Bank nie jest instytucją charytatywną. Działa, żeby zarabiać. Czasem jednak trudno nie odnieść wrażenia, że ta chęć zarobku jest zbliżona do zwykłej chciwości. Weźmy tzw. spready, czyli różnice w kursach walutowych przy zaciąganiu i spłacaniu kredytów walutowych.
W niektórych bankach sięgają one 10 proc. A to oznacza, że biorąc kredyt we frankach na 200 tys. zł, już w momencie złożenia podpisu na umowie jesteśmy winni bankowi 240 tys. zł (nie uwzględniając oprocentowania i opłat manipulacyjnych). Idealnie byłoby, gdyby spreadu w ogóle nie było, a bank rozliczał nas z kredytu, uwzględniając średni kurs walut w NBP. Zarabiałby przecież i tak, głównie na oprocentowaniu. Tylko który bank jako pierwszy zdecyduje się na wykonanie takiego kroku? A klient na razie, wybierając się po kredyt, niech sprawdzi, czy przypadkiem atrakcyjnemu oprocentowaniu nie towarzyszy niekorzystnie wysoki spread w tabeli kursów banku.