Ten, kto nie należy do eurostrefy, nie ma wpływu na strategiczne decyzje dotyczące Europy.
Na naszych oczach zmienia się strefa euro. W obszarze wspólnego unijnego pieniądza powstanie stały parasol finansowy dla zadłużonych krajów, dyskutuje się także ściślejszą koordynację polityk gospodarczych, a nawet zbliżania baz podatkowych. Co to wszystko oznacza dla Polski?
Ekonomiczna rzeczywistość w Europie rzeczywiście przyspieszyła i stawia to Polskę w kłopotliwej sytuacji. W Europie powstaje bowiem zupełnie nowy mechanizm integracji gospodarczej, który może się okazać wkrótce najważniejszy. Kto w nim uczestniczy, ten jest w grze, a reszta przestaje mieć wpływ na strategiczne decyzje dla Wspólnoty. Wewnątrz klubu tworzy się superklub. Już teraz odbywające się przed unijnymi szczytami spotkania eurogrupy (czyli ministrów finansów 17 krajów Eurolandu – red.) w praktyce przygotowywały większość ważnych decyzji gospodarczych podejmowanych przez całą europejską „27”. W przyszłości ta reguła będzie się jeszcze pogłębiać. Ze wspólnym stanowiskiem eurogrupy bardzo trudno będzie polemizować. Reszta będzie wręcz zmuszona do przyjęcia ich woli.
Niemcy i Francja podkreślają, że kraje spoza strefy euro mogą w każdej chwili przystąpić do tej pogłębionej współpracy.
Teoretycznie jest to możliwe. Możemy się na przykład zgłosić do uczestnictwa w parasolu ratunkowym (czyli Europejskim Mechanizmie Stabilizacyjnym, który po 2013 r. będzie stałą instytucją pożyczającą zadłużonym krajom euro pieniądze na preferencyjnych warunkach – red.). Ale to byłby tylko symbol naszej dobrej woli dorzucenia się do stabilizacji południa Europy. Tak naprawdę jednak nas przecież interesuje co innego. Chcemy siedzieć przy stole, gdzie podejmowane będą najważniejsze decyzje gospodarcze dla przyszłości Europy, na przykład dotyczące strategicznego kierunku unijnej polityki budżetowej. Nie łudźmy się jednak. Tego celu nie osiągniemy, dopóki nie przyjmiemy euro.
Co prawdopodobnie nam się nie bardzo opłaca.
To jest właśnie kłopot z polskim położeniem. W perspektywie kilku najbliższych lat rzeczywiście jest dziś więcej argumentów przeciwko przyjęciu wspólnej waluty. W kryzysie płynny kurs złotego przysłużył się polskiej gospodarce, nic więc dziwnego, że wśród polityków i opinii publicznej zapał do szybkiego wchodzenia do obszaru wspólnego pieniądza mocno osłabł. Problem polega jednak na tym, że ceną za takie taktyczne trzymanie się złotówki może być odsunięcie od unijnego mainstreamu i podejmowanych tam, a kluczowych również dla nas decyzji – na przykład dotyczących absolutnie fundamentalnej dla polskiej modernizacji kwestii funduszy strukturalnych.
Jednak wspólnota, do której będziemy pretendować, zmienia się na naszych oczach. Czy opłaca nam się uczestnictwo w mechanizmie zbudowanym według podyktowanych przez Berlin i Paryż założeń paktu dla konkurencyjności?
Nie demonizowałbym niemiecko-francuskiej wizji reform obszaru wspólnej waluty. Wiele zawartych tam propozycji, gdyby przeszło, miałoby korzystny wpływ również na polską gospodarkę – na przykład podniesienie wieku emerytalnego. Gdyby taką propozycję lansować jako jednoczesny wysiłek kilku krajów UE, byłoby łatwiej ją w kraju przeforsować. Część założeń paktu dla konkurencyjności w ogóle nie jest dla nas straszna, bo np. indeksacja płac nie jest u nas problemem, a konstytucyjny przepis ograniczający zadłużenie już mamy.
Pozostaje jeszcze forsowana przez Merkel kwestia ujednolicenia baz podatkowych.
W tym punkcie również doradzałbym zachowanie spokoju. Kiedyś robiłem analizę, z której wynikało, że nasza wiara w to, jak wielkie znaczenie dla konkurencyjności rodzimej gospodarki ma stawka CIT, jest mocno przesadzona. Z moich obliczeń wynikało, że efektywna stawka CIT w Polsce jest de facto wyższa niż ta niemiecka. Chodzi tu o zupełnie inny sposób naliczania podatku, odmienny system odliczeń itd. Na dodatek sama stawka CIT nie jest też kluczowym elementem, na podstawie którego przedsiębiorstwa podejmują decyzje biznesowe. Krótko mówiąc, akurat polska konkurencyjność nie opiera się na jakichś szczególnie korzystnych podatkach i dlatego nie należy przesadzać ze straszeniem wspólnym unijnym podejściem do tej kwestii.