Co myślą sobie teraz szefowie koncernów, którzy kilka lat temu odrzucali oferty naszego rządu i inwestowali nad Balatonem? Premier Orban obciążył ich właśnie gigantycznymi podatkami.
Inwestorzy przestali kochać Węgrów. Czy zaczną cieplej myśleć o Polakach? Całkiem możliwe, bo u nas robienie interesów jest mniej nerwowe niż nad Balatonem.
Zaufanie europejskich firm do Węgier nadszarpnął premier Viktor Orban, który obłożył je ogromnymi podatkami. Uderzenie było tak potężne, że wielkie koncerny, od niemieckich RWE i Deutsche Telekom po francuską Axę, zwróciły się o pomoc do Komisji Europejskiej. Węgierski premier każe im płacić tzw. podatek kryzysowy, który w przypadku niemieckiego telekomu może sięgnąć nawet 100 mln euro. Atmosfera zrobiła się nieprzyjemna, bo to spore pieniądze nawet dla bogatych koncernów.
Orban nie ma żadnych sentymentów, gdy w grę wchodzi łatanie dziurawego budżetu. Przyciska biznes, bo musi walczyć z kryzysem.
Węgrom można tylko współczuć. Osiem lat nieudolnych rządów sprowadziło na nich gospodarczą katastrofę, za którą będą musieli słono zapłacić. Wizerunek kraju, w którym biznes kręci się jak w zegarku, a inwestorzy mają wolną rękę do robienia interesów, jest już nieaktualny.
W porównaniu z Węgrami w Polsce sytuacja wciąż jest ustabilizowana. Dlatego ciekawe jest, co myślą sobie teraz szefowie wielkich koncernów, które kilka lat temu odrzucały oferty naszego rządu. Na przykład szef Audi Rupert Stadler. Fabryka jego aut TT i A3 Cabriolet za 900 mln euro mogła powstać w Polsce, Stadler wybrał jednak węgierskie Gyor. Tak samo jak Mercedes, którego Warszawa namawiała na zainwestowanie w Polsce, jednak jego zakład wypuszczający rocznie 200 tys. samochodów powstanie nad Balatonem.
To niejedyne firmy, które mogły wybierać między Warszawą a Budapesztem i wybrały to drugie. Teraz ich szefowie mogą mieć powody do niepokoju. Być może popełnili życiowy błąd, który będzie ich kosztował fortunę. Nie wiadomo, na którym miejscu wylądują Węgry w kolejnej edycji raportu Doing Business. W poprzedniej były na niezłej, 46. pozycji, tuż za Luksemburgiem. Teraz na pewno ostro pójdą w dół.
Polska trzyma się mocno swojego odległego 70. miejsca, ale w jednej kategorii ma się całkiem nieźle: pod względem ochrony inwestycji znaleźliśmy się na 44. pozycji.
Rzeczywiście, wielcy inwestorzy z Zachodu nie mają się u nas czego obawiać. Nawet jeżeli zadrą ze Skarbem Państwa i tak nic złego im się nie stanie. Co straciło Eureko, które przez długie lata spierało się z rządem o PZU? Nic. Wręcz przeciwnie – dzięki ugodzie z polskim rządem zyskało kilkanaście miliardów złotych. Czy jakiekolwiek kłopoty miał Fiat, który postanowił ulokować produkcję nowej Pandy nie w Tychach, lecz we Włoszech? Jakie gromy posypały się na szwedzkiego Vattenfalla, który nagle zmienił strategię, postanowił zrezygnować z inwestycji w naszym kraju, a przy okazji wypłacił sobie dywidendę w wysokości 1 mld zł? Czy Dell, który z wielką pompą otworzył fabrykę w Łodzi, naobiecywał, a potem sprzedał zakład Tajwańczykom, spotkał się z ostrą krytyką najwyższych władz? Nic podobnego.
W naszym kraju zagraniczni inwestorzy mają lepiej nawet niż u siebie w domu.