Programy kosmiczne zawsze miały znaczenie prestiżowe, płynące z nich korzyści bywały raczej pośrednie. Nie inaczej jest z lądowaniem Chińczyków na Księżycu: tym jednym aktem zademonstrowali aspiracje do bycia globalnym supermocarstwem. Ale własne programy kosmiczne stworzyło już 70 krajów na świecie
Magazyn DGP / Dziennik Gazeta Prawna/Inne
Epoka, w której świat ekscytował się podbojem kosmosu, najwyraźniej minęła. Choć chińska sonda – wraz z łazikiem – wylądowała tuż po Nowym Roku na ciemnej stronie Księżyca, zainteresowanie świata tą misją kosmiczną było raczej symboliczne. Nawet za Wielkim Murem euforia była stosunkowo umiarkowana, choć Chińczycy mają z czego być dumni.
To, co nie zrobiło wielkiego wrażenia na przeciętnym zjadaczu chleba, zaskoczyło jednak ekspertów. – O większości chińskich osiągnięć naukowych się nie pisze, nikt o nich w gruncie rzeczy nie wie. To przypomina mi początkową fazę kosmicznego wyścigu między mocarstwami, kiedy pojawiło się zaskoczenie, że Sowieci również potrafią „to” robić – komentował Brian Harvey, autor książki „China In Space. The Great Leap Forward” (Chiny w kosmosie. Wielki Skok naprzód). – Technologiczne możliwości Chin poddają w wątpliwość przekonanie państw zachodnich o ich przewadze technologicznej. Może się okazać, że wcale takiej nie mają – dodaje analityk.
Co więcej, dla części ekspertów chińska misja na Księżyc – zwłaszcza w połączeniu z tym, co wiemy o całokształcie tamtejszego programu kosmicznego – oznacza wyzwanie rzucone Zachodowi. – Ameryka wróci na powierzchnię Księżyca, i to wcześniej niż myślicie! – zapewniał w tym samym czasie, kiedy Chińczycy wystrzelili Chang’e 4, szef NASA, Jim Bridenstine.
Być może deklaracja ta nie padła przypadkiem. W przeciwieństwie do innych krajów Stany Zjednoczone unikają jakiegokolwiek znaczącego zaangażowania we współpracę kosmiczną z Pekinem. Przepisy przyjęte już niemal osiem lat temu formalnie umożliwiają podobne kontakty. Część ekspertów traktuje zatem kosmiczny wyścig jako fakt.
– Jako badaczka zajmująca się eksploracją kosmosu, mogłabym powiedzieć „tak i nie” – kwituje profesor Wendy Whitman Cobb, ekspertka Cameron University. – Niektórzy przedstawiciele USA, w tym Scott Pace, sekretarz National Space Council, z ostrożnym optymizmem podchodzą do możliwości współpracy i nie postrzegają sytuacji w kategoriach kosmicznego wyścigu. Ba, Jim Bridenstine niedawno spotkał się z szefem chińskiego programu kosmicznego na Międzynarodowej Konferencji Astronautycznej w Niemczech i rozmawiał na temat potencjalnych obszarów, na których USA i Chiny mogłyby współpracować – wskazuje badaczka.
Ale to tylko część obrazu. – Jednocześnie coraz większa obecność wojskowa Chin w kosmosie może wywołać rywalizację. Administracja Trumpa używa zagrożenia, jakie tworzą Chiny i Rosja, do forsowania koncepcji nowego rodzaju wojsk, Space Force – twierdzi Cobb.
Można zatem jasno powiedzieć: im więcej Chińczycy zdziałają, tym chętniej eksperci będą mówić o wyścigu zbrojeń. Historia dowiodła, że przestrzeń pozaziemska jest obszarem, w którym supermocarstwa mogą stosunkowo szybko zbudować przewagę – technologiczną i militarną – nad potencjalnym przeciwnikiem. Tym bardziej znaczącą, im więcej ziemskiej technologii, wojskowej i cywilnej, opiera się na satelitach i kosmicznych programach badawczych. A pod tym względem ambicje Pekinu zdają się iść znacznie dalej niż polityków zachodnich, których umysły zaprząta odpychanie widma kryzysów gospodarczych i fali populizmu.

