Partnerstwo publiczno-prywatne (PPP) dopiero w Polsce raczkuje. Niemniej już teraz wiele miast upatruje w nim panaceum na wysychające źródło unijnych funduszy. Często to też szansa, by przeszczepić na samorządowy grunt dobre praktyki, które z powodzeniem sprawdzają się w biznesie. Na takiej synergii zyskują przede wszystkim mieszkańcy, ale też miasta i inwestorzy. O tym, jak uczynić nasze małe ojczyzny przyjaźniejszymi dla tych pierwszych, godząc jednocześnie niekiedy rozmijające się interesy tych ostatnich, rozmawiali uczestnicy konferencji „Inwestycje partnerskie – wspólny sukces samorządów i przedsiębiorców”, która odbyła się w Gdańsku.

Już na wstępie dała o sobie znać kreatywność prelegentów, którzy zgodnie uznali, że w zwrocie „partnerstwo publiczno-prywatne” brakuje jeszcze kluczowego członu. – Proponuje ukuć frazę „partnerstwo publiczno-prywatne i obywatelskie” – mówił dr hab. Robert Bęben, profesor Uniwersytetu Gdańskiego i prezes zarządu Pomorskiego Instytutu Naukowego im. Profesora Brunona Synaka – bo bez mieszkańców każde umowa PPP jest niekompletna. Musimy do takich inicjatyw dołączyć analizę potrzeb i opinie społeczności, zaprosić ją do partycypacji. I to nie wtedy, gdy stawiane są grodzenia, a na teren inwestycyjny wjeżdżają koparki. To za późno. Ten dialog musi się zacząć już dużo wcześniej – mówił profesor.

Trudna sztuka kompromisu

Jak wynika z doświadczeń samorządowców, wiele nowych inicjatyw już na wstępie może rozbić się o wewnętrzne podziały wśród mieszkańców, którzy mogą mieć inne koncepcje na rozwój swojego najbliższego sąsiedztwa niż urzędnicy. Kluczowe jest więc, aby owe upodobania, ale i obawy jak najlepiej poznać. Szczególnie, że to, co dla jednych jest ważne, wcale nie musi być podobnie odbierane przez inną grupę interesariuszy. Tymczasem, jak wskazywali eksperci, firma prywatna nie zaangażuje swojego czasu, pieniędzy i energii w inwestycje, której los będzie stał pod znakiem zapytania z powodu niedociągnięć samorządów, gdy te np. nie przeprowadzą odpowiednich konsultacji z lokalną społecznością.

– Pamiętajmy, że, co jest zaletą dla jednych, może być wadą dla innych. Na co dzień inwestorzy i samorządowcy mają do czynienia z dobrze znanym w nauce zjawiskiem „Not in my back yard”, czyli „byle nie na moim podwórku”. Na czym ono polega? W skrócie: zgadzamy się, że dane przedsięwzięcie jest wartościowe i potrzebne. Rozpoznajemy jego korzyści i chcemy, żeby i nam przypadły one w udziale. Ale już nie życzymy sobie ponosić z tego tytułu jakiejkolwiek straty – mówił prof. Bęben. I dodał, że przeciwnicy inwestycji najczęściej zgłaszają obawy dotyczące spadku wartości nieruchomości w rejonie inwestycji czy pogorszenia jakości środowiska. – Stąd też szczególnie ważne jest, by miasta i inwestorzy nie chowali głów w piasek, tylko rozmawiali o wszystkich ewentualnych problemach z dużym wyprzedzeniem – podsumował prof. Bęben.

O potrzebie dialogu i trudnościach związanych ze znalezieniem złotego środka mówiła też Janina Pokrywa, dyrektor Zarządu Inwestycji Miejskich w Krakowie. Stwierdziła de facto, że ów złoty środek jest na dłuższą metę nieosiągalnym ideałem, do którego warto się zbliżać, ale ostatecznie, nigdy się go nie uda znaleźć. – Każda inwestycja, nawet najlepiej pomyślana i wydawałoby się, że obiektywnie pożądana przez wszystkich, potrafi przynieść pewnej części mieszkańców straty. Teoretycznie wszyscy powinni wygrywać na budowie drogi ekspresowej. Wydaje się to oczywiste. Ale jednak, z punktu widzenia np. lokalnego przedsiębiorcy taka inwestycja wcale nie musi oznaczać nic dobrego. Nagle okaże się bowiem, że na jego produkty czy usługi nie ma takiego popytu, bo szybsze połączenia ułatwiają dostęp do konkurencyjnej ofert – powiedziała. I podała przykład zakopianki, która – do czasu aż nie była dwujezdniowa – gwarantowała wielu lokalnym przydrożnym zajazdom duże zyski. Od kiedy jednak pojawiły się ekrany zasłaniające trasę, nagle okazało się, że dla właścicieli tych lokali rozbudowa drogi oznacza nie korzyści, lecz wymierne straty. – Musimy wiec pamiętać o interesie takich osób i przygotować dla nich rozwiązania, które pozwolą im dalej funkcjonować na zmieniającym się rynku – powiedziała.

Odważniej i do przodu

Pozostaje jednak odpowiedź na pytanie, czym samorządowcy powinni kierować się, szukając konsensusu w sprawie tego, jak powinny rozwijać się nasze miasta i czyje potrzeby brać szczególnie pod uwagę? A także jak połączyć dotychczasowe upodobania różnych grup z odważnym patrzeniem w przyszłość, którą zdominują już zupełnie nowe, jeszcze nierozpoznane trendy?

Jak przekonywał Piotr Ciechowicz, wiceprezes Agencji Rozwoju Pomorza SA, koordynatora inicjatywy Invest in Pomerania, to właśnie odważne spojrzenie w przyszłość jest kluczem do sukcesu, który – co widać właśnie po przykładzie województwa pomorskiego – otworzył wiele drzwi dla całego regionu, którego siłą – jak wskazał – jest właśnie siła podmiotów, które go tworzą. – Potrzebujemy pewnego zdrowego i pożądanego wariactwa, rozumianego jako błyskotliwość i odwaga w wyłamywaniu się z pewnych utartych schematów. I to zarówno w sferze administracyjnej, planistycznej, jak i decyzyjnej. Bo planowanie wieloletnie potrafi zakonserwować pewne przyzwyczajenia i być przedłużeniem trendów, które z powodzeniem sprawdzały się w ubiegłych latach, ale już niekoniecznie przyniosą pożądane rezultaty w przyszłości – mówił Ciechowicz. I przypomniał, że na takim właśnie odważnym myśleniu udało się zbudować sukces Pomorza. – Niecałe dziesięć lat temu poszliśmy pod prąd nurtom, które panowały w wielu innych regionach. Nie chcieliśmy opierać naszego rozwoju gospodarczego na pozyskiwaniu inwestorów zagranicznych w tych sektorach, które w tamtych latach wydawały się atrakcyjne. Chcieliśmy firm z przyszłościowych branż – stwierdził.

Na potrzebę przełamywania schematów zwrócił też uwagę Alan Aleksandrowicz, prezes zarządu InvestGDA, czyli Gdańskiej Agencji Rozwoju Gospodarczego. – Oczywiście podmiot prywatny chce, żeby jego projekt przebiegał spokojnie i stabilnie. Ale pamiętajmy też, że wiele innych dużych aglomeracji nie tylko w Polsce, ale i Europie realizuje już podobne polityki względem inwestorów i korzysta z podobnych narzędzi promocji. Z tej perspektywy takie niekonwencjonalne podejście i przewodzenie, zamiast podążania za pewnymi trendami, to niewątpliwie mocne atuty samorządu – podkreślił Aleksandrowicz.

Samorządowcy z Gdańska przekonywali, że takie podejście przenika wszystkie szczeble kierowanej przez nich administracji. – Co udało się nam osiągnąć dzięki uporowi, zaangażowaniu i konsekwencji w działaniach wdrożeniowych projektów partnerskich? Mówią już o tym same liczby, bo łączna wartość nakładów inwestycyjnych w gdańskich projektach PPP to ok. 3,5 mld zł, z czego na cele publiczne przypada połowa. Dzięki temu rewitalizowaliśmy zdegradowane tereny i tchnęliśmy nowe życie m.in.w obszary północnego cypla Wyspy Spichrzów, Targu Siennego i Targu Rakowego. Zbudujemy w nieodległej przyszłości spalarnię odpadów, parkingi kubaturowe w Śródmieściu, Kompleks Nautilus, a także zrewitalizujemy Dolne Miasto wraz z dawną zajezdnią tramwajową – opowiedziała Iwona Bierut, dyrektor Wydziału Polityki Gospodarczej w UM Gdańska.

Patrzenie w przyszłość, poza najbliższą kilkuletnią perspektywą pozwoliło m.in. sukcesywnie wprowadzać wiele rozwiązań, które na pierwszy rzut oka wydawałyby się zbyt trudne i czasochłonne, a w dalszym rozrachunku bardzo procentują. – Udało nam się objąć prawie całe miasto miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego, ponad 90 proc. obszarów zurbanizowanych, co jest ogromną dogodnością i zachętą dla inwestorów. Tym sposobem gwarantujemy im stabilną politykę przestrzenną i dajemy jasny sygnał, że wiemy w jakim kierunku będzie rozwijać się miasto – wyjaśniła Edyta Damszel-Turek, dyrektor Biura Rozwoju Gdańska z UM Gdańska.

Tak wysoki poziom objęcia terenów planami zagospodarowania przestrzennego wzbudza szacunek innych samorządowców, ponieważ średnio tylko 30 proc. terenów w całej Polsce jest tak uregulowanych. – To bardzo ważne, bo niezależnie jak patrzymy na inwestycje, to jakiekolwiek mówienie o kadencyjności i planowaniu ich od wyborów do wyborów nie wchodzi w ogóle grę. Przygotowanie inwestycji, opracowanie strategii i polityki zajmuje wiele lat – stwierdziła Janina Pokrywa.

Już nie tylko stadiony

– Obserwujemy obecnie przesyt dużych inwestycji: hal, stadionów, obwodnic, do których wszyscy się już przyzwyczaili. To, co teraz jest dla nas ważne, to odbudowanie nieco zaniedbywanych w ubiegłych latach więzi społecznych. Kładziemy większy nacisk na tworzenie małych, lokalnych miejsc, takich jak domy kultury, centra integracji osób starszych, tereny zielone. Chcemy tworzyć miasto, które nie jest zbudowane tylko z betonu i asfaltu. Nie chodzi przecież o to, by tylko ściągnąć kapitał sam dla siebie, ale żeby on przełożył się na wartość dodaną, która będzie realnie służyć społeczności – mówiła Janina Pokrywa.

Zdaniem profesora Roberta Bębna to ważny kierunek zmian. Jak przekonywał, nie powinniśmy bowiem pytać o to, czego potrzebują miasta, tylko czego chcą mieszkańcy. – Warto też spojrzeć na miasta jako produkt inwestycyjny, jakie potrzeby on zaspokaja, jaką jeszcze funkcjonalność do tego produktu możemy dołożyć, żeby był bardziej atrakcyjny dla mieszkańców, turystów, inwestorów. Tu widzimy pewien dualizm. Można go porównać do sytuacji, w której znajduje się np. specjalista od marketingu. Z jednej strony musi on skupić się na tym, by zaspokajać potrzeby swoich klientów, ale musi pamiętać też o szefie, który mu płaci i oczekuje konkretnych zysków. Nie może wiec zbytnio zaszaleć ze strategią promocyjną, bo jego działania muszą przynieść zysk – wskazał profesor. Jego zdaniem, na analogicznym przecięciu interesów firm, które chcą mieć zwrot na inwestycji i oczekiwań mieszkańców, muszą działać samorządy.

Miasto jako marka

Podobnymi obserwacjami podzielił się Kamil Pakosz, dyrektor ds. rozwoju PFI Future SA. Również uważa, że władze powinny patrzeć na swoje miasta przez pryzmat oczekiwań rynku, oceniać swoją pozycję, jak w przypadku produktu, który musi wywołać określone zainteresowanie i spotkać się z zamierzonym odbiorem. Ale i to jest mało – przekonywał – bo miasta powinny pójść w budowaniu swojej atrakcyjności krok dalej i zacząć świadomie kształtować określoną markę. To ona może się bowiem okazać najważniejszym kryterium, które ostatecznie przełoży się na inwestycyjny sukces. – Musimy zdać sobie sprawę, że każde miasto ma wiele konkurentów zagranicznych. Jeżeli ktoś decyduje się inwestować w danym miejscu, to nie będzie patrzył tylko na warunki w wąskim obszarze geograficznym, tylko poprosi o przygotowanie listy z lokalizacjami, gdzie główne kryteria są spełnione. To, jakie miasta znajdą się na takiej liście, zależy oczywiście od wielu czynników, ale pewnie na wejście w Polsce byłyby to od razu Warszawa i Kraków, bo właśnie mają już swoje marki, są znane. Inne, mniejsze miasta mają trudniej – stwierdził.

Jak ocenia prof. Robert Bęben, mimo obiektywnych trudności w konkurowaniu z największymi miastami samorządowcy nie powinni zapominać, czego dotyczy stawka. – Odpowiednie zbudowanie swojej marki i uatrakcyjnienie oferty tak, by przyciągała ona pożądanych przez nas inwestorów, to nie tylko rozwój ekonomiczny, wzrost PKB i miejsca pracy. To też wzrost atrakcyjności osiedleńczej i turystycznej – zaznaczył.

O tym, jak wiele udało się już osiągnąć na tym polu, opowiedział Piotr Ciechowicz z Agencji Rozwoju Pomorza. – Nasze województwo jest dość wyjątkowym miejscem, gdzie udało się nam znaleźć konsensus wśród samorządowców, tak że lokalne marki pięknie ze sobą współgrają i dopełniają markę całego województwa, nie konkurując ze sobą. To wymagało jednak świadomej rezygnacji z pewnych prerogatyw samorządów i przedłożenia dobra wspólnego nad jednostkowe. Ale wystąpienie pod jedną marką Gdańska z Gdynią czy Słupska z Trójmiastem świadczy, że to jest wykonalne i przynosi wszystkim korzyści – powiedział. I dodał, że nie we wszystkich regionach jest to zrozumiałe.



































Organizatorzy:

Partnerzy: