Po czarnym proteście zrobił się ruch w polskiej literaturze feministycznej. Tej wyczekiwanej, przełomowej książki jeszcze nie ma. Jest za to „Tramwaj zwany uznaniem” Ewy Majewskiej. A to, co jest, zawsze zasługuje na większe uznanie od tego, co dopiero może się pojawić.
/>
/>
Zacznijmy jednak od słabości. „Tramwaj...” jest nierówny. Ale to przypadłość wszystkich książek będących zbiorami wcześniej napisanych tekstów. Czytanie takiej pozycji budzi pewną irytację. Czytelnik czuje się rozczarowany, że patchworkowa książka nie chce stworzyć jednorodnego kawałka materiału. A interesujące myśli się gubią i prowadzą w ślepe zaułki. Tak jest i tutaj.
Paradoksalnie słabym punktem „Tramwaju...” jest też jego podczepienie pod czarny protest. Widać to zwłaszcza w tekście otwierającym książkę. W zamyśle mocnym. Ale mocnym na zasadzie „pisania na rauszu” o politycznym fakcie, który porywa autora. Takie teksty czytane po kilku miesiącach rażą brakiem dystansu oraz politycznym chciejstwem. U Majewskiej też tak jest. Są zachwyt i entuzjazm dla masowego wystąpienia kobiet przeciwko PiS-owskim planom zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Są radość i poczucie siły, że protest się powiódł. Ten rausz oczywiście nie dziwi. Nieczęsto feministki miały w tym kraju powody do sądzenia, że ich głos dotarł do uszu rządzących (patriarchalnych) elit. Kłopot w tym, że po rauszu ma się zazwyczaj kaca. Taki lekki kacyk można poczuć, czytając zdania w stylu: „21 września 2016 r. rozpoczął się w Polsce feminizm”. Albo inne rysowane już całkiem wprost paralele czarnego protestu z Solidarnością.
Wiem, że Majewska bardzo by chciała dostrzec w czarnym proteście masowy, a co najważniejsze ponadklasowy, ruch na rzecz emancypacji kobiet. Półrocze, które upłynęło od eksplozji czarnego protestu, studzi jednak entuzjazm. A jeśli już porównywać do PRL-owskich kryzysów to, co się wydarzyło jesienią 2016 r., to był to raczej październik ’56 albo grudzień ’70. Sprzeciw został wykrzyczany, władza się cofnęła. Po czym wszyscy wrócili do domów. Do feministycznego karnawału Solidarności droga jeszcze daleka.
Ale są w „Tramwaju...” i mocne strony. To pierwsza część, w której Majewska formułuje coś na kształt swojego politycznego credo. Mocno zaznaczając przy okazji swoje miejsce na intelektualnej mapie polskiej feminizmu i rozważań o końcu neoliberalizmu. Jak brzmi to credo? Majewska chce się bić na dwóch frontach jednocześnie. Być w kontrze zarówno do tradycyjnej patriarchalnej polityki polskiej, jak i w zwarciu z feminizmem liberalnym. Tym, który zatrzymał się na postulacie ulepszania istniejących struktur i instytucji (kwoty i parytety) kapitalistycznego wyzysku. Zbyt często dając ofertę jedynie dla wyższej klasy średniej – dla zamożnych od 60 tys. zł rocznego dochodu albo tych zamożnych w kapitał kulturowy.
Co w zamian? Majewska przeszczepia na polski grunt teksty czarnych amerykańskich feministek takich jak bell hooks czy Angela Davies, i nie robi tego przypadkowo. Najbardziej interesuje ją zjawisko wykluczenia wielokrotnego. A więc nie tylko ze względu na płeć, lecz także (przede wszystkim) na klasę społeczną i kolor skóry (co zazwyczaj idzie w parze). Mówiąc wprost, Majewską kręci nie feminizm Hillary Clinton i Magdaleny Środy, tylko feminizm Henryki Krzywonos i Jolanty Brzeskiej. Im zresztą Majewska swoją książkę dedykuje. Za to ostatnie należy się jej wielkie uznanie.