Boski wyścig

– Jeżeli mamy coś wysyłać, wyślijmy coś dużego. Niech ma przynajmniej ze dwie tony – nakazywał Mao Zedong kilka miesięcy po tym, jak Rosjanie wystrzelili Sputnika. – Jeśli miałoby to być coś takiego, jak to amerykańskie kurze jajo, to nie będziemy się fatygować – dorzucił, nawiązując do satelity Explorer 1.
Sputnik mógł robić wrażenie, ale lapidarnie rzecz ujmując – w wyścigu supermocarstw o prymat w przestrzeni kosmicznej nigdy nie chodziło o realizację jakichś marzeń o „wielkim kroku ludzkości”, mimo zaangażowania badaczy i idealistów po wszystkich stronach zimnowojennych frontów. Programy rozwijały się w cieniu zbrojeń nuklearnych i technologie rakietowe były milczącą demonstracją możliwości rodzimego przemysłu zbrojeniowego. Mao zdecydował o uruchomieniu programu nuklearnego w 1955 r., decyzja o rozwoju badań kosmicznych zapadła dwa lata później i zaczęto je realizować niemal natychmiast.
W obu przypadkach Chiny były zdane na siebie. Choć podstawy technologii nuklearnej i rakietowej Chińczycy dostali od swoich sojuszników na Kremlu, to współpraca urwała się wraz z pogorszeniem relacji Pekinu z Moskwą w latach 60. Od tamtej pory wszystko, co stworzyli naukowcy zza Wielkiego Muru, wypracowywano własnymi siłami.
Musieli się jednak uzbroić w cierpliwość: choć już w końcówce lat 50. Mao dysponował pierwszymi rakietami o zastosowaniu militarnym (opartymi zarówno na konstrukcjach radzieckich, jak i na opracowanych przez podwładnych Hitlera rakietach V-2), to jego naukowców czekała więcej niż dekada mało udanych testów rodzimych konstrukcji. Pierwszy satelita – 173-kilogramowy Dong Fang Hong I (Wschód Jest Czerwony), znany też jako Mao 1 – znalazł się na orbicie Ziemi w kwietniu 1970 r. I rzeczywiście, w swoim czasie był najcięższym satelitą wystrzelonym w przestrzeń kosmiczną. Ba, jego waga przewyższała wagę wszystkich wyniesionych wcześniej w kosmos satelitów.
Dokładnie rok później, najwyraźniej z rozpędu, stworzono jeszcze program załogowego lotu w kosmos i przeprowadzono nawet rekrutację potencjalnych przyszłych astronautów. Ale Chiny pogrążały się w odmętach Rewolucji Kulturalnej, starzejący się przywódca stopniowo „odklejał się od rzeczywistości”, a za jego plecami trwała już „wojna buldogów pod dywanem”. Program kosmiczny tracił na znaczeniu, tym bardziej że przestawał już też budzić takie emocje w Moskwie i Waszyngtonie. Następca Mao, Deng Xiaoping, po prostu skasował znaczną część rozpoczętych już projektów – tych, które uznał za finansową studnię bez dna. Program rakiet Changzheng (Długi Marsz) ocalał, tyle że z czasem zamieniono go w projekt komercyjny: od 1985 r. zajęto się wystrzeliwaniem rakiet dla klientów z Europy i Azji.
Lata 80. były dla naukowców zza Wielkiego Muru dekadą nieurodzaju. – Ale to nie znaczy, że kosmos przestał interesować władze w Pekinie – przekonuje Cobb. – Ich wysiłki koncentrowały się na tworzeniu pojazdów kosmicznych i satelitów, w tym komunikacyjnych, meteorologicznych czy o zdalnych czujnikach. Ale już w 1992 r. doszli do wniosku, że posiadanie stacji kosmicznej byłoby źródłem wielkiego prestiżu w XXI wieku – dodaje.
Programy ruszyły ponownie: tym razem jednak bez większego rozgłosu i spektakularnych zapowiedzi liderów reżimu. Nowe, bardziej pragmatyczne podejście sygnalizowała też zmiana terminologii: nazwy poszczególnych projektów nie były już kopią haseł propagandowych z czasów maoizmu, lecz odnosiły się do znacznie starszych archetypów. Program rakietowy ochrzczono mianem „Boskiej strzały”, program lotów załogowych – nazwano „Boskim statkiem”, program laserowy – „Boskim światłem”, a superkomputer – „Boską mocą”.
W 1999 r., w 50. rocznicę powstania komunistycznej republiki, wystrzelono nowy typ statku – Shenzhou 1, pomyślany jako pojazd załogowy. Co prawda, niektóre systemy nie zadziałały (w tym ten, który miał odpowiadać za podtrzymywanie życia), ale przynajmniej statek pomyślnie wylądował po 21-godzinnym locie, w czasie którego 14 razy okrążył Ziemię. Cztery lata później Shenzhou 5 wyniósł w kosmos pierwszego chińskiego astronautę (albo taikonautę), Yanga Liwei.

Nie chodzi o to, żeby w kosmos latać

Dziś program kosmiczny jest znacznie bardziej rozbudowany i traktowany śmiertelnie poważnie, o czym może świadczyć to, że Pekin już od dobrych paru lat zapowiadał lądowanie na Księżycu w 2018 r. Chiny zdążyły już wysłać w stronę satelity trzy misje orbitalne, na orbicie Ziemi umieściły dwie stacje kosmiczne (Tiangong 1 i 2, ta pierwsza została z sukcesem zdeorbitowana i spłonęła w atmosferze ziemskiej w kwietniu ubiegłego roku). W 2016 r. odbyła się misja promu kosmicznego Tianzhou 1, który z sukcesem „przybił” do stacji Tiangong 2.
Żeby utrzymać łączność z „ciemną” stroną Księżyca, gdzie wylądował Chang’e 4, już w maju wystrzelono satelitę Queqiao. Stał się on podstawą rozbudowanego systemu komunikacji, dzięki któremu szefowie misji w ciągu kilku godzin dostają zdjęcia i dane telemetryczne z lądownika i łazika. Cała operacja ma służyć pobiciu rekordu: co prawda, na Księżycu lądowali już ludzie, ale nikt nie zapuszczał się jeszcze na tę niewidoczną z Ziemi stronę. – Chiny chciały spróbować czegoś, czego inne kosmiczne mocarstwa jeszcze nie próbowały – podsumował lapidarnie Ye Quanzhi, astronom z kalifornijskiego Caltech.
Łazik ma zbadać największy na Księżycu krater, Von Karman. – To olbrzymia struktura o średnicy ponad 2500 km, głęboka na 13 km, jeden z największych kraterów w Układzie Słonecznym – podsumowywał Andrew Coates, specjalista z Mullard Space Science Laboratory w Surrey, w rozmowie z BBC. – To największy, najgłębszy i najstarszy krater na Księżycu – dorzucał.
Niewykluczone też, że przyszła chińska baza – bowiem Państwo Środka nie ma zamiaru poprzestawać na wysyłaniu w kosmos aparatury. W 2017 r. na pekińskim uniwersytecie Beihang powstało laboratorium Yuegong 1 (Księżycowy Pałac 1), w którym odtwarza się warunki panujące na srebrnym globie. Przez ten poligon przewinęło się już ośmiu ochotników, którzy w warunkach zbliżonych do panujących na ziemskim satelicie spędziło 365 dni. – To był najdłuższy w historii test przebywania w warunkach tworzonych przez bioregeneratywny system podtrzymywania życia – triumfował po zakończeniu pierwszej „tury” twórca Pałacu, Liu Hong. Przez ten rok tlen, woda i jedzenie miały tworzyć w tej quasi-stacji obieg zamknięty, a ochotnicy starali się też uprawiać ziemniaki, pszenicę, marchew, fasolę i cebulę.
Nie chodzi tylko o to, żeby w kosmos latać. Chińczycy chcą udowodnić, że można tam też żyć, a nawet – rozmnażać się. Temu miała służyć misja z 2016 r. – kolejny projekt, o którym niewiele pisano w zachodnich mediach – w ramach której badacze wysłali w przestrzeń kosmiczną 6000 mysich embrionów. Część z nich przez kilka dni misji rozwijała się bez większych przeszkód w znacznie bardziej zaawansowane formy. – Mały krok mysich embrionów, wielki skok dla reprodukcji ludzi – skwitował pół żartem, pół serio wynik misji profesor Aaron Hsueh z Uniwersytetu Stanforda.
Gdyby spojrzeć na budżety China National Space Administration i NASA, porównanie wypadłoby zdecydowanie na korzyść Amerykanów: oni w 2018 r. mieli do dyspozycji 20,7 mld dol., Chińczycy „tylko” 11 mld dol. (Brian Harvey przytacza inne dane: według niego coroczne wydatki NASA sięgają niemal 36 mld dol., CNSA – 4,9 mld, Europejskiej Agencji Kosmicznej – 5,7 mld, a Rosji – 3,2 mld). Ale zadania, jakie stawiają sobie ci drudzy, są bezprecedensowe. W 2020 r. chcą wysłać sondę na Marsa, a dwa lata później badać asteroidy. Misja na Jowisza została w tym harmonogramie zaplanowana na 2029 r., rakieta „ponownego użytku” – czyli coś, co z sukcesami stara się testować Elon Musk – miałaby być gotowa w 2035 r., a pięć lat później – prom kosmiczny z napędem nuklearnym. – Takie atomowe statki kosmiczne będą budowane, by kolonizować Układ Słoneczny i to, co poza nim – tłumaczył Wang Changhui, specjalista z Beihang University. Aczkolwiek Chińczycy przez kolonizację rozumieją raczej eksploatację potencjalnych zasobów surowcowych niż zasiedlanie innych planet.

Kosmiczni marines

– W ciągu ostatnich dwudziestu lat Stany Zjednoczone straciły zainteresowanie kosmosem, zwłaszcza w okresie dwóch kadencji Busha, i jeszcze bardziej za Obamy – podkreśla Namrata Goswami, ekspertka Institute for Defence Studies and Analyses. – Tymczasem za prezydenta Xi Jinpinga kosmos stał się jednym z czołowych priorytetów chińskiej partii komunistycznej. Oni zabudżetowali działania na tym polu na następne dwadzieścia lat – kwituje.
Ten impet w działaniu, zwieńczony udanym lądowaniem na Księżycu, wydaje się zapalać na Zachodzie lampki alarmowe. – Amerykańscy oficjele twierdzą, że możliwości Chin, ujawnione przy okazji misji Chang’e 4, to może być poważne zagrożenie dla kosmicznych operacji Ameryki i jej sojuszników, w szczególności misji wywiadowczych przy użyciu satelitów – twierdzi dziennik „The Washington Times”. Chodzi przede wszystkim o sygnalizowane już w lecie przez podsekretarza obrony USA Michaela Griffina możliwości zakłócania lub niszczenia satelitów wywiadowczych i komunikacyjnych. Z kolei w październiku jeden ze specjalistów amerykańskich sił lotniczych, Jeff Gossel, sugerował, że chińska baza po ciemnej stronie Księżyca może posłużyć do umieszczenia tam jakiegoś rodzaju broni „antysatelitarnej”.
– Rząd w Pekinie wyraża się całkiem jasno: oni porównują Księżyc do Morza Południowochińskiego i Tajwanu, a asteroidy do Morza Wschodniochińskiego (obszarów, co do których Chiny roszczą sobie prawo do kontroli – red.). Robią zatem ewidentne geopolityczne porównania do swoich działań w kosmosie, a my musimy zwracać na to uwagę – komentował dla dziennika „The Guardian” Malcolm Davis, analityk Australian Strategic Policy Institute.
Dodatkowym impulsem mogą być działania Rosjan, nie tyle na polu eksploracji kosmosu, ile rozwoju militarnego programu rakietowego – Amerykanie byli pod wrażeniem demonstracji pocisków Kindżał i Awangard, ponaddźwiękowych rakiet, które według Kremla mogą latać z prędkością przekraczającą 20 Machów, są „absolutnie nie do zestrzelenia” przez jakikolwiek system rakietowy i mogą przenosić ładunki nuklearne 6500 razy silniejsze niż bomba zrzucona na Hiroszimę.
Środkiem zaradczym ma być US Space Force, nowy „kosmiczny” rodzaj sił zbrojnych. Wcześniej Biały Dom rozdzielał zadania związane z kosmosem między tradycyjne rodzaje sił zbrojnych – od sił lądowych przez marynarkę wojenną po siły lotnicze. Problem w tym, że gdy pozostawiano ich dowódcom swobodę decydowania o budżetach, ilość środków kierowanych na projekty „kosmiczne” systematycznie malała – nawet jeżeli budżet danego rodzaju sił zbrojnych rósł.
Chińczycy wyodrębnili taki specjalny rodzaj sił zbrojnych w 2016 r., Rosjanie tworzą i likwidują takie specjednostki od początku lat 90. (obecne Siły Powietrzno-Kosmiczne Federacji Rosyjskiej funkcjonują od 2015 r.). Nic zatem dziwnego, że propozycja stworzenia specjalnych sił kosmicznych krąży po Waszyngtonie już od dłuższego czasu. W 2017 r. taki ponadpartyjny projekt Korpusu Sił Kosmicznych forsowano w Izbie Reprezentantów. Biały Dom podchwycił koncepcję w ubiegłym roku. – Wykonujemy olbrzymią pracę w kosmosie, więc stwierdziłem: może potrzebujemy nowych sił. Nazwiemy je Siłami Kosmicznymi – oznajmił prezydent Donald Trump w marcu ubiegłego roku. Trzy miesiące później podpisał dyrektywę, która nakazuje Pentagonowi podjęcie związanych z tym prac.
Jak to nierzadko bywa z obecnym lokatorem Białego Domu, szefowie Departamentu Obrony USA zostali zaskoczeni nowym projektem. Ale Trump może w tym przypadku liczyć na spore poparcie – począwszy od zwolenników Sił Kosmicznych w Kongresie, przez spore grono niegdysiejszych astronautów – z Buzzem Aldrinem, uczestnikiem słynnej misji księżycowej z 1969 r., na czele – oraz biznesmenów jak Elon Musk. Wydatki na stworzenie US Space Force pojawiły się od tamtej pory w kolejnych dokumentach budżetowych.

Prywatna inicjatywa

W przeciwieństwie do tego, co działo się w laboratoriach i przestrzeni kosmicznej pół wieku temu, dziś chętnych do podbijania kosmosu jest znacznie więcej. Wśród nich są, rzecz jasna, regionalne potęgi – zwłaszcza azjatyckie, jak Indie i Japonia. Hindusi już w marcu chcą wysłać na Księżyc własny lądownik, Chandrayaan 2. Pod koniec ubiegłego roku podobną misję zapowiedziała też Japan Aerospace Exploration Agency.
Ale to zaledwie początek długiej listy chętnych do podboju kosmosu, na której znajduje się ponad 70 państw. Co prawda, w wielu przypadkach chodzi o stosunkowo symboliczne przedsięwzięcia, tak jakby rządy chciały zasygnalizować, że uporały się z „przyziemnymi” problemami. Mimo wszystko poza Ziemią robi się tłoczniej. Swojego astronautę wysłali na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS) Malezyjczycy. Egipcjanom – którzy ledwie w 2007 r. wystrzelili z pomocą Ukraińców swojego pierwszego satelitę – marzy się Afrykańska Stacja Kosmiczna, która miałaby rywalizować z ISS. Pakistańczycy na rodzimy program kosmiczny wydali już 6 mld dol. – z mizernymi zresztą efektami. Na orbicie ziemskiej jest już 13 saudyjskich satelitów. Oczywiście własny program kosmiczny ma Korea Północna, i choć jego efekty są opisywane przeważnie krótko – „porażka” – to nie zniechęca to Kim Dzong Una do planowania kolejnych misji rakietowych.
U progu lat 80. administracja prezydenta Ronalda Reagana ogłosiła Strategic Defense Initiative – program, który komentatorzy ochrzcili mianem „Gwiezdnych Wojen”. Wpompowano w niego 254 mld dol., zmuszając adwersarzy z ZSRR do zainwestowania niewiele mniejszych sum, co ostatecznie miało wycieńczyć radziecki system i walnie przyczynić się do upadku komunizmu. Gdyby jednak historia miała się powtórzyć i wyścig w kosmos nabrać impetu, na przegranej pozycji mogą znaleźć się Amerykanie – to oni muszą obronić swój status supermocarstwa, Chińczycy zaś mogą nadal trzymać niespieszne (choć konsekwentne) tempo.
Na szczęście dla rządów w Waszyngtonie, Pekinie i w innych stolicach nie brak i takich ekspertów, którzy twierdzą, że prawdziwa rywalizacja rozgrywa się w prywatnych laboratoriach. To badacze zatrudnieni przez Elona Muska czy Jeffa Bezosa opracowują tanie i przystępne technologie, które utorują drogę do praktycznej eksploracji kosmosu. Mocarstwa będą mogły prężyć muskuły, ale wcześniej czy później oddadzą pole „prywatnej inicjatywie”. Być może to byłby najsensowniejszy scenariusz.