klimat, żeby robić coś dalej.
Powstają raporty dotyczące wpływu Rosjan na różne obszary życia w Europie i w USA. Czy pan analizował te wpływy na polski rynek paliwowy?
Zastanawiały mnie propozycje poprowadzenia rury z Białorusi do Polski, żeby dostarczać 2 mln ton oleju napędowego akurat w tym momencie, kiedy kończyliśmy inwestycję 10+, dzięki której w Polsce miało być produkowane 3,5 mln ton oleju napędowego więcej. Ta produkcja miała wypełnić lukę importową, miała zapewnić nam niezależność. Zastanawiały mnie pomysły ludzi, którzy widzieli w tym prawidłowy proces w gospodarce konkurencyjnej w układzie międzynarodowym.
To był 2010 r. Też rządy PO-PSL.
To byłby wielki problem dla Lotosu.
Sabotaż.
Mocne słowo, ale w pewnym sensie pasuje. Za tym stali konkretni ludzie, politycy. Być może chodziło o coś głębszego gospodarczo, ekonomicznie... Wiele rzeczy może zastanawiać. Wstrzymanie w 2011 r. innowacyjnego projektu magazynowania ropy w kawernach solnych to przecież dalszy ciąg dziwnych działań niewzmacniających bezpieczeństwa energetycznego Polski. Projekt dotyczył strategicznych rezerw państwa. Może być realizowany, to ciągle aktualne. To kwestia uruchomienia struktur na poziomie państwowym, nie w Lotosie. Potrzeba regulatora na poziomie państwa, który będzie decydował, kiedy wykorzystać te strategiczne rezerwy. Najpierw oczywiście trzeba je posiadać, trzeba zbudować odpowiednie magazyny i mieć surowiec, w tym wypadku ropę naftową. Ktoś musi umieć temu nadać bieg. Zainicjowałem taki proces i miałem na jego realizację przyzwolenie.
Kiedy pana słucham, mam wrażenie, że zwraca pan uwagę na to, że kolejne ekipy polityczne nie myślały o bezpieczeństwie państwa.
Być może to ja w nieprawidłowy sposób rozumiem bezpieczeństwo państwa. Ale nie zmienię punktu widzenia. To, co realizowałem przez lata, miało związek i z rozwojem gospodarczym państwa, i z jego bezpieczeństwem energetycznym. Dzisiaj jeszcze bardziej utwierdzam się w tym przekonaniu. Muszę przyznać, że nigdy publicznie nie robiłem takiej analizy swojego zawodowego życia jak teraz z panią.
Będzie pan pozywał państwo polskie?
Chciałbym, żeby państwo polskie było dobre.
Nie chce pan odpowiedzieć na moje pytanie.
Mam mówić o naruszeniu dóbr osobistych, że użyto wobec mnie nieadekwatnych środków, że potraktowano mnie jak szmatę? Żeby było jasne, dla mnie to nie państwo jest winne. To ludzie są winni. Chciałbym, żeby to oni się zmienili, żeby w tym państwie, w tej naszej, mojej, Polsce zaczęło być inaczej. Tylko tyle. Nie mam co państwa sądzić.
Państwo to ludzie.
Niektórym się wydaje, że oni to naród. I to jest nieuprawnione. I nie, nie śmieszne, lecz tragiczne.
Rozmawiamy właściwie naprzeciwko Sejmu.
Symboliczne. Każdy ma swoje sumienie, jakieś poczucie odpowiedzialności. Mówię jakieś, bo są tacy, którzy działają bez skrupułów. Z drugiej strony mam pewność, że zło wraca do tego, kto je wyrządził. Czasami ludzie cierpią i wiedzą dlaczego. Nie jest tak, że mnie to cieszy czy uspokaja, bo przecież zło to zło. Jednak to wyrządzone komuś celowo, świadomie jest niewybaczalne. Szczerze powiem, że już im wszystkim odpuściłem.
Nie czeka pan na przeprosiny?
Takie zasądzone przez sąd? Niewiele dają. Może dla niektórych ludzi problemem jestem ja.
Dlaczego teraz, po latach, jest pan problemem?
No właśnie. Teraz, kiedy odchodzę na emeryturę, kiedy wiedzą, że jestem bardzo chory.
29 stycznia, wtorek, godz. 7.10. Co pan robił?
Byłem w łazience. Nie u siebie, ale w Wadowicach. Byliśmy z żoną u rodziny. Parę minut wcześniej wstałem. Mieliśmy iść do kościoła na mszę za szwagra i jego rodziców. Była rocznica ich śmierci. Potem chcieliśmy pójść na cmentarz. Panowie z CBA weszli do łazienki.
Ilu?
Kilku. Szwagier im otworzył. Myłem zęby. Powiedzieli, żebym skończył, ubierał się, bo jedziemy, zabierają mnie. Zachowywali się w miarę w porządku.
Byli w kominiarkach?
Nie. Przeszliśmy do pokoju, a tam pani z CBA odczytała postanowienie prokuratora o zatrzymaniu, przeszukaniu i dowiezieniu na przesłuchanie. Nie, najpierw powiedziała, żebym pokazał, gdzie mam broń.
Miał pan?
Przy sobie nie miałem. Pytanie było zasadne. Służby przecież powinny się orientować, kto w Polsce ma pozwolenie na broń. Od tego momentu ani na chwilę nie byłem sam, nawet w toalecie, w izbie zatrzymań. Aż do momentu wyjścia z sądu. No, ale to minęły dwie doby.
Co się w takiej sytuacji dzieje w głowie? Robi się zawodowy rachunek sumienia?
Trudno mi było racjonalnie myśleć. Poprosiłem o możliwość skontaktowania się z prawnikiem.
Pana prawnikiem jest Janusz Kaczmarek, dawny minister spraw wewnętrznych w rządzie PiS.
Tłumaczono mi, że do momentu doprowadzenia do prokuratora nie muszą na to się godzić. Ale zrobili wyjątek. Pani z CBA zadzwoniła do mecenasa, przedstawiła się, powiedziała, o co chodzi, potem mogłem chwilę z nim porozmawiać. Po czym mój telefon został, jak się dowiedziałem, zabezpieczony. Pierwsze pytania, jakie sobie zadałem, to: na jakiej podstawie zostałem zatrzymany? W jakim kraju żyjemy? Czy to jest państwo, w którym nie obowiązują żadne reguły? Czy państwo prawa, które, jak zapewniają rządzący, jest budowane? Czy ja gdzieś się ukrywałem, od kogoś uciekałem, uchylałem się? Poza tym zarzut, który mi został przedstawiony, nijak się ma do działań, jakie wobec mnie podjęto.
Z Wadowic zawieziono pana prosto do Gdańska?
Najpierw do domu, do Bielska-Białej. Na sygnale. Prosiłem, by go wyłączyć. Ten dźwięk rozsadzał mi głowę. Ból potworny. Tłumaczono, że na sygnale łatwiej dojechać. Zrobiłem z chusteczek higienicznych zatyczki. Trochę pomogło. W Bielsku przeszukano moje mieszkanie, spisano protokół. Jestem człowiekiem, który nie zasłużył na złe traktowanie przez państwo, bo dla tego państwa bardzo wiele zrobiłem, jestem obywatelem tego państwa. To państwo weszło z butami w moje prywatne życie. Weszło z powodu jednej prostej, udokumentowanej umowy.
Z Bielska-Białej przewieziono pana do Gdańska?
Nie, najpierw do Katowic, do lekarza. W zasadzie nie wiem, po co.
Powiedział pan ludziom z CBA, że ma pan nowotwór, że jest nawrót?
Tak, ale w Katowicach zrobiono tylko rutynowe badanie. Później prokurator od obrońcy dostał dokumentację medyczną. Ode mnie się dowiedział, co to za choroba i że jestem po drugiej operacji, w trakcie leczenia. I że okazało się, że wyniki są nie takie, jak trzeba. Zaraz po rozmowie z panią idę się spotkać z doktorem. Wszystko się zaczęło w 2016 r. Zaraz po moim odwołaniu ze stanowiska Lotosu ujawniła się złośliwość. Można powiedzieć, że geny, że to rodzinne, ale lekarze mówią, że stres uaktywnia wszystko, co złe.
Pan stara się trzymać fason, co jakiś czas pan rzuca przelotny uśmiech, ale...
Nie chcę się zbliżać do tych wspomnień ze stycznia, ale wtedy naprawdę poczułem, że ktoś chce mnie upodlić, na co w żadnej mierze nie zasłużyłem. W żadnej.
Jest pan poruszony.
Nie, nie złamią mnie. Nie pozwolę zniszczyć tego, co zrobiłem. Naprawdę, proszę mi wierzyć, są siły w Polsce, którym zależy na destabilizacji bezpieczeństwa energetycznego. Wiedziałem, że mam być jak najszybciej dowieziony do prokuratury w Gdańsku, w której oskarżyciel postawi mi zarzut. Wiem, że ci ludzie, którzy weszli do domu moich bliskich w Wadowicach, nie są winni całej sytuacji. Byli wyznaczeni do wykonania określonej roboty. W nocy odstawili mnie do izby zatrzymań na policji. Nie skuli kajdankami, nie traktowali niegrzecznie, wypełniali zadanie. W izbie zatrzymań dostałem prześcieradło i powłoczkę z fizeliny. W kącie w celi leżał koc.
Był pan sam w celi?
Nie, kiedy wszedłem, było tam trzech innych mężczyzn. Zasuwają się żelazne drzwi. I koniec. Zostałem sam ze swoimi myślami.
Modlił się pan?
Myślałem, medytowałem, modliłem się. Z domu wyniosłem szacunek do ludzi i zwierząt, głęboką wiarę. Wiem od mamy, że kiedy miałem pół roku, cały spuchłem, umierałem. Rodzicie pojechali ze mną do lekarza do Wilna, a lekarz, że pozostało tylko się modlić. Mama poszła do Ostrej Bramy powierzyć mnie Matce Boskiej. Rano wróciła, a opuchlizna prawie zeszła. Za wrócone życie podziękować Bogu – często to sobie recytuję, dziękuję Mateczce, Matce Boskiej Ostrobramskiej. Dziękowałem już kilka razy. Zresztą, gdyby nie modlitwa, to nie wiem, jak bym przetrwał te dwa dni w celi. Byłem zszokowany. Zawsze sądziłem, że jestem silny. Tam w tę siłę zwątpiłem.