Świat oszczędza, a u nas niewiele się zmienia. Możemy więc skończyć jak Grecja. Dług publiczny rośnie, a rząd nie oszczędza. Hojnie podnosi emerytury, pensje nauczycieli czy wypłaca becikowe. A np. Węgrzy, Chorwaci czy Łotysze zamrozili podwyżki świadczeń. Ci ostatni obniżyli emerytury nawet o 70 proc.
Serbowie, Węgrzy, Chorwaci, Łotysze, Estończycy, Rumuni czy Ukraińcy zmienili w tym lub ubiegłym roku sposób waloryzacji emerytur i rent na bardziej oszczędny. Na Ukrainie czy w Chorwacji w tym roku podwyżek nie będzie. W Rumunii mają one uwzględnić jedynie inflację – bez wzrostu płac. Oprócz zamrożenia waloryzacji niektóre kraje zdecydowały się wręcz na obniżenie świadczeń. Tak stało się na Łotwie, która zredukowała je od 10 do 70 proc. Z kolei kraje Europy Zachodniej podnoszą – lub już to zrobiły – wiek emerytalny.

Hojną ręką

U nas nie zmienia się prawie nic. Rząd chyba uwierzył, że zielona wyspa wzrostu gospodarczego przylgnęła już do naszego kraju na wieki. A tak nie jest. Za rosnący dług publiczny już teraz płacimy prawie 40 mld zł rocznie.
Mimo to od października ma ruszyć podwyżka świadczeń z pomocy społecznej. W przyszłym roku będzie to kosztować prawie 600 mln zł. Nie będzie też zamrożenia czy choć mniej hojnych podwyżek emerytur i rent. Oprócz inflacji uwzględnią one część wzrostu płac. Budżet wyda na waloryzację 2 mld zł. Rząd nie zamierza też zamrozić płac nauczycieli. W 2011 r. czeka ich kolejna nawet 10-proc. podwyżka. A to kolejne 2 mld zł.
Wciąż będziemy wypłacać m.in. becikowe (0,4 mld zł), przyznawać emerytury młodym górnikom (8 mld zł), żołnierzom, policjantom czy rolnikom z KRUS. Nie ma też mowy o podnoszeniu wieku emerytalnego czy większych oszczędnościach w administracji. Ktoś może powiedzieć, że to wszystko są uzasadnione wydatki – dla ubogich rodzin, niezamożnych rolników czy ciężko pracujących górników. Problem polega na tym, że często tak nie jest. Niekiedy z pomocy społecznej korzystają majętne osoby, górnicy mogliby się przekwalifikować, a policjant służyć nie 15, ale 30 lat.
Z danych GUS wynika, że tzw. dochód rozporządzalny na jedną osobę w 2009 r. wyniósł 1114 zł. Najwyższy, w wysokości 25 proc. ponad średnią, jest w rodzinach pracujących na własny rachunek. Czyli wśród osób najczęściej prowadzących własne firmy. To nie dziwi. Wiele osób może być jednak zaskoczonych tym, że kolejną i jedyną grupą, która uzyskuje dochód wyższy od średniej, są... gospodarstwa emerytów. Ich dochód jest wyższy o prawie 6 proc.
Poziom dochodu przekłada się na zagrożenie ubóstwem. I tu znowu niespodzianka. W 2009 r. poniżej tzw. minimum egzystencji (wartość ta pozwala jedynie na zaspokojenie niezbędnych potrzeb) żyło w Polsce 5,7 proc. osób. Najmniej wśród pracujących na własny rachunek, a następnie emerytów (odpowiednio 1,8 proc. i 3,8 proc.). Najwięcej wśród rodzin wychowujących troje, czworo i więcej dzieci (21,3 proc.). Dane te sugerują, że można wprowadzić czasowe wstrzymanie waloryzacji emerytur. Tym bardziej że są one finansowane ze składek osób pracujących. A te, jak podaje GUS, nie opływają wcale w dostatki.
Potrzebne więc jest całościowe spojrzenie na wydatki budżetu i ogłoszenie powszechnego planu oszczędzania. Jeśli oszczędzają wszyscy, łatwiej pogodzić się z tym, że coś się traci. Trzeba dokładnie spojrzeć, gdzie wędrują pieniądze podatników. W debacie publicznej częściej słyszy się mity o biedzie emerytów czy skuteczności becikowego niż o racjonalnym wydatkowaniu publicznych pieniędzy. Tracimy na tym wszyscy. Nie tylko dlatego, że przez to często biedniejsi dofinansowują bogatszych czy mniej zaradni tych przedsiębiorczych.

Państwowa demoralizacja

Polityka, w której silniejszy zdobywa przywileje kosztem słabszych, demoralizuje ludzi. I to potrójnie. Po pierwsze zaczynają oni wierzyć, że jak czegoś nie wyszarpią, to są frajerami. Robią się więc roszczeniowi. Po drugie ta roszczeniowość powoduje licytację. Chcą wciąż dostawać więcej. Po trzecie wreszcie wymagają, żeby ich wyręczać, i wpadają w pułapkę bierności. Nie pracują, nie szukają pracy, ale oczekują, że państwo im pomoże.
Rządy powinny wreszcie skończyć z rozdawnictwem i lękami o wyborcze słupki, a zabrać się do chłodnej oceny rzeczywistości i działań mających uzdrawiać coraz bardziej zadłużone finanse państwa. Inaczej grozi nam grecki scenariusz.