Biznes cierpi na krótkowzroczność. Przed kryzysem zarządy firm nalegały na to, by menedżerowie planowali działania w perspektywie kwartału, a nie pięciu czy dziesięciu lat.
Jak pan ocenia polską drogę wychodzenia z kryzysu? W jakiej kondycji jest gospodarka naszego kraju?
Choć minęło zaledwie 20 lat, od kiedy rozpoczęły się przemiany – na początku bardzo bolesne – Polska bardzo dobrze daje sobie radę. Wzrost PKB notowany w ciągu ostatniego roku odzwierciedla fakt, że mechanizmy, które powodują wzrost gospodarczy, działają u was lepiej niż w innych miejscach na świecie. Nawet jeśli pozostałe kraje musiały stawiać czoło coraz poważniejszym problemom, Polsce udawało się w ciągu tego kryzysowego roku utrzymywać się na powierzchni. Przewaga Polski leży w tym, że posiada dość dobrze rozwinięte instytucje gospodarcze. Na pewno widać też olbrzymią energię, wielki entuzjazm dla prywatyzacji, działa gospodarka wolnorynkowa.
Czy w tym pozytywnym obrazie, który pan kreśli, nie ma jednak pewnych rys?
Cóż, jednym krajom udaje się dotrzymywać kroku tym najbardziej rozwiniętym, innym się to nie udaje. Ale dobić do czołówki nie oznacza od razu, że łatwo się stać liderem. Nie wiem, na ile innowacyjna jest polska gospodarka, a to rzecz bardzo istotna. Po II wojnie światowej, w połowie lat 50., rozpoczął się czas przyspieszonego wzrostu w USA i Euro- pie Zachodniej. Ale ten rozwój nie był powiązany ze wzrostem innowacyjności – wszystko bazowało wtedy jeszcze na usprawnieniach wymyślonych w latach 20. i 30. w USA czy Wielkiej Brytanii. Polska jest w jeszcze trudniejszej sytuacji, ponieważ tutaj gospodarka zahamowała na długie lata. Lecz przyszły rozwój Polski jest bardzo silnie powiązany z tym, na ile jej gospodarka będzie innowacyjna.
Popatrzmy na światowy kryzys z szerszej perspektywy. Niektórzy twierdzą, że recesję mamy już za sobą. Czy nie wydaje się panu, że są zbytnimi optymistami?
Kilka miesięcy po upadku banku Lehman Brothers zdałem sobie sprawę z tego, że problemy są dużo poważniejsze, niż się na początku wydawało. Wyparował cały mój wcześniejszy optymizm. Wcześniej dość naiwnie sądziłem, że bezrobocie w USA sięgnie poziomu co najwyżej 8–10 proc. Jak się okazuje, ci ekonomiści, którzy przewidywali wzrost bezrobocia w USA do poziomu 12–15 proc., mieli dużo więcej racji. Dzisiaj jest dla mnie jasne, że PKB powoli rośni i przynajmniej częściowo wychodzimy z tej gospodarczej zapaści. Zmniejszenie bezrobocia w Ameryce zajmie jeszcze sporo czasu. Jeśli chodzi o resztę świata: Azja Wschodnia trzyma się na tyle mocno, że jak się wydaje, globalnie wzrost PKB w 2009 roku będzie wyższy niż w 2008. Nie jestem do końca przekonany, że tak będzie, ale na pewno rok 2010 będzie znacznie lepszy niż 2008 rok.

Co pańskim zdaniem jest głównym powodem kryzysu?

Nie da się określić jednego czynnika, który jest za to odpowiedzialny. Ekonomiści zgadzają się, że to kombinacja kilku czynników doprowadziła do kryzysu. Sposób użytkowania rezerw federalnych w latach 2003–2006 miał wpływ na ilość pieniędzy na rynku. Zwracałem również uwagę na to, jak zadziałały zaproponowane przez George’a W. Busha cięcia podatkowe. Rząd zaciągał pożyczki, banki pożyczały od rządu, by same mogły udzielać więcej kredytów – ale to wcale nie musiało spowodować szalonego wzrostu cen nieruchomości. Bańka na rynku nieruchomości pękła, ponieważ dochodziło do spekulacji. Doradcy finansowi rekomendowali zaciąganie kredytów tym, których nie było na nie stać. Ludzie, którzy mieli już mieszkanie, decydowali się na kupowanie kolejnych na kredyt, mamieni wizją nieustannego wzrostu cen nieruchomości sądzili, że to najlepsza z możliwych inwestycji. Tak duży popyt na rynku nieruchomości spowodował, że ceny rzeczywiście rosły, ale nijak się miały do rzeczywistej wartości kupowanych posesji.