Ciemno, brudno i gorąco – to najpowszechniejsze wyobrażenie dotyczące kopalni węgla kamiennego. Jest w tym sporo racji, ale kopalnia to coś więcej - żywy organizm i system naczyń połączonych. Zarządzanie tym pozornym chaosem i jego zrozumienie to jedna z najtrudniejszych sztuk, a wszystko po to, by wydobyć „czarne złoto”. Czasem dla energetyki, czasem będące bazą do produkcji stali. Oba rodzaje węgla produkuje się w Polsce tak samo, wydobywając coraz głębiej, a potem przerabiając już na powierzchni. Czy wiecie, jak ten proces wygląda? Jeśli nie, to zapraszamy do kopalni. Tym razem do KWK Knurów-Szczygłowice, ruch (część) Knurów, niedaleko Gliwic.

Z szoli do przodka

„Na kopalni” - jak się potocznie mówi - mamy być o 8.00. Przepustki wypisane, więc problemu nie ma. Procedura dla gości jest bowiem zwykle bardzo rygorystyczna – mało kto może po prostu wejść na teren kopalni, jeśli tam nie pracuje.

Krzysztof Juzwuk, nadsztygar BHP, na mapie pokazuje mnie i ekipie telewizji Superstacja, z którą wspólnie realizowaliśmy materiał, rejon kopalni, w który się udamy. Na rysunku wygląda wszystko świetnie, ale w praktyce nie jest tak kolorowo. Postanowiliśmy bowiem podczas jednego zjazdu zobaczyć cały proces produkcji węgla na dole, a więc pójść i do przodka, i na ścianę wydobywczą, a to dwa inne światy.

Pod ziemię zjechałam po raz 62. I uważam, że była to jedna z cięższych wypraw. Koledzy z telewizji byli w kopalni raz pierwszy. Pod ziemią spędziliśmy mniej niż 5 godzin, podczas gdy górnik pracuje 7.5 h (czas liczy się od odbicia dyskietki ze swoim numerkiem na powierzchni do czasu jej odbicia po wyjeździe, także na powierzchni) i 6 h w trudnych warunkach, czyli gdy jest bardzo wysoka temperatura.

Zjeżdżamy szolą, czyli górniczą windą w tempie ok. 10 m/s. To Formuła 1 wśród wind, bo - dla porównania - te w warszawskich wysokich biurowcach, przecież bardzo szybkie, jadą ok. 7 m/s, a w Pałacu Kultury i Nauki, wożące turystów na 30. piętro i taras widokowy – 6 m/s.

Po takim błyskawicznym zjeździe mamy kompletnie zatkane uszy. Gdy szola rusza na dół słychać w niej gromkie „szczęść Boże” bez względu na to, w co kto wierzy. To już górnicza tradycja, w zasadzie najbardziej górnośląska, choć i w lubelskiej Bogdance górnicy tak właśnie się witają. Na Śląsku to w zasadzie „szczyńść Boże” - bez względu, czy tego kogoś na dole znamy, czy nie.

Dotarliśmy 650 metrów pod ziemię. Głęboko? Tak sobie. Dla porównania najgłębszy poziom wydobywczy węgla w Polsce to 1290 m w kopalni Budryk (to także Jastrzębska Spółka Węglowa, jak Knurów-Szczygłowice). Ciepło, choć w szerokich chodnikach (to te podziemne korytarze w kształcie odwróconego U) czasami wieje. Potem okazuje się to zbawienne, gdy z poziomu 650 m już na piechotę pochylniami schodzimy docelowo na 850 m.

- Myszy czy szczury? - pytam Krzysztofa Juzwuka. Uspokaja mnie odpowiedzią o małych myszkach, przed którymi na powierzchni pewnie bym wiała, a tu się cieszę z ich obecności, bo to znaczy, że na pewno nie ma szczurów. Wolę mniejsze zło.

Na podszybiu, czyli w miejscu gdzie wysiadamy z szoli (zamontowana jest w szybie, stąd podszybie na dole i nadszybie na górze) jest całkiem jasno. Dodatkowe światło dają lampy górnicze, które mamy na kaskach. Przechodzimy kawałek na dworzec osobowy, gdzie czeka już żółty pociąg. To elektryczna kolejka spągowa. Pojedziemy nią kilkadziesiąt minut w okolice przodka. Do przejścia do niego mamy nieco ponad kilometr. Phi, co to jest! Tylko tam gdzie idziemy, jest już kompletnie ciemno – jedyne światło to nasze lampy. Po obu stronach rury (m.in. rurociągi ze sprężonym powietrzem), kable, których oczywiście nie można się złapać, gdy się straci równowagę, a od czasu do czasu np. woda powyżej kolan, więc konieczne jest przejście albo po deskach, albo po prowizorycznej kładce z kratek.

Dalej, żeby nie było za łatwo, dochodzą kłęby białego pyłu przeciwwybuchowego, bo w kopalniach zagrożenia są rozmaite. A to wybuchem metanu, a to wybuchem pyłu węglowego, a to pożarem, a to wodne, a to tąpaniowe, albo jeszcze wszystko naraz.

Tam, gdzie idziemy, czyli do przodka, największym zagrożeniem są tąpania. To ogromne niebezpieczeństwo, bo gdy w wyniku wstrząsu górotworu, którym kopalnia odwdzięcza się za podziemną ingerencję w naturę, czasem spąg pocałuje strop i dochodzi do wielkich, ludzkich dramatów. Tak jak ostatnio, 5 maja w kopalni Zofiówka, gdzie zginęło 5 górników. Dlatego, by niwelować zagrożenie, w rejonie może przebywać określona liczba ludzi. Gdy mamy wejść tam my, część załogi musi się wycofać.

Ekipa dogaduje, że chyba popatrzymy na stojący kombajn, bo...zerwała się taśma. Koledzy z telewizji pytają, dlaczego się śmieję. Ale co mam robić, skoro po raz kolejny sprawdza się głupi górniczy przesąd o tym, że baba na dole przynosi pecha? Kombajn jednak udało się uruchomić.

Kulista głowica, wyposażona w zakrzywione noże, wydrapywała mozolnie centymetr po centymetrze skałę, która trafiała na przenośnik taśmowy, wywożący ją do miejsca, z którego potem urobek wyjeżdża skipem (wielkim naczyniem do transportu) na powierzchnię.

Dlaczego nie piszę węgiel? Bo urobek to jeszcze nie węgiel. To skały wymieszane z węglem, często też z kamieniem. Dopiero w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla, zarówno urobek z przodka, jak i ze ściany, oddzielany jest jak ziarno od plew, ale o tym za chwilę.

Warto dodać, że kombajn chodnikowy na przodku wydobywa węgiel trochę przy okazji. Jego głównym zadaniem jest drążenie chodników, przygotowujących kolejny nowy front, czyli ścianę wydobywczą. Koszty takich robót są ogromne. A jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że każdy sprzęt, nie tylko kombajn, ale i młotek czy śrubka muszą mieć stosowne dopuszczenie do pracy na dole, to mamy kłopot – zwykła śrubka dla kopalni okazuje się bowiem trzy czy cztery razy droższa niż ta w markecie budowlanym. Na koszty produkcji węgla nie wpływają więc li tylko mityczne pensje górnicze (w życiu bym się na pracę nie zamieniła swoją drogą).

„Nasz” kombajn to polski produkt R130 Remagu z grupy Famur. Waży ok. 30 ton (tak, tak, a te maszyny z góry też trzeba na dół dowieźć i zamontować) i ma moc 130 kW. - Dwa razy tyle co samochód – porównuje Leszek Palarz, główny inżynier BHP w Knurowie. Ale przodek to ślepy zaułek. Dalej iść się nie da, by dotrzeć do ściany musimy wrócić ok. kilometr.

Ratownicy

Dzień przed zjazdem odwiedziliśmy ratowników w KSRG, czyli kopalnianej stacji ratownictwa górniczego. Specjalnie dla nas zademonstrowali w komorze ćwiczebnej, jak szykują się do akcji. Pięcioosobowy zastęp najpierw jednocześnie sprawdzał swoje aparaty tlenowe, potem nawzajem maski. Następnie w komorze włączono zadymianie, a oni szli w warunkach imitujących prawdziwą akcję – czołgając się, przechodząc przez tamę wybuchową. Mnie, autorkę książki „Ratownicy. Pasja zwycięstwa” po raz kolejny kupili, gdy ich szefowie spytali, czy jeszcze chcemy coś kręcić.

- Może już nie, bardzo dziękujemy, panowie są już zmęczeni – powiedziałam.
- Nie zmęczeni, a spoceni – padła odpowiedź. Bo tacy są ratownicy.

Okazało się, że z użycia aparatu ucieczkowego KA-60, kolegów z telewizji przeszkolić mam ja. - Skoro pani 62. raz pod ziemią, to proszę bardzo – usłyszałam. Powiedziałam wszystko, co pamiętam. O tym, że jeśli sprzęt jest sprawny, to w okienku kontrolnym widać kolor niebieski, że aparat pozwala na 60 minut wycofywania się z zagrożonego rejonu i 180 minut czekania na pomoc w spoczynku. Także o tym, że trzeba go teoretycznie popsuć, by otworzyć, czyli zerwać plombę i odrzucić przednią pokrywę, i że czasem worek tlenowy może się przerwać, ale aparat działa...

Na szczęście wiedza pozostała tylko w teorii i oby tak było zawsze. Dla porządku dodam tylko, że goście kopalni przechodzą szkolenia za każdym razem, górnicy nie muszą ich robić przed każdą szychtą, robią to raz na jakiś czas.

Wróćmy do tego co dziś. Pochylnią idziemy coraz niżej i niżej. Jeśli komuś się wydaje, że to łatwe, to dodam, że jest bardzo stromo i łatwo „zjechać” po warstwach antywybuchowego pyłu lub pośliznąć się na mokrej skale.

- Daleko jeszcze? - pyta jak w „Shreku” kolega z telewizji. I co tu odpowiedzieć? Bo czy kilometr lub półtora to daleko? Tak, w kopalni zdecydowanie tak. Gdyby nie pomoc dwóch górników, którzy dostali dla nas hektolitry wody, nie wiem, jak dalibyśmy radę. Mamy na sobie flanelowe koszule, grube drelichowe spodnie i wykonaną z tego samego materiału kurtkę. To konieczne – amortyzuje uderzenia, chroni przed urazem mechanicznym (nadziać się np. na jakiś drut jest łatwo) i ewentualnymi poparzeniami. Tylko że można umrzeć z gorąca. Na nogach gumowce, założone na grube skarpety, ewentualnie onuce. No i oczywiście kask, lampa górnicza i aparat ucieczkowy, w naszym wypadku KA-60, ważący ok. 4 kg. Znowu pytanie retoryczne – czy to dużo?

Wejście do ściany okazuje się praktycznie zabójcze dla laika. Nachylenie pod kątem 20 stopni, a po tym trzeba iść. Temperatura? Dla nas pewnie milion stopni, ale faktycznie może 28? Nadsztygar pociesza jednak, że kopalnia inwestuje w system centralnej klimatyzacji, który zarówno na Knurowie, jak i na Szczygłowicach poprawi komfort pracy. Droga mocno nas zmęczyła. Koledzy nie mieli tęgich min słysząc, że tędy będziemy też wracać. I wtedy okazało się, że trochę dopisało nam górnicze szczęście. Kolejka spalinowa podwieszana okazała się być „na chodzie”! To najlepsze, co mogło nam się przydarzyć. Przeszła pozytywnie kontrolę Wyższego Urzędu Górniczego, którego inspektorzy postanowili tego samego dnia co i my zjechać pod ziemię w Knurowie.

W kolejce do wyjazdu na powierzchnię czekał tłum. A zasada, kto pierwszy ten lepszy, robi tu swoje. Za szyb zjazdowy robił szyb Jan, na co dzień szyb materiałowy, ponieważ ten, którym zwykle do pracy jeżdżą górnicy, Paweł, był naprawiany. Szolą Jana jednocześnie pojedzie 20 osób, a Pawła – ponad 100.

Węglowy Kopciuszek

Wspomniałam, że urobek, który wyjeżdża na powierzchnię to jeszcze nie węgiel, który wagonami z kopalni można by zawieźć prosto np. do elektrowni. Trzeba go posortować, przygotować, przetworzyć czy wzbogacić tak, by nadawał się do określonych celów. To dzieje się w zakładzie przeróbki mechanicznej węgla nazywanym także płuczką. To niedoceniana część kopalni, w której jest potwornie gorąco, brudno i bardzo głośno. A to za sprawą nieustannych drgań wielkich sit, na które trafiają kawałki urobku. W ten sposób oddziela się kamień, ale również dzieli się węgiel na określoną wielkość. Od tego bowiem zależy, w jaki sposób będzie przerabiana czy wzbogacana.

Większe kawałki w ciężkiej cieczy, najmniejsze metodą flotacyjną (wykorzystującą różnicę w zwilżalności przez wodę węgla i składników mineralnych). Flotownik wygląda więc jak wielki garnek z błotem. Cały zakład przeróbczy jest wyposażony w taśmociągi, które przerobiony i wzbogacony węgiel transportują dalej. Czas bowiem na wielki finał. Odpowiedni produkt, odpowiedniej jakości, według specyfikacji zamówienia musi przecież dotrzeć do odbiorcy! Jak? Najczęściej pociągiem, gdy mówimy o transportach masowych, przy mniejszych ciężarówką.

Przy kopalni jest bocznica kolejowa. Wagon podjeżdża do załadunku wjeżdżając jakby pod zakład przeróbczy, a z taśmy sypie się węgiel. Z okienka sterujące maszyną panie (zazwyczaj panie, to nie reguła, ale na płuczce jest ich bardzo dużo) pilnują, by 60-tonowy wagon napełnił się odpowiednim rodzajem węgla. Teraz tylko podpiąć go trzeba pod lokomotywę, jak 40 innych i w drogę.

W dawnych czasach, choć i dziś to wcale nie jest tylko legenda, gdy górnik na dole coś przeskrobał, musiał ponieść karę. Często właśnie była to „zsyłka” na płuczkę. Po dwóch dniach obiecywał poprawę i prosił, by mógł wrócić na dół. A to przecież tam jest tak strasznie...

I tu kończy się cykl produkcyjny węgla kamiennego. Niełatwy, prawda? Warto więc pamiętać, że prąd nie bierze się z gniazdka, a stal to także częściowo efekt pracy tych ponad 80 tys. ludzi z naszych kopalń węgla kamiennego. Zarówno na dole, jak i „u Kopciuszka”